Krzysztof Boruń - Jasnowidzenia inżyniera Szarka (m76).rtf

(609 KB) Pobierz
Krzysztof Boruń

 

 

Krzysztof Boruń

 

 

 

 

 

Jasnowidzenia inżyniera Szarka

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szanowny Panie Redaktorze!

     Pół roku temu miał Pan spotkanie autorskie w KMPiK-u w Piotrkowie Trybunalskim. Mówił Pan o parapsychologii, a zwłaszcza wiele o Ossowieckim i jasnowidzeniu. Nie wiem, czy Pan sobie mnie przypomina — po spotkaniu podszedłem do Pana i powiedziałem, że przez pewien czas występowały również u mnie takie zdolności i chciałem prosić Pana o radę w związku z kłopotami, których mogę się spodziewać. Niestety, chociaż wyraził Pan zainteresowanie i chęć bliższego zapoznania się z faktami, brak czasu (spieszył się Pan na dworzec) nie pozwolił mi nawet na skrótową relację z wydarzeń, których byłem nie. tylko świadkiem, ale i, można powiedzieć, ofiarą. Dał mi Pan jednak swój adres i numer telefonu, proponując spotkanie, gdy będę w Warszawie.

     Miesiąc później postanowiłem skorzystać z propozycji i pozwoliłem sobie zadzwonić do Pana. Nie miałem szczęścia, nie było Pana w domu. Potem jeszcze dwa razy próbowałem się z Panem skontaktować, aż wreszcie dowiedziałem się, że wyjechał Pan za granicę i wróci dopiero za trzy miesiące.

     W tej sytuacji podjąłem decyzję opisania możliwie dokładnie wszystkich zdarzeń. Muszę zaznaczyć, że moją relację oparłem nie tylko na własnej pamięci, ale także na notatkach robionych na bieżąco, a jeśli chodzi o eksperymenty parapsychologiczne — na udostępnionych mi nagraniach magnetofonowych. Dialogi nie są oczywiście odtworzone słowo w słowo, lecz starałem się, aby odpowiadały wiernie treści i formie wypowiedzi, gdyż to ważne dla sprawy. Starałem się też zachować chronologię wydarzeń, chociaż — jak się Pan przekona — nie jest całkiem pewne, czy to w ogóle możliwe.

     Przesyłam Panu swe notatki zarówno dlatego, że chciałbym usłyszeć Pańskie zdanie na temat moich niezwykłych przeżyć, jak też z obawy, że coś się ze mną stanie i nikt kompetentny, potrafiący bezstronnie spojrzeć na fakty, a nie traktujący mojej relacji jak majaczenia wariata, nie dowie się prawdy. Być może przydadzą się one Panu w pańskich badaniach lub po prostu opisze Pan mój przypadek w jakiejś nowej książce o zagadkach parapsychologii. Gdybym się nie odezwał w ciągu pięciu lat, daję Panu prawo opublikowania tych wspomnień w całości lub we fragmentach, czy też choćby ich literacką wersję, tylko proszę zmienić nazwę instytucji, nazwiska, adresy i numery telefonów, aby potem nie było niepotrzebnych kłopotów.

     Jestem inżynierem elektrykiem, stopień naukowy—magister, pracuję w elektrowni w Rokitach. Mam trzydzieści cztery lata, jestem kawalerem, matka zmarła, ojciec emeryt mieszka w Milanówku pod Warszawą. Chciałbym w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, iż jestem zupełnie normalnym, zrównoważonym, zdrowym psychicznie człowiekiem. Nigdy nie byłem leczony w żadnym zakładzie psychiatrycznym, więc proszę nie traktować mnie jak wariata, maniaka czy mitomana, chociaż to, co opisuję, może wydać się nader dziwne. Jeszcze raz podkreślam, że wszystkie niżej przedstawione fakty są prawdziwe.

Z wyrazami głębokiego szacunku mgr inż. Adam Szarek

Rokity, 21 kwietnia 1980 r.

1

Czwartego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku. Miał to być wielki dzień naszego zakładu. Uroczysty rozruch ostatniego bloku energetycznego i osiągnięcie pełnej mocy eksploatacyjnej przez naszą elektrownię. Dwa tysiące megawatów! Na trzy miesiące przed terminem, w wyniku realizacji zobowiązań pierwszomajowych. Tak miał brzmieć oficjalny komunikat dla prasy, radia i telewizji.

     A tak naprawdę to było jeszcze roboty co najmniej na pół roku i to pod warunkiem, że kooperanci nie zawiodą. Z kooperantami mieliśmy bowiem od początku kłopoty i przez cały czas budowy, mimo priorytetów, albo czekało się na jakieś duperele, albo gnało ha wariata, odrabiając niezawinione opóźnienia.

