85BS3T
JANUSZ KRASIŃSKI Twarzą do ściany
lDDDMTDEDfl
CZYTELNIK WARSZAWA 1996
1000490208
Projekt okładki i karty tytułowej
Rosław Szaybo
856^35
Ilustracja na okładce
Rafał Zawistowski
Redaktor Wanda Starska-Żakowska
Redaktor techniczny Hanna Orłowska
Korekta Joanna Kędra
Książka dotowana z funduszy Ministerstwa Kultury i
Sztuki
© Copyright by Janusz Krasiński, Warszawa 1996 ISBN
83-07-02489-7
BUW-Dk- tol/ ^ i^tb
Rozdział pierwszy Tedeski mają uszy
Obudził go tupot nóg, odgłosy rozdzielanych razów i
wrzaski strażników.
— Nie po czarnym! Nie po białym!
Poruszył się na barłogu. Szorstki koc zimny jak
blacha. Wiejący od kilku dni północny wiatr wywiał z
celi resztki ciepła. Nie grzeją rury, szarówka świtu,
chyba niedaleko do dzwonka. Cisza. Te wrzaski, to mu
się tylko przyśniło. Strzępy zdarzeń sprzed kilkunastu
dni...
Wygnano ich z wagonu na pusty wyżwirowany peron. Było
mglisto i zimno. Powieki lepiły mu się z niewyspania.
Przesiedział całą drogę w ciasnym przedziale
więźniarki we dwóch tylko z pułkownikiem. Gdy dołączał
do kolumny, mrowiło go w nogach, trzęsła nim febra. Co
za noc! Opowiedział chyba wszystko o zatęchłych
piwnicach Warszawy, gdzie krył się z matką przed
niemieckimi bombami. Pułkownik, podtrzymując w fajce
ogień zdobyty od straży, przypatrywał się Szymonowi z
rosnącą uwagą. Jako oficera sztabu obrony stolicy
musiało go interesować, jak to dziecko, którym był
wówczas, przeżywało te dni i noce beznadziejnej walki.
Słuchał nie przerywając mu pytaniami.
Na stacji sformowano kolumnę i pognano ich starą
lipową aleją do więziennej bramy. Szymon nie
odstępował pułkownika, trzymał się go jak ojca. Chciał
trafić z nim do jednej celi. W jesiennej alei odurzył
go zapach zmokłych, opadłych liści i chwycił spazm
żalu za wolnością. Umiał go jednak stłumić. Za koszulą
czuł ostre brzegi kartek wydanego w języku angielskim
kryminału. Jeszcze w pociągu na jednym z kolejowych
rozjazdów, gdy turkot kół udaremniał podsłuch straży,
pułkownik otworzył walizkę, wyciągnął z niej ów
kryminał, wyrwał parę kartek i wtykając je Szymonowi w
rękę powiedział:
— Nie sądzę, żeby tam, dokąd jedziemy, zechcieli nas
zamknąć razem. Weź to, żebyś miał na czym ćwiczyć swój
angielski.
5
Była to jedna z książek przesłanych mu przez rodzinę,
gdy oczekiwał egzekucji. Dano mu je do celi śmierci
dzięki pani Roosevelt, która zwróciła się do Bieruta z
prośbą, żeby go ułaskawił. Najpierw przyszły te
książki, potem akt łaski.
Szli. Kolumna posuwała się z wolna po rozmiękłej
drodze. Pod więziennym murem opadły ich dzieci
strażników.
— Bandyci! Przyjechali bandyci! — i obrzuciły
grudkami ziemi. Jedna trafiła w twarz inżyniera
Krajewskiego. Zenek, który trzymał się go jak Szymon
pułkownika, chwycił resztę rozprysniętej grudy i
zamierzył się na rozwydrzoną zgraję. Nie mógł znieść
obelgi, jaka spotkała jego więziennego nauczyciela.
Ale wzmogło to tylko wrogie okrzyki i posypał się nowy
grad błota.
Za bramą na dziedzińcu otoczyli ich oddziałowi,
niektórzy z psami. Psy pokazywały białe kły, klawisze
gniewnie mrużyli oczy. Przed kolumną nowo przybyłych
stanął naczelnik, surowo popatrzył spod okutego daszka
czapki.