     Najgorsze, że niektórzy z nas uznali to za normalkę, a mnie za niebezpiecznego durnia, kiedy próbowałem wziąć kij na paru gnojków z Warszawy. Nie jest jednak prawdą, że wystąpiłem przeciw zobowiązaniom. To tylko Wotny próbował napuścić na mnie sekretarza Palin-kę, bo byłem przeciwny jego „racjonalizatorskim" pomysłom redukowania prób kontrolnych. Wiedziałem, że bez zobowiązań i pokazowego rozruchu nie tylko nie będzie premii, ale można na długo podpaść, gdzie nie trzeba. Dlatego zgodziłem się na symulację poprzez zadaj nikł na łączach niektórych mierników. Zresztą pić był dość niewinny, w granicach rozsądku i przyzwoitości. Nikt z gości nie powinien się zorientować, a jeśli nawet trafiłby się fachowiec, to na pewno zrozumie i nie będzie się mieszał.

     Ustaliłem z Kabackim i Millerem, że „czwórka" pójdzie na trzydzieści procent, a efekt na wskaźnikach będzie bliski stu. Myślę też, że minister nie był aż tak naiwny, aby nie wiedzieć, że naprawdę pełną mocą wejdziemy gdzieś około kwietnia.

     Ostatnie godziny były jak zwykle dość nerwowe. Rozpalanie kotła rozpoczęło się o czternastej trzydzieści. Nie było żadnych kłopotów — parametry wzrastały prawidłowo. Praca na wydmuch, potem zakręcenie turbiną i wygrzewanie, czyli stopniowe podnoszenie obrotów... Po osiągnięciu trzech tysięcy obrotów na minutę próba blokad technologicznych turbozespołu — kontrola wytrzasków, próby olejowe, itp. itd. Około osiemnastej zrobiliśmy synchronizację próbną z wybiciem maszyny, sprawdzeniem funkcjonalnym niektórych, zabezpieczeń i — rzecz jasna — działania zadajników. Wszystko grało jak trzeba i pokazowa synchronizacja dla gości powinna wyjść na medal. O osiemnastej trzydzieści ponownie wjechaliśmy na trzy tysiące obrotów i już tylko czekaliśmy na ministra.                                          

     W każdym razie wówczas — czwartego września — gotów bytem przyznać, że moje niedawne wątpliwości i zastrzeżenia to dziecinada. I cieszyłem się szczerze. Czekaliśmy przecież na tę chwilę blisko pięć lat.

     Pięć lat harówki, zarywanych nocy i niedziel, taplania się w błocie i betonie, szarpaniny z nierytmicznością dostaw, z ludźmi i niedorzecznymi przepisami — lat niełatwych, ale z pewnością nie zmarnowanych. Toteż kiedy Baśka Niewińska, wspiąwszy się na parapet, aby lepiej widzieć drogę, zawołała, a właściwie zaśpiewała: „jadą goście, jadą", naprawdę poczułem wzruszenie.

     Podszedłem do okna. Rzeczywiście już zjeżdżali z warszawskiej drogi na naszą, jeszcze pachnącą świeżym asfaltem, położonym na rozjechanej przez ciężarówki i naprędce wyrównanej żużlowej nawierzchni. Policzyłem samochody i pomyślałem: „Dwanaście wozów — zupełnie nieźle. Czajka, dwa polonezy, sześć dużych fiatów, skoda, maluch i wóz transmisyjny telewizji. Stary będzie zachwycony".

     Wróciłem do stołu i włączyłem naszą zakładową kamerę telewizyjną zainstalowaną z tej okazji przed wejściem do dyrekcji. Chyba mieliśmy cynk, bo Kabacki, Miller i Adamiak byli już na schodach, a za nimi Lucyna z kwiatami. Flagi, transparent, wielka tablica ze zobowiązaniami — żałowałem, że zakładowa telewizja nie pracuje w kolorze, bo dekoracja rzeczywiście piękna.

     Powitanie gości przebiegło nad podziw sprawnie, bez żadnych kik-sów i niezręczności — tak przynajmniej to wyglądało na ekranie dodatkowego monitora, ustawionego na stoliku obok pulpitu sterowniczego naszego nowego systemu komputerowego. Minister był promienny,

uśmiechał się do wszystkich i ściskał dłonie, a za jego przykładem inne fisze przybyłe wraz z nim z Warszawy. Chyba jacyś wyżsi urzędnicy resortowi i przedstawiciele KC. Rozpoznałem też parę znajomych twarzy z okręgu i województwa, przede wszystkim Karolaka — „pierwszego" z KW. Dwaj fotoreporterzy i kamerzysta z telewizji nie żałowali taśmy.

     Zgodnie z programem Kabacki poprosił ministra, i co znamienitszych gości do siebie do gabinetu. Po kilkunastu minutach wrócili do hallu i rozpoczęła się uroczystość. Przemówień w hallu nie słyszałem, bo mieliśmy tylko obraz. Potem dyrektor poprowadził ministra i innych gości schodami na górę i poprzez maszynownię do nas, do centralnej nastawni.               '

     W progu czekała już Baśka w nieskazitelnie białym kitlu, z nożyczkami na tacy. Ja za pulpitem fullera, naszego cudu nowoczesności firmy ' Fuller-Tansky, z którym na razie były tylko kłopoty.

     Wszedł minister w towarzystwie Kabackiego i Karolaka, poprzedzany przez fotoreporterów i kamerzystę, wysłuchał krótkiego raportu Millera, zastępcy dyrektora do spraw technicznych, po czym-przeciął symboliczną wstęgę i nacisnął wskazany przeze mnie przycisk na pulpicie dyspozytorskim. W ten sposób oficjalnie rozpoczął się ostatni etap synchronizacji naszej elektrowni z krajową siecią energetyczną.

     Była to piękna chwila. W zapadającym zmierzchu ujrzeliśmy przez okna, jak zapalają się szeregi latarni na drodze prowadzącej do osiedla — bardzo udany pomysł Millera i Palinki. Wszyscy byliśmy wzruszeni.

     W nastawni zrobiło się tłoczno. Kabacki wziął mnie pod ramię i przedstawił ministrowi jako szefa rozruchu i zasłużonego współbu-downiczego zakładu. Przekazałem stanowisko Baśce i oprowadziłem gości po nastawni, objaśniając zasady działania komputerowego systemu automatyki.

     W czasie mojej „prelekcji" na monitorze graficzno-alfa-numerycz-nym fullera Baśka wyświetlała kolejne kolorowe schematy poszczególnych układów sterowania i regulacji, co, jak zauważyłem, bardzo podobało się gościom. Jak trafnie przewidywaliśmy, w większości były to urzędasy zupełnie zielone w sprawach technicznych. Nie bardzo wiedzieli, 'do czego służy fuller, i z pewnością wyobrażali sobie, że z tego .pulpitu bezpośrednio sterujemy jakimiś zmyślnymi elektronicznymi krasnoludkami, zawiadującymi wszystkimi procesami technicznymi i urządzeniami od wywrotnic wagonowych i młynów węglowych po dy-

strybucję energii elektrycznej. Chyba byli nieco rozczarowani, gdy im wyjaśniłem, że z centralnej nastawni rozruch przede wszystkim się obserwuje, kierując procesem pośrednio, poprzez przekazywanie informacji ludziom, a nie maszynom. I to tylko tych, które są w danej chwili potrzebne, sygnalizując odchylenia i interweniując w sytuacjach awaryjnych. Jeśli wszystko przebiega zgodnie z programem, nie ma potrzeby przeszkadzać operatorom, obchodowym, elektrykom, cieplikarzom oraz całej zgrai innych służb, uczestniczących bezpośrednio w uruchamianiu i okupujących nastawnię blokową „czwórki".

     Pytań fachowych było niewiele. Zaraz zresztą minister wziął mnie na bok i zaczął wypytywać o kłopoty z instalowaniem fullera, o których słyszał od starego. Był bardzo życzliwy i przyjacielski, chciałem więc skorzystać z okazji i poskarżyć się na kooperantów opóźniających instalację trafo, lecz jak na złość właśnie wówczas zjawił się Wotny z księgą pamiątkową i wielkim, ozdobnym pisakiem, który nie wiem skąd wytrzasnął. Gdy minister wpisał się do księgi, nie było już okazji do rozmowy.

     Zeszliśmy wszyscy na dół do hali B, gdzie miała się odbyć dekoracja odznaczeniami państwowymi i przyjęcie. W nastawni przy fullerze została tylko Baśka.

     W odświętnie udekorowanej hali Zielińska z kadr i Lucyna od starego ustawiły odznaczanych do dekoracji. Byłem trzeci w szeregu — po Kabackim i Palince. Stary i sekretarz otrzymali „chlebowe" — oficerski i kawalerski. Ja, Miller i dwóch monterów Złote Krzyże Zasługi. Było jeszcze siedem srebrnych i trzy brązowe. Wotny patrzył na mnie z zawiścią, bo miał dostać srebrny, ale coś nie wyszło i Palinka powiedział mu miesiąc temu, że może liczyć tylko na brązowy albo poczekać do następnej okazji. Wolał to drugie, czemu trudno się dziwić, znając jego mniemanie o sobie. Podobno dał sekretarzowi do zrozumienia, że wie, iż to ja mu podstawiłem nogę. Głupek!