— Co do was należy, przeczytacie w regulaminie —
rzekł. — Wisi w każdej celi. Ja powiem tylko: Nie
przyszliście tu odsiadywać wyroku, przyszliście
zostawić tu swój worek kości.
Po czym kazano im rozebrać się do naga. Zanim podszedł
doń strażnik, Szymon wsunął kartki kryminału w nosek
drewniaka. Był prawie pewny, że straci je w rewizji,
ale spróbował jakoś ocalić. Najlepiej w takiej
sytuacji wyprowadzić z równowagi klawisza. Więc gdy
ten, przetrząsając jego rzeczy, kazał mu trzymać w
górze uniesione ręce, udawał, że omdlewa. Opuścił raz
jedno, potem drugie ramię. A nic tak nie wyzwala
wściekłości, nic bardziej nie wzbudza nienawiści jak
nieporadność wroga. Klawisz byłby go może skopał do
nieprzytomności, gdyby nie „żabka".
Na rozkaz naczelnika nagi, skarlały w przysiadzie tłum
ruszył skokami wokół zwarzonego nocnym przymrozkiem
klombu. Rozpogodzili się i nieco rozprężyli klawisze,
rozszczekały się psy. Zziajana, podrygująca masa
żabiego potoku skręcana bólem wyłamywanych
nienaturalną pozycją nóg przesuwała się ociężale ku
oknom pawilonu, gdzie zza białych firanek wyzierały
rozbawione niezwykłym widowiskiem twarze kobiet i
dzieci. Były to rodziny wyższych więziennych
funkcjonariuszy. Wystawiony na ich pokaz Szymon skakał
z innymi, a wszystko skakało wraz z nim: kwiaty na
parapetach, czerwone cegły więziennych zabudowań,
mokry od mżawki bruk dziedzińca i wyniosła postać
naczel-
6
nika. Z grymasem pogardy i powagą godną swej pozycji
odbierał tę karykaturalną defiladę.
Tymczasem klawisze ustawili się w szpaler wytyczając
nowo przybyłym drogę do pawilonu, wydano rozkaz, by
zabrać ubrania i biec. Szymon dopadłszy swych łachów
wsunął dłoń w nosek drewniaka. Kartki od pułkownika!
Pomacał w głębi buta... są! Udało mu się przechytrzyć
więziennego ciecia. Uradowany, pognał na oślep za
innymi w środek szpaleru.
Bito, czym popadło: pałkami, mundurowymi pasami i
sprzączkami. Zadyszka i jęki przeganianych ginęły w
zgiełku przekleństw i złorzeczeń bijących. Przybysze z
Mokotowa goli i skatowani wpadali jak wes-sane próżnią
muchy w ciemną czeluść wronkowskiego więzienia.
Szymon, przyciskając do gołej piersi zimne drelichy
oraz drewniaki wypchane ocalonym angielskim tekstem, z
pochyloną desperacko głową przebił się jakoś przez
ciosy pałek i pasów. Gdy pewny, że doszedł już mety,
zwolnił za pierwszą kratą, opadło go dwóch:
— Ty po Leninie?! Ty po Leninie?! — i zaczęli okładać
go pasami. Zorientował się, że biegnie po białym
żwirku usypanym w kształt boga rewolucji, i uskoczył w
bok, by nie kalać swymi bosymi stopami świętości,
wtedy dostał się pod pasy dwu następnych.
— Ty po orle?! Ty po orle?! — wrzeszczeli rozjuszeni.
Z boku zaś rozległ się tubalny głos brzuchatego
sierżanta o czerwonej twarzy.
— Trzym go, Majka, trzym! Ten szczun skacze po
państwowym godle! — Klawisz nazywany Majką zamachnął
się pasem.
— Nie po białym! — A gdy Szymon próbował ujść mu
zygzakiem, wrzasnął: — Nie po czarnym! — I tak go
boleśnie zdzielił sprzączką, że Szymon ugiął się i
runął jak długi. Zanim dopadł go Majka, gruby sierżant
z czerwoną twarzą kazał mu się podnieść, dołączyć do
szeregu pod ścianą i wdziać ubranie. Był to Kukawka,
komendant pawilonu.