     Minister wzniósł toast i zaczęły się gratulacje. Ściskałem dziesiątki rąk. Starzy i nowi koledzy, koleżanki, jakieś szychy z Warszawy i województwa, Palinka z Karolaklem (z rozpędu złożyłem obu gratulacje). Dziennikarz z „Trybuny" prosił mnie o krótką wypowiedź, ale się wykręciłem, bo właśnie spostrzegłem moją cichą miłość — Stenię Szycką, naszą lekarkę zakładową. Do pełnego szczęścia brakowało mi tylko jej obecności. Stała z głównym księgowym Mateckim, który coś do niej mówił, a ona tylko z uśmiechem kiwała głową i obserwowała salę.

     Zacząłem się do niej przepychać i z radością zobaczyłem, że Ma-tecki gdzieś poszedł i że mnie dostrzegła. Pomachała mi przyjaźnie dłonią i pokazała pusty kieliszek.

     Rozejrzałem się po stolikach, ale wyprzedził mnie Wotny, który już podchodził do Szyckiej z winem i wielkim kawałkiem tortu.

      — Gratuluję odznaczenia! — zawołała do mnie i podsunęła Wot-nemu kieliszek, żeby jej nalał wina. Potem trąciła się ze mną i wypiliśmy.

     — Szczęściarz z ciebie — powiedział Wotny z przekąsem. — Przyznaj się jak to robisz, że wszystko tak łatwo ci przychodzi... I premie, i awanse, i odznaczenia...  

     Nie potrafię zdobyć się na szybką' i złośliwą ripostę. Nie wiedziałem, jak zareagować na zaczepkę, a nie chciałem wyjść na durnia przy Szyckiej.      

     — No cóż, ma się to szczęście — uśmiechnąłem się lekceważąco. W tej samej chwili wpadł mi do głowy sposób prosty a skuteczny: — Zdaje się, że Kabacki cię szuka. Chyba chce przedstawić ministrowi.

     Wotny spojrzał na mnie niepewnie. Chciał, zdaje się, coś powiedzieć, lecz zrezygnował, przeprosił Szycką i poszedł w kierunku Ka-backiego, rozmawiającego z ministrem.

      — Naprawdę dyrektor go szukał?

      — Spławiłem go, bo chcę choć przez parę minut być tylko z panią — odpowiedziałem szczerze.

     — Inżynier Wotny nie zna się na żartach. Naraził się pan strasznie.

     Widać wino uderzyło mi trochę do głowy, bo zdobyłem się na od-wagę.

      — Od chwili, gdy pierwszy raz panią zobaczyłem, stale myślę o" pani...

      — Dobrze czy źle? Mam nadzieję, że nie ma zbyt wieluskarg na pracę ambulatorium. —Udała, że nie rozumie.

      — Ależ... Kto mógłby się skarżyć? Ja nie o tym... Niech się pani nie śmieje. Już dawno chciałem pani powiedzieć, że nie wiem, co się ze mną dzieje, kiedy na panią patrzę.

      — Nie wie pan? To ciekawy przypadek. Może wymaga lecze-nia?

      — Może... To znaczy ja wiem, co się ze mną dzieje. I już się zdecydowałem. Tylko boję się, że mnie pani wyśmieje...         

     Nie odpowiedziała. W ogóle nie patrzyła na mnie, lecz gdzieś poza moje plecy, i dusiła się ze śmiechu. Zrobiło mi się ogromnie przykro i już gotów byłem ukłonić się i odejść z miną zbitego psa, gdy usłyszałem jej słowa przerywane chichotem:

     — Co pan narobił, panie Adamie? Pański kolega nadal krąży. Jak pan myśli: zdecyduje się na próbę zdobycia szczytu, czy się wycofa?

     Rzeczywiście Wotny czynił karkołomne wysiłki, aby zwrócić na siebie uwagę starego, który, zajęty rozmową z ministrem i Karolakiem, w ogóle go nie dostrzegał.

     — No, na co pan stawia, panie Adamie? Podejście czy rezygnacja? — Stenia bawiła się znakomicie. — A jednak podejście!

     Wotny zdecydował się wreszcie i podszedł do rozmawiających. Przeprosił ministra i „pierwszego", potem zamienił parę słów ze starym. Z pewnością nie pytał, czy Kabacki chce go przedstawić ministrowi — po prostu wymyślił jakiś pretekst".

     Stary spojrzał na zegarek, kiwnął głową i wrócił do gości. Wotny stał jeszcze chwilę, jakby się zastanawiał, co robić, a potem ruszył ku nam, wyraźnie nadrabiając miną. Warto byłoby błysnąć przed Szycka jakąś efektowną kpiną, ale nic mi do głowy nie przychodziło. Patrzyłem tylko na zbliżającego się Wotnego, próbując wyczytać z jego twarzy, jaką szykuje zemstę.

     W tej właśnie chwili zachrobotały głośniki. Kabacki stał już przy mikrofonie i szykował się do zabrania głosu.

     — Czy to już koniec widowiska? — zapytała Szycka.

     — Jeszcze nie. Drugi akt z moim udziałem — nie omieszkałem się pochwalić.

     — Pan jako aktor czy reżyser?

     — Zobaczy pani — odpowiedziałem wymijająco, bo w istocie nie bardzo wiedziałem, jak zaklasyfikować swą dzisiejszą funkcję. Zresztą Kabacki już zaczął mówić.

     Rozpoczął dość zręcznie od tego, ze właśnie otrzymał meldunek, iż przygotowania do podniesienia obciążenia „czwórki" dobiegły końca, kotły są pod parą i można przystąpić do realizacji pierwszomajowego zobowiązania — osiągnięcia pełnej mocy eksploatacyjnej przez naszą elektrownię na trzy miesiące przed terminem. Podał trochę cyfr, w sam raz: ani za dużo, ani za mato, a następnie sporo ciepłych słów o załodze, a zwłaszcza o monterach.

     — Kolego inżynierze! — zwrócił się na zakończenie do mnie. —

Niech pan działa! — Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo, co zresztą wypadło bardzo naturalnie.

     Oczywiście tak naprawdę moje osobiste kierowanie rozruchem nie było konieczne. Do pracy na fullerze mamy dobrze wyszkolonych operatorów — Daneckiego, Gabrysia, Frąckowiaka i Stawskiego, nie mówiąc już o Niewińskiej, która nie tylko zapowiada się na rozruchowca wysokiej klasy, ale z pulpitem daje sobie chyba lepiej radę niż ja sam. Opracowując z Kabackim i Millerem scenariusz pokazówki, doszliśmy' jednak do wniosku, że poważniej i efektowniej wypadnie, jeśli osobiście będę odbierał „polecenia" ministra i raportował „osiągnięcie pełnej mocy" przez „czwórkę".

     W tym czasie, gdy stary kończył swą gadkę, Wotny zdążył już podejść do nas. Co prawda ostentacyjnie zignorował moją obecność, lecz wydawał się odprężony i spokojny.

     — Przepraszam panią, muszę wracać do pracy. — Skłoniłem się przed Szycka. Ale przechodząc obok Wotnego nie wytrzymałem i powiedziałem cicho:—Długo rozmawiałeś z ministrem...

     Spojrzał na mnie z nienawiścią.

     — Idiota! Ostrzegam, że zrobię ci taki kawał, że na całe życie zapamiętasz — rzucił za mną, nie kryjąc wściekłości.

     W nastawni czekała już Baśka z gratulacjami i bardzo ładną, pachnącą upajająco czerwoną różyczką przygotowaną na tę okazję. Ucałowała mnie w oba policzki i włożyła kwiat do kieszonki marynarki tuż przy odznaczeniu. Podziękowałem jej serdecznie i poleciłem, aby zeszła jak najszybciej na dół, bo zabraknie wina i tortu.

     — Ja tu sobie sam dam radę — powiedziałem, siadając za pulpitem.

     Zaczęła się zwykła robota. Wyświetliłem kolejno na monitorach ekranowych fullera ważniejsze współrzędne stanu, istotne w procesie rozruchu. Wszystko przebiegało zgodnie z programem. Żadnych odchyleń od założonego stanu normalnego. Chłopcy z „cieplnej" i „elektrycznej" spisywali się na medal. Zadajniki dawały to, co trzeba... Włączyłem więc radiotelefon i zameldowałem:

     — Kolego dyrektorze, jesteśmy gotowi!

Na ekranie monitora Kabacki wręczał radiotelefon ministrowi.

     — Towarzyszu ministrze, proszę wydać polecenie! — powiedział uroczystym tonem.                                .

     — Zaczynajcie!

     Sięgnąłem do pulpitu i zaczęta się ustalona ze starym procedura przekazywania meldunków o wykonywanych czynnościach. Gdy ogłosiłem, że „czwórka" pracuje pełną mocą, rozległy się oklaski.

     Pomyślałem o Steni i Wotnym, lecz nie byli w zasięgu żadnej z kamer zainstalowanych w hali B. Dostrzegłem tylko Baśkę prowadzoną do stołu przez Tadka Banacha, kierowcę dyrektora. Zauważyłem ostatnio, że bardzo się koło niej kręci.

     Tadek przechylił się przez stół, sięgnął chyba po talerz z resztkami tortu, gdy nagle obraz na ekranie monitora zaczął drgać i tracić stabilność.

Przebiegłem wzrokiem po monitorach fullera. Wszędzie to samo:

gwałtownie skaczące pasy i mora. Sięgnąłem do pokrętła, aby popra-.wić synchronizację. W tej samej chwili uczułem zawrót głowy i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Jak przez watę usłyszałem zaniepokojony głos starego:

     — Co się dzieje, kolego Szarek?!

     Coś, jak flesz fotoreportera, błysnęło oślepiająco tuż przed moją twarzą. Ciemność. Przez moment miałem wrażenie, że spadam w jakąś czarną, bezdenną otchłań i... równie nagle odzyskałem zdolność widzenia.