Kiedy weszli tu obaj z Zenkiem, poczuł ucisk w
skroniach. Wąska kiszka czteroosobowej celi. Ostro od
rażącego w oczy prześwitu okna wyodrębnia się mrok i
obciągnięty kocami, przybrany wypustką prześcieradeł
katafalk sienników. Studnia. Jego nowe miejsce w życiu
na najbliższych trzynaście lat. Nad pozostawionymi na
ławie dwiema deskami łóżka w miękkim oparciu
słomianego katafalku dwa wgniecenia, dwa wierne
odbicia pleców tych, których otwarcie drzwi spędziło
pod
7
okno. Więzienie to nie bal na dobroczynne cele. Tu
nikt do nikogo się nie uśmiecha, tu się wyostrza psi
węch. Więc szacowali się wzajemnie. Szymon nieufnie
przypatrywał się obu. Jeden blady, z granatowym
zarostem, w zapiętej pod szyję koszuli, taki
szczeciniasty, drugi — chuda tyka z chłopięcą twarzą,
z kłaczkami na brodzie i puszkiem pod nosem, garbi się
bezlitośnie w pałąk. Właśnie szarpnął za uwieszony u
okna drążek, uchylił je. Powiało chłodem. Szymon
przeciągnął dłonią po go-liźnie świeżo ostrzyżonej
głowy. Tyka oblizał spierzchłe wargi.
— Zimno w łysinę?
Przytaknął skinieniem. Garbiący się pod oknem
powstrzymał dłonią puszczone wahadło drążka.
— Człowiek z gołą glacą to jak eunuch — rzekł. — Albo
jak łysy Samson. We włosach bez wątpienia tkwi
pierwiastek siły. Zetniesz, dy-namometr zero. Ale
trzeba brać to filozoficznie. Byt i nicość są tym
samym.
— Słucham?
— Mówię, że masz pan jeszcze resztki wolnościowych
kłaków na kołnierzu.
Szymon strzepnął je dłonią.
— Często tu strzygą?
— Co miesiąc. Z czasem można się przyzwyczaić.
Jedność przeciwieństw.
— Co to znaczy?
— Zasada. Owłosioność przechodzi w łysość, a łysość w
owłosio-ność. Przenikają się wzajemnie. Czy to
transport z Mokotowa?
— Tak, z Mokotowa.
— Przyjechał ktoś z Delegatury Rządu? Mieli procesy.
Nie? A ktoś z ciekawszych ludzi?
Wymienił redaktora Obarskiego, kapitana Krzywickiego,
docenta Andrzeja i pułkownika Lipińskiego.
— Lipiński?! — zainteresował się Tyka. — Ten z bitwy
pod Kostiuch-nówką? Od fajki z ukrytym w niej
memoriałem do ONZ-tu? Krucyfiks, dlaczego go tu nie
dali? Trafić z kimś takim, to i nie żal posiedzieć.
Szymonowi przebiegło przez myśl, że pułkownik znacznie
mniej byłby zachwycony taką przypadkowością
towarzystwa.
— Panowie tu od dawna? — zapytał.
— Od roku. Ale czas nie jest równy sam sobie.
— Proszę?...
8
Tyka ze zniecierpliwieniem strzepnął palcami.
— Nic, mówię, że przechodzi w swoje przeciwieństwo.
Zwłaszcza przy wyroku takim jak mój.
— Czas?... Ach, pan na dożywocie?
Skinął głową, a Szymonowi wydało się to jakby wyryte w
jego twarzy. Zastanowił się nad sposobem jego
wysławiania.
— Jest pan filozofem? — zapytał.
— Tak, jestem heglistą.
Szymon wyraził swój zachwyt, lecz coś ubodło go
niemile. Zerknął w stronę Zenka, ale ten po rozłące z
nauczycielem był jak podcięty. Zamierzał wścielic koc
w katafalk, lecz nie mógł zdecydować się na żaden
ruch. Tyka wyczuł rezerwę Szymona.