     Siedziałem nadal w obrotowym fotelu, lecz od pulpitu dzieliło mnie ponad półtora metra. Przy fullerze stała Baśka, a jej palce nerwowo biegały po klawiaturze. Jękliwe buczenie sygnału alarmowego zlewało się z terkotem telefonu wewnętrznego.

     Zerwałem się z fotela i ponownie odczułem gwałtowny zawrót głowy. Zatoczyłem się, jakbym wyskoczył z wirującej karuzeli i gdyby nie pomocne ramię Tadka, wylądowałbym na podłodze pod pulpitem. Chciałem podejść do fullera, lecz Tadek zmusił mnie, abym usiadł ponownie w fotelu.

      — Lepiej niech pan tu zostanie, panie inżynierze! — powiedział jakimś dziwnym tonem.

      — O co chodzi? — zapytałem zdziwiony. — Przecież... — popatrzyłem na ekrany fullera i zdębiałem. M,onitor stanów alarmowych sygnalizował jakieś absurdalne przekroczenie wartości przekazywanych przez przetworniki pomiarowe, wskazując to na turbogeneratory, to na jedną lub drugą stację trafo, to znów na jakieś rzekome czy rzeczywiste . błędy operatorów.

       — Przejdź natychmiast na magistralę rezerwową! — zawołałem do Baśki i odepchnąwszy Tadka podszedłem do pulpitu.

      — Już to zrobiłam, przecież widzisz! To nie to! Sprawdzam teraz poprzez przełączanie na ręczną regulację — odpowiedziała, nie przerywając manipulacji. — Można zwariować! Wyobrażam sobie, co się musi dziać w blokowej.

      Choć miałem nadal chaos w głowie i moje postrzeganie przebiegało jakby z. opóźnieniem, nietrudno było zorientować się, że to, co działo się z fullerem, nie mogło odpowiadać żadnym rzeczywistym stanom nie tylko technicznym, ale i fizycznym. Wskaźniki zmieniały się jak oszalałe, a informacje przekazywane przez monitory to był po prostu bełkot. Baśka robiła, co mogła, aby opanować sytuację, a ja na próżno próbowałem zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło.

      Tadek przysunął mi fotel i próbowałem Baśce pomóc, chociaż już ' i bez mojego udziału zakłócenia ustały i na monitorach pojawiły się pierwsze sensowne dane.

      Właśnie udało mi się telefonicznie połączyć z nastawnią blokową „czwórki", gdy wpadł jak bomba Kabacki, a za nim Wotny.

       —Co się tu dzieje?! Dlaczego opuściłeś stanowisko? — Stary z trudem hamował wściekłość. — I to w takiej chwili!

       — Ja? — Zupełnie nie rozumiałem, o co mu chodzi.

       — Gdzie byłeś?                        •

       — Tu, w nastawni. Przecież sam wiesz...

       — Kłamiesz! To ci nie ujdzie na sucho. Chyba zdajesz sobie sprawę?

       — Z czego?

Wstałem z fotela i zachwiałem się na nogach.

       — Jesteś pijany. Inżynierze Szarek, zawieszam was w czynnościach szefa rozruchu — przeszedł na oficjalny ton. — Kolego Wotny, przejmiecie obowiązki inżyniera Szarka!

     — Ależ dlaczego? — zaprotestowałem. —Stasiu, ja naprawdę nic nie rozumiem.

     Stary jednak albo spieszył się do ministra, albo po prostu miał mnie już dość.

       — Tadek! Zabierz go stąd! — rozkazał kierowcy. — Niech się nikomu nie pokazuje na oczy. Zawieź inżyniera do domu. A wy, kolego Szarek, jutro rano zameldujecie się u mnie. — Popatrzył mi srogo w oczy i wyszedł.

      Kierowca podszedł do okna. Jego twarz oświetliła pomarańczowa łuna.

      — Panie Tadku!... — Wotny zawiesił znacząco głos.

      — Idę, idę.

      — Nic nie rozumiem — powiedziałem do Baśki.

      — Jedźcie już — ścisnęła mnie znacząco za rękę. — Jutro wszystko można będzie wyjaśnić.

      — Nic nie rozumiem — powtórzyłem i wyszedłem za Tadkiem. Poprowadził mnie do bocznego wyjścia. W galeriowym przejściu i na klatce schodowej paliły się tylko światła awaryjne. Teren wokół zakładu nie był oświetlony. Tylko zza budynku, ze strony stacji transformatorów, widoczna była czerwonawa łuna jakby dogasającego pożaru i dobiegał daleki zgiełk głosów wraz z sykiem jakiejś maszyny.

      — Co się tam dzieje? — zapytałem Tadka.

      — Sfajczyła się ta stacja trafo, co jej nie zdążyli dokończyć.

      — Spaliła się? Muszę tam iść!                   . Ruszyłem w kierunku pożaru, lecz kierowca dogonił mnie i zatrzymał.

      — Nie ma mowy. Musimy jechać. Nic tam zresztą po panu, inżynierze. Już chyba kończą gaszenie. A dyrektor powiedział, żeby się pan nigdzie nie kręcił.

      Nie było sensu dyskutować. Poszliśmy w kierunku parkingu.

      — Czy pan coś z tego wszystkiego rozumie? — zapytałem, zapalając papierosa, aby się trochę uspokoić.

     — Że niby co?

      — Co się stało dyrektorowi?

      — Dyrektorowi? Jeśli chce pan wiedzieć i się nie obrazi, to myślę, że jednak ma pan trochę słabą głowę...

      — Głowę?

     — Chyba trochę za wiele pan wypił.

     — Bzdura!           '

     Podeszliśmy do samochodu i Tadek wyjął kluczyki. Czekałem, aż otworzy drzwi, ale poszedł jeszcze coś sprawdzić w bagażniku. Stałem w ciemnościach, patrząc w kierunku pożaru, gdy naraz tuż przede mną pojawił się cień jakiegoś wysokiego, barczystego mężczyzny.

     — Czy pozwoli pan przypalić? — powiedział, podchodząc do mnie. Głos miał niski i trochę jakby obcy akcent. Nie był to chyba nikt z pracowników naszego zakładu.

     Sięgnąłem po zapalniczkę i w świetle płomienia ukazała się twarz mężczyzny w średnim wieku, pociągła, wygolona, o jasnych, jakby nieco wyblakłych oczach. Nieznajomy nie wyglądał na dziennikarza czy urzędnika ministerstwa. Pomyślałem, że to raczej ktoś z ochrony rządu.

     — Proszę, panie inżynierze! — usłyszałem głos Tadka, który już otworzył drzwi wozu.                          ,

     Nieznajomy podziękował skinieniem głowy i zniknął w ciemnościach.

     — Kto to był? — zapytałem Tadka.

     — Gdzie? — Kierowca zdawał się nie rozumieć, o kim mówię.

     — Tu, przed chwilą.

     — Nikogo nie było — zaprzeczył stanowczo.

     — Przecież wziął ode mnie ogień.

     — Niech pan wsiada — zniecierpliwił się Tadek. — Muszę szybko wracać!

     Wsiadłem do wozu, usadowiłem się z przodu, obok kierowcy, i zatrzasnąłem drzwi.

     W tej samej chwili odczułem dziwne wrażenie czegoś znajomego. Jakieś wspomnienie, ale bardzo wyraziste, bliskie halucynacji. Droga widziana przez przednią szybę. Noc. Długie światła. Przesuwające się drzewa i słupki przydrożne. Nagle w świetle reflektorów ukazuje się pies. Duży wiejski kundel. Stoi na środku drogi, a jego oczy błyszczą jak żółte lusterka odblaskowe. Słyszę pisk opon. Hamujemy gwałtownie, skręcamy w prawo, aby ominąć psa, i przed maską pojawia się słupek drogowy. Głuchy trzask. Czuję, jak lecę do przodu i...

     Tadek uruchomił silnik. W zapalonych światłach fiata ujrzałem szereg stojących samochodów. Byliśmy 'jeszcze na przyzakładowym parkingu. Co za bzdurne przywidzenie?...

     Wyjechaliśmy na drogę. Nie było już czerwonej łuny, tylko wśród rzedniejącego dymu błyskały reflektory straży zakładowej.

     — Początkowo wyglądało, że będzie większa draka— odezwał się Tadek. Widać i jemu niedawne wydarzenia nie dawały spokoju.

     — Kiedy się zaczęło palić? — spróbowałem okrężną drogą wyjaśnić, co się właściwie stało, bo przecież nie wypadało ujawniać przed kierowcą, że nic nie wiem.

     — Chyba po tym, jak łupnęło. Ale dokładnie kiedy zaczęło się fajezyć, to nie wiem.

     —Niech pan, panie Tadziu, .opowie mi, co pan widział.

     — Ano cóż... Dużo to nie mam do opowiadania — zastrzegł na wstępie, ale znałem chłopaka i wiedziałem, że nie trzeba go prosić. --To wszystko leciało tak szybko, że łatwo stracić głowę. Byłem z panną Barbarą na przyjęciu, gdy lampy zaczęły mrugać. Wszystkie światła. A w uszach taki jakiś szum i gwizd. Chwilami trudno było wytrzymać. Potem zaraz coś łupnęło i błysło. Chyba w trafo. Dyrektor coś do pana przez radio krzyczał, ale pan już nie odpowiadał. Panna Barbara zaraz wybiegła z sali, a za nią inżynier Wotny.

     — Za nią? Jest pan pewny?