— Pan pewnie łączy Hegla z Marksem — rzekł nieco
zaczepnie. — To dość rozpowszechniony, lecz bardzo
uproszczony sąd. Niestety, niewielu to rozumie.
Filozofia to nie najmocniejsza strona tego narodu.
Chyba się ze mną zgodzisz Stefan, co? — zwrócił się do
tego z granatowym zarostem. Szczeciniasty, który
właśnie zatrzaskiwał drążkiem okno, odwrócił żywo
głowę.
— Si, si — potwierdził zdecydowanie i to chyba było z
włoska. Domknął oberluft, chuchnął w dłonie i
uśmiechnął się szczerząc białe zęby. Tyka przygiął
kark i popatrzył spod nachylonego czoła:
— Pewnie to pana zdziwi — podjął. — Ale z Heglem
zapoznałem się w seminarium duchownym. Pisałem z niego
pracę semestralną: „Prawda sprzeczności i wnioskowanie
metodą dialektycznej spekulacji w świetle nauki
Chrystusowej".
— A więc pan duchowny! — ucieszył się Szymon, lecz
filozof przecząco potrząsnął głową.
— O, nie. Logika wzięła górę nad teologią. Oczywiście
logika w rozumieniu Heglowskim. Sprzeczność jako
moment wyższej jedności. I to był mój powrót do
laicyzmu. Hegel bardzo mi w tym dopomógł, ale to już
wyższa matematyka.
Zenek wysunął się zza katafalku.
— Pan zna matematykę?!
— Matematykę?... Zależy, co pan przez to rozumie —
rzekł Tyka. Zenek wlepił weń pełne oczekiwania
spojrzenie.
— A co tu rozumieć? Rachunek całkowy, różniczki... —
Oczy świeciły mu jak w gorączce. Heglistą bladym
uśmiechem pokrył zakłopotanie.
9
— Jestem dialektykiem, mój panie. Moją mocniejszą
stroną jest spekulacja, poszukiwanie wyższej prawdy
niż ta, jaką może dać jakikolwiek rachunek. A pan,
wydział matematyczny, tak? Z którego roku?
Zenek spochmurniał.
— Z piątego — warknął przez zęby. — Szóstej klasy u
nas we wsi nie było. A na zsyłce w Kałudze nie otwarli
jeszcze uczelni.
Heglista uniósł wysoko brwi, chciał coś powiedzieć,
ale rozmyślił się. I tylko Szczeciniasty potarłszy
dłonią granatowy zarost przerwał kłopotliwą ciszę:
— Si, si... Kaługa.
Zenek od tamtej rozmowy nie odezwał się do nikogo.
Unikał nawet wzroku Szymona, ożywiał się jedynie na
spacerze. Tam na dziedzińcu, gdzie krążyli wokół na
wpół zarośniętego stawu, widywał swojego nauczyciela.
Specjalista od fabrycznych kominów wspinając się na
twardych koturnach drewniaków pomachiwał mu z dala,
zza bajorka. I to było gorzej, niżby się wcale nie
widywali. Zenek wracał z tego kółka nieswój, siadał w
kącie i patrząc w beton, w te swoje tasiemcowe
równania, apatycznie miętosił w dłoniach kostkę
kazionnego mydła. To nią pisał po podłodze,
zastępowała mu kredę.
Ranek. Wypuszczono pośmieciuchów po kotły z kawą i
chleb. Dudnią drewniakami po schodach. Zaraz
pierwszego dnia dostrzegł wśród nich znajomą twarz.
Brylantyna! W więziennej czapce z nachmurzonym czołem,
nigdy by się go tu nie spodziewał. Są przecież osobne
więzienia dla pospolitych. Odbierając przez próg
pajdki, syknął doń ledwie dosłyszalnie. Brylantyna
spojrzał spode łba i nawet nie odmruknął. Wetknął mu
do ręki chleb i zatrzasnął nogą drzwi. Ciekawe, że go
tu dali, ciekawe... A i ci dwaj, jakby coś knuli.
Budzili się nieraz w środku nocy, jak umówieni,
...
zbrozlo1