     — Jasne, że za nią, nie przed nią. Pobiegłem za nimi, bo sobie pomyślałem, że coś się dzieje niedobrego i, mówiąc szczerze, bałem się o pannę Barbarę. Pognałem na schody, ale jej już nie było. Kombinuję: pobiegli do nastawni, tej nowej, centralnej. Więc ja za nimi. Na schodach było prawie ciemno. Ze światłem coś się zrobiło. Żarówki ledwo świeciły. Potem na chwilę zapaliły się tak jasno, że myślałem, że się przepalą, ale znów przygasły. Na półpiętrze minął mnie inżynier Wotny. Biegł jak wariat na dół. Spytałem go, czy coś. się stało pannie Barbarze, ale ani się nie zatrzymał, ani nic nie odpowiedział.

     — Czy widział pan błysk w nastawni? Bardzo jaskrawy.

     — Widziałem. Dwa razy, już jak byłem na górze.

     — Dwa razy?

     — Pierwszy raz zaraz potem, jak panna Barbara wybiegła z nastawni. Jak mnie zobaczyła, to chciała wrócić, lecz wtedy właśnie błysnęło drugi raz i znów łupnęło. W nastawni stało się jasno, że aż nie można było patrzeć. Nie puściłem panny Barbary, i słusznie, bo choć przygasło, a nawet zupełnie zrobiło się ciemno, ale tylko na krótko, może na pół minuty, i jeszcze raz błysnęło, tyle że słabiej i ciszej.

   . — Długo to wszystko trwało? To znaczy, licząc od chwili, gdy dyrektor stracił ze mną łączność.

     — Bardzo krótko. Nie dłużej jak parę minut, może pięć? Panna Barbara bardzo się niepokoiła o pana, więc jak tylko przygasło, zaraz poszliśmy, zobaczy ć.         "  ,

     — Gdzie Ja wtedy byłem?

     — Siedział pan na krześle. Trochę odsunięty od tego nowego komputera.

     — A więc nigdzie nie wychodziłem?

     — Myślę, że nie. Ale, niech się pan inżynier nie gniewa, nie wyglądał pan na przytomnego...

     — Byłem zamroczony tymi błyskami.                  \

     — Może... Ale tak po prawdzie wyglądał pan na pijanego.

     — Czy inżynier Niewińska też tak myślała?              ,

     — Tego nie wiem. A w ogóle gdyby nie panna Barbara, mogło być jeszcze gorzej — zmienił pospiesznie temat. — To ona po tym zwarciu powyłączała jakieś linie.

     — Skąd pan wie, że to było zwarcie?

     — Tak chyba to wyglądało. Ale to pan, panie inżynierze, jesteś fachowiec w tej branży, a nie ja. , -Byłem już zdecydowany.

     — Niech pan zawraca! Spojrzał na mnie z ukosa.

     — Nie ma mowy. Mam pana odwieźć do domu.

     — Niech pan zawraca! — powtórzyłem ostrzej.

     — Stary kazał panu iść spać. — Tadek nie zwolnił, lecz zwiększył szybkość. Byliśmy już na drodze do osiedla. — Dadzą sobie radę bez pana. Niech się pan dobrze wyśpi, bo jutro z pewnością będzie ciężki dzień.                          '   ,

     Ja jednak nie ustępowałem:'           '

     — Proszę pana, panie Tadziu. Muszę tam wrócić. Widzi pan przecież, że jestem już zupełnie trzeźwy. No, proszę!

     — Żeby mi stary zmył głowę?  .             -          .

     — Wypuści mnie pan za zakrętem. W razie-czego, gdyby mnie ktoś zobaczył, powiem, że wróciłem piechotą. Muszę koniecznie porozmawiać z panną Barbarą.

     Tadek milczał. Widać było, że zaczyna się wahać.

     — Panie Tadeuszu!... — podjąłem jeszcze jedną próbę przekonania go, aby zawrócił. W tym momencie na drodze tuż przed nami pojawiło się dwoje świecących oczu. Duży żółty pies przechodził przez

jezdnię.

     Tadek gwałtownie przyhamował. Próbował ominąć psa, lecz ten pchał się wprost pod koła. Skręcił więc w prawo, wjechał na pobocze i wprost na słupek.

     Uderzyłem czołem w przednią szybę, że aż mnie zamroczyło. Tadek, klnąc psa, wyskoczył z wozu. Wysiadłem również i na miękkich nogach poszedłem za nim, aby zobaczyć, co się stało. Okazało się, że ścięliśmy słupek, lecz na szczęście zderzak zapobiegł poważniejszym uszkodzeniom.

     — Pan krwawi! — zaniepokoił się Tadek spojrzawszy na mnie.

     — Nic mi nie będzie. Czaszka cała — zbagatelizowałem sprawę.

     — Powinniśmy pojechać na pogotowie....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin