1988-01 - Rafinerie płoną o zmierzchu.pdf

(399 KB) Pobierz
455042785 UNPDF
Rajmund Szubański
RAFINERIE PŁONĄ O ZMIERZCHU
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1988. Wydanie II
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Eugeniusz Stanczykiewicz
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Korektor: Grażyna Ćwietkow-Góralna
455042785.001.png
CEL: PLOESZTI
Zaczęło się pechowo. Jeden z Liberatorów z niewiadomych przyczyn nie zdołał oderwać się od ziemi,
wypadł poza pas startowy, rozbił się na nierównościach gruntu i eksplodował. We wraku zginęła cała załoga.
Równie tragicznie zakończył się start samolotu dowódcy jednej z eskadr. Kiedy maszyna znalazła się nad
ziemią, na jej pokładzie wybuchł pożar. Samolot położył się na skrzydło i zawrócił na lotnisko. Tam jednak
unosiły się wciąż gęste tumany pyłu, wzniecane przez startujące nadal bombowce, pilot stracił orientację,
niedokładnie przyziemił, samolot odbił się na wysokość kilku metrów, po czym zawadził o betonowy słup
telegraficzny i również eksplodował. Z palącego się wraka zdołano wyciągnąć tylko straszliwie poparzonego
nawigatora, porucznika Russela Polivkę. Wliczając samolot, na którym tuż przed startem wykryto awarię
systemu hydraulicznego, trzy Liberatory ubyły z formacji, zanim jeszcze zdołała ona wyruszyć na wroga.
Pozostałe krążyły nad pięcioma lotniskami węzła Benghazi, przybierając przewidziane planem
ugrupowanie bojowe. Dowódcy samolotów wykorzystywali ten czas na sprawdzenie, jak funkcjonuje
wewnętrzna łączność pokładowa, strzelcy przestrzeliwali krótkimi seriami swą broń, wszyscy raz jeszcze
sprawdzali maski tlenowe, kamizelki ratunkowe, spadochrony. Uformowawszy szyk armada powietrzna
skierowała się nad morze. Czołowy pułk leciał nisko nad wodą, każdy następny nieco wyżej, z
kilkudziesięciometrowym przewyższeniem. Spodziewano się w ten sposób uniknąć przedwczesnego
wykrycia przez niemieckie stacje radiolokacyjne w Grecji i południowych Włoszech. Celowi temu służyć
miało także zachowanie całkowitej ciszy w eterze. Operacja „Tidalwave” — nalot na rumuńskie zagłębie
naftowe, zaczęła przybierać konkretną formę.
Poprzedzały ją całe miesiące przygotowań. Kluczowe znaczenie rumuńskiej ropy dla wysiłku
wojennego i funkcjonowania machiny wojennej państw „osi” dobrze było znane alianckim sztabowcom i
specjalistom od wojny gospodarczej. Już od samego początku działań przedsiębrano różnego rodzaju próby
zahamowania ciągłości tych dostaw, co nie dało jednak spodziewanych wyników i dlatego dowódca
stacjonującej w Afryce Północnej 9 armii powietrznej Stanów Zjednoczonych, generał-major Lewis
Brereton, otrzymał z końcem czerwca 1943 roku rozkaz przygotowania zaskakującego nalotu na rafinerie w
Ploeszti i jego najbliższej okolicy. Wkrótce też jego dwa pułki ciężkich bombowców uzupełniono trzema
dalszymi, przebazowanymi z Wielkiej Brytanii. Brereton miał teraz do swojej dyspozycji prawie 200
bombowców typu Consolidated B-24 „Liberator” .
Samolot ten doskonale nadawał się do wyznaczonego mu celu. Zaprojektowany w 1939 roku, miał
skrzydło o profilu nadającym mu wyjątkowo dużą siłę nośną, co pozwalało na zastosowanie mniejszego kąta
natarcia *, a co za tym idzie zmniejszenie oporu i uzyskanie większego zasięgu i prędkości. Dlatego też,
mimo iż najbardziej znanym typem amerykańskiego ciężkiego bombowca okresu II wojny była Latająca
Forteca zakładów Boeing, to jednak Liberator był tym samolotem, którego w USA wyprodukowano
najwięcej (18 188 egzemplarzy). W samoloty tego typu wyposażona była m.in. wsławiona zrzutami dla
warszawskich powstańców polska 301 — przemianowana w 1944 roku na 1586 — Eskadra Specjalnego
Przeznaczenia.
Model B-24 D , którym dysponowały jednostki generała Breretona, produkowano od początku 1942
roku. Z czterema silnikami o mocy 1200 koni mechanicznych każdy rozwijał prędkość 485 kilometrów na
godzinę. Jego komory bombowe mogły pomieścić do czterech ton bomb, a zasięg w zależności od masy
ładunku i paliwa, wysokości lotu, prędkości przelotowej oraz siły wiatru wahał się od 3700 do ponad 7000
kilometrów. Zazwyczaj ładowano na Liberatory 2300 kg bomb i 9000 litrów benzyny, co przy prędkości 350
kilometrów na godzinę na pułapie 6000 metrów zapewniało przebycie 3700 kilometrów.
Załogę tworzyło dwoch pilotów, nawigator, bombardier, radiooperator, mechanik pokładowy i trzech
lub czterech strzelców. Uzbrojenie samolotu systematycznie wzmacniano. W pierwszych modelach
stanowiło je tylko 5 karabinów maszynowych, ale samoloty 9 Air Force miały już po dwa sprzężone ciężkie
karabiny maszynowe 12,7 mm w obrotowych wieżyczkach na grzbiecie kadłuba i w ogonie samolotu oraz
po jednym w dziobie, otwieranych oknach po obu stronach oraz w luku w podłodze kadłuba. Każde z tych
stanowisk oraz fotele pilotów osłonięte były 7-milimetrowymi płytami pancernymi.
Ploeszti dzieliła od baz u wybrzeży Libii odległość około 1600 kilometrów w linii prostej, zaś po
przewidywanej trasie przelotu wynosiła ona ponad 1800 kilometrów. Uwzględniając większe zużycie paliwa
podczas samego ataku i nieuniknionych walk powietrznych, a także w czasie lotu na mniejszej wysokości
oraz podczas zbiórki i formowania szyku nad bazami, należało się liczyć, iż maszyny będą musiały przebyć
przeszło 4000 kilometrów. Normalny zasięg Liberatora na to nie wystarczał, toteż mechanicy zainstalowali
* Kąt między płaszczyzną skrzydła a torem lotu samolotu.
w samolotach dodatkowe zbiorniki, zwiększające zapas paliwa do 12 tysięcy litrów. Kolejny problem
przedstawiały silniki „Twin-Waspy”, znanej wytwórni Pratt and Whitney, miały żywotność około 300
godzin, ale nie w warunkach pustynnych, gdzie podczas grupowych startów dostawało się do nich tyle
zanieczyszczeń, że już po 160 godzinach pracy nadawały się na szmelc. Zażądano więc dodatkowych dostaw
i na kilka dni przed ustalonym terminem operacji zawinął do Benghazi szybki frachtowiec „Mauretania”,
mający na pokładzie 300 fabrycznie nowych silników. Do pracy przystąpili mechanicy i po 48 godzinach
większość bombowców dysponowała nowymi silnikami.
Rozpatrując możliwości przeprowadzenia nalotu na tak odległy cel, generał Brereton stanął przed
niełatwym zadaniem. Alianci nie dysponowali wówczas żadnym typem dalekodystansowego samolotu
myśliwskiego, który mógłby zapewnić bombowcom osłonę na całej trasie przelotu, eskortowanie zaś ich
tylko w pierwszej fazie, nad Morzem Śródziemnym, było raczej bezcelowe. Bombowce musiały więc
polecieć bez osłony. W tej sytuacji jedną z najważniejszych spraw stawało się zaskoczenie, od niego bowiem
zależeć mogło bezpieczeństwo załóg, a nawet powodzenie całej wyprawy.
Drugi problem to zapewnienie celności bombardowania. Doprowadzana rurociągami z pogórza Alp
Transylwańskich ropa destylowana była w położonych na terenie Ploeszti rafineriach. Nie były one jednak
usytuowane w jakiejś wyodrębnionej dzielnicy przemysłowej, a okalały wieńcem centrum miasta. Odpadała
więc koncepcja nalotu na cel powierzchniowy, z jednym punktem celowania. Należało raczej przydzielić
każdej grupie samolotów jeden lub parę obiektów do zbombardowania. Precyzja zrzutu bomb była również
niezwykle ważna ze względu na konieczność uniknięcia strat wśród ludności cywilnej.
Wszystkie te czynniki spowodowały, iż Brereton postanowił przeprowadzić atak i większą część
przelotu na możliwie małej wysokości. Zdawał on sobie wprawdzie sprawę, że ciężkie bombowce nie są do
tego rodzaju lotów przystosowane — brakuje im przede wszystkim zwrotności i szybkiej reakcji na stery,
niezbędnej do wyminięcia pojawiających się niespodziewanie przeszkód — ale właśnie przemknięcie tuż
nad morzem i górami dawało szansę zaskoczenia przeciwnika, zaś sam atak z lotu koszącego mógł
zdezorientować obronę, a zarazem umożliwiał dokładne celowanie.
Wszystko to wymagało wyjątkowo starannego przygotowania operacji, którą zaszyfrowano początkowo
kryptonimem „Statesman” — „Mąż stanu”, potem „Soapsuds” — „Mydliny”, a wreszcie „Tidalwave” —
„Fala przypływu”. Przewidziane do zniszczenia obiekty — około 40 kolumn krakingowych *, destylarni i
siłowni oraz zbiorniki dziewięciu największych rafinerii — podzielono na siedem grup i każdą z nich
wyznaczono do zniszczenia określonej grupie samolotów. Poszczególne bombowce zabrać miały na pokład
po 1800 kilogramów bomb burzących i dwa zasobniki z bombami zapalającymi. Dawało to w sumie 320 ton
bomb burzących – według obliczeń sztabowców ilość aż nadto wystarczająca do spowodowania trwałych
zniszczeń we wszystkich zaatakowanych zakładach — zaopatrzonych w zapalniki ze zwłoką, która w
wypadku pierwszych zespołów wynosić miała 60 minut, a dla ostatnich tylko kilkadziesiąt sekund (tyle, ile
potrzeba, by samoloty znalazły się poza zasięgiem eksplozji). Plan, opracowany na razie w teorii i tylko w
ogólnym zarysie, wymagał jeszcze dokładnego przemyślenia szczegółów i zapoznania załóg ze wszystkimi
elementami czekających je zadań, a potem przeprowadzenia niezbędnych ćwiczeń.
Tymczasem alianci nie dysponowali nawet aktualnymi zdjęciami powietrznymi rejonu Ploeszti. Ich
samoloty rozpoznawcze nie zapuszczały się nad ten rejon poprzednio, a wysłanie ich obecnie stwarzało
ryzyko zaalarmowania Niemców. Aby wykonać przygotowywaną zwykle w takich wypadkach makietę,
trzeba było odwołać się do pomocy kilkunastu brytyjskich inżynierów i techników, którzy niegdyś pracowali
w tamtejszych zakładach, wyszukać nieliczne znajdujące się w archiwach brytyjskich i amerykańskich
koncernów naftowych plany i szkice sytuacyjne, sięgnąć wreszcie do widokówek, a nawet amatorskich
fotografii.
„Wypożyczony” na czas przygotowań do „Tidalwave” ze sztabu stacjonującej na Wyspach Brytyjskich
8 armii powietrznej major Gerald Geerlings — z zawodu architekt — słusznie zauważył, że choć utrwalenie
sobie w pamięci szczegółów z map i elementów zaznaczonych na makiecie będzie niewątpliwą pomocą dla
lotników — wykonano zresztą ową makietę niezwykle starannie, dbając nie tylko o wierne przedstawienie
wszystkich charakterystycznych punktów orientacyjnych, ale uwzględniając nawet kolory ziemi, pól i
ogrodów, jakiego spodziewać się można w początkach sierpnia — to jednak ze względu na to, że piloci i
nawigatorzy nigdy nie patrzą pod siebie, trzeba ich będzie zaopatrzyć w fotografie przedstawiające
wszystkie obiekty w takiej perspektywie, z jakiej je będą widzieli podczas lotu koszącego. Dalszym
ułatwieniem miał stać się film, przedstawiający najazd kamery na makietę z taką prędkością, z takiej
wysokości i pod takim kątem, jak to miało nastąpić w rzeczywistości. Był to zapewne pierwszy przypadek
* Kraking — metoda otrzymywania benzyny z ropy naftowej.
zastosowania kinematografii do bojowego treningu personelu latającego. To poglądowe zapoznanie się z
obiektami nalotu uzupełniono prowadzonymi przez specjalistów wykładami na temat technologii
przetwarzania ropy naftowej, dzięki czemu załogi mogły uzyskać pojęcie nie tylko o wyglądzie, ale i o
zawartości, charakterze, przeznaczeniu oraz roli różnego rodzaju przemysłowych budowli, co mogło ułatwić
im w warunkach bojowych błyskawiczne odnalezienie kluczowych i najbardziej wrażliwych celów. Słowo
„Ploeszti” w tej fazie przygotowań oczywiście jeszcze nie padło.
Zaznajomiono lotników także z przewidywaną obroną obiektu, którą oceniano na 160 lekkich i 80
ciężkich dział przeciwlotniczych, jakkolwiek spodziewano się, że te ostatnie nie będą mogły być użyte
przeciwko bombowcom lecącym tak nisko i z tak znaczną prędkością kątową. Liczono się z zamaskowaniem
obiektu zasłoną dymną, chociaż doświadczenia pierwszych lat wojny świadczyły, że podczas nalotów
dziennych jest ona na ogół mało skuteczna. Poza tym dane wywiadowcze wskazywały, że obrona myśliwska
rejonu Bukareszt — Ploeszti nie jest zbyt silna, gdyż trzon jej stanowią eskadry rumuńskie, słabiej
wyszkolone, mające mniejsze doświadczenie bojowe i gorszy sprzęt niż niemieckie.
Nadszedł wreszcie czas przeprowadzenia ćwiczeń praktycznych. Z Anglii sprowadzono specjalistę z
dziedziny strzelania powietrznego, majora Royal Air Force George Barwella, który przypomniał załogom,
by nie otwierały ognia ze zbyt dużej odległości, a w razie ataku większej liczby myśliwców nie omiatały nim
całego zespołu, ale koncentrowały się na konkretnej maszynie, i podkreślał niejednokrotnie, by prowadząc
ogień uważały, aby nie ostrzelać własnych samolotów. Po przypomnieniu tych ogólnie znanych zasad
przeszedł major do ćwiczeń w ostrzeliwaniu celów naziemnych. Barwell tak się zapalił do swej roli, że
ostatecznie poleciał na ochotnika nad Ploeszti jako strzelec pokładowy, za co spotkała go potem surowa
reprymenda ze strony przełożonych. Wskutek tego został on jedynym, nie wyróżnionym żadnym
odznaczeniem uczestnikiem nalotu.
Ćwiczenia praktyczne prowadzono na południe od Benghazi, na pustyni, gdzie znaleziono wycinek
terenu graniczący ze wzgórzami, które mogły pozorować południowe odnogi Karpat. Zachowując właściwe
odległości, za pomocą beczek po paliwie oraz malowanych wapnem linii wyznaczono tu zarys zabudowy
Ploeszti, ze szczególnym uwzględnieniem poszczególnych rafinerii, oraz prowadzące do miasta główne
szlaki kolejowe i drogowe. W odpowiedniej odległości zaznaczono także miejscowość Floreszti, wybraną
jako punkt początkowy lotu na stałym kursie bojowym. W paru miejscach ustawiono także fumatory,
pozorujące pracę kotłowni.
Poszczególne pułki zaczęły „przymierzać się” do celu. Po pierwszych lotach okazało się, że białe linie,
widoczne doskonale z większych wysokości, giną z oczu wśród nierówności terenu podczas lotu koszącego.
Wzmocniono więc efekt wizualny przez wbicie w ziemię stalowych prętów z przymocowanymi do nich
kolorowymi pasami materiałów. Wkrótce też wyszło na jaw, że większość pilotów, przyzwyczajona do
spokojnych lotów na dużych wysokościach, niechętnie wchodziła w zawirowania powstające za
poprzedzającymi ich maszynami, zwłaszcza gdy przelatywały one nad piaszczystymi odcinkami pustyni i
wzniecały chmury czerwonego pyłu.
Podczas przeprowadzanych ćwiczeń zdarzały się często niegroźne, a czasem wręcz humorystyczne
historie. Parokrotnie ofiarą lecących tuż nad ziemią bombowców padły sztuki bydła, czasem potężny
podmuch zrywał namioty pustynnych koczowników, a kiedyś, podczas próbnego bombardowania, jedna z
ćwiczebnych bomb odbiła się od twardej skały i uderzyła w kadłub samolotu, który ją zrzucił. Bombardier
zaklinał się potem, że gdyby nie zamknął na czas drzwi bombowych, przywiózłby ją z powrotem na
lotnisko...
Przez dwa tygodnie saperzy pracowicie poprawiali zasypywane wiatrem białe linie i ustawiali nowe
beczki na miejsce kradzionych nocami przez Arabów. Wkrótce piloci i bombardierzy osiągnęli taką wprawę,
że zadania swe wykonywali już niemal automatycznie. W dniach 28 i 29 lipca przeprowadzono dwa naloty
przy udziale wszystkich jednostek, uszykowanych w takiej kolejności, jak to miało nastąpić nad Rumunią.
Ćwiczenie to wykazało dobre przygotowanie i zgranie zarówno poszczególnych załóg, jak i całych
zespołów.
Pierwszą falę atakujących mieli tworzyć weterani walk nad Afryką, używający przydomka
„Liberandos” lotnicy z 376 pułku bombowego pułkownika Keitha Comptona, znakomitego pilota, człowieka
o „ptasim instynkcie”, choć słabego taktyka. Jego samoloty, uszykowane w pięć zespołów po 6 maszyn,
miały zaatakować „Obiekt 1”, czyli położoną na wschodnich wylotach z Ploeszti rafinerię Romana
Americana.
Z Comptonem miał lecieć dowódca całości, generał brygady Uzar Ent. Była to dość dziwna postać.
Przodkowie jego przybyli do Ameryki z Holandii, wywodzili się jednak z Niemiec, z Reńskiego Palatynatu.
W młodości Ent był pastorem, wkrótce jednak zapragnął mocniejszych wrażeń i przerzucił się na lotnictwo,
a ostatecznie ożenił się z tancerką z rewii Ziegfelda. Był na ogół lubiany przez swych podwładnych, ale...
tylko na ziemi. Latano z nim niechętnie, gdyż będąc specjalistą od lotów balonowych, jako pilot bombowca
raczej się nie sprawdzał. Odpowiedzialny i trudny nalot na Ploeszti miał być jego pierwszą większą akcją na
stanowisku dowódczym, co zaskoczyło wszystkich. Niejeden z pilotów zastanawiał się nad przyczyną tej
nominacji — mówiono o jakichś niejasnych, ale wysokich powiązaniach...
Jego problematyczne kwalifikacje dowódcze ujawniły się już podczas zasadniczej odprawy, kiedy to ani
Compton, ani Kane nie chcieli ustąpić ze swego stanowiska w sprawie prędkości przelotowej. Zamiast
wkroczyć energiczrrie i przywołać do porządku podwładnych, Ent, próbując zadowolić obydwu, przedstawił
kompromisową propozycję, której nie przyjął z przekonaniem żaden z dowódców pułków. Współdziałanie
między poszczególnymi falami nalotu zapowiadało się więc od początku nie najlepiej.
Drugą falę stanowić miało 36 samolotów przybyłego z Anglii 93 pułku bombowego, nazywanego
„Wędrownym Cyrkiem”. Zdecydowano, że piloci tej grupy zaatakują dwa obiekty. Trzy zespoły po 6 i jeden
klucz z 3 samolotami, pod dowództwem podpułkownika Addisona Bakera, miały zrzucić swe bomby na
położony na północ od miasta zakład Concordia Vega, a pięć kluczy po 3 maszyny, kierowanych przez
majora Ramsaya Pottsa, powinno uderzyć na położone dalej na południe rafinerie Standard Petrol i Unirea
Speranta.
Trzecia fala była najliczniejsza. Tworzył ją uszykowany w czterech grupach po 10 samolotów i jednej z
6 samolotami 98 pułk bombowy, który w czasie działań z baz w Egipcie przyjął nazwę „Pyramiders”.
Dowodził nim pułkownik John Kane, stukilowy olbrzym, „mocny człowiek” w fizycznym i psychicznym
znaczeniu tego słowa. Jego podwładni podziwiali go i nienawidzili, szanowali i przeklinali — w sumie
jednak tworzyli wyjątkowo sprawny, bojowy i oddany swemu dowódcy zespół. Gdy przydzielono mu
„Obiekt 4” — położone na południu miasta rafinerie Phoenix Orion i Astra Romana — Kane zapowiedział
swoim ludziom: „Albo je zniszczymy, albo zginiemy starając się tego dokonać!”
Ostatni obiekt Ploeszti — położoną w zachodniej części miasta rafinerię Colombia Aquila — miał
zaatakować przebazowany z Wielkiej Brytanii 44 pułk bombowy „Czarnych Bizonów”. Jego dowódcą był
pułkownik Leon Johnson, prymus zorganizowanego w Anglii kursu dla dowódców jednostek bombowych,
któremu teraz przydzielono sześć kluczy po 3 samoloty. Druga część pułku pod dowództwem majora Jamesa
Poseya — trzy grupy po 6 samolotów — powinna minąć Ploeszti i polecieć dalej, nad Brazi, gdzie
znajdował się „Obiekt Niebieski” — rafineria Creditul Minier.
Najmniej doświadczony, świeżo przybyły ze Stanów Zjednoczonych 389 pułk „Powietrznych
Skorpionów” pułkownika Jacka Wooda tworzył ostatnią, piątą falę atakujących. Dziesięć kluczy po 3
samoloty miało skierować się nad „Obiekt Czerwony”, którym była położona w oddalonym o kilkanaście
kilometrów od Ploeszti miasteczku Campina rafineria Stella Romana.
Plan operacji przewidywał przelot kolumny bombowców nisko nad morzem od Benghazi do wyspy
Korfu, która stanowiła pierwszy punkt zwrotny. Stamtąd samoloty powinny skierować się na północny
wschód, nabierając stopniowo wysokości nad górami Albanii, Macedonii i Bułgarii. Nad Dunajem
wyznaczono punkt kontroli czasu, który każdy pułk minąć miał dokładnie o wyznaczonej porze, co powinno
umożliwić ponowne uporządkowanie szyku w wypadku jego ewentualnego rozerwania lub przemieszania po
drodze. Kolejnym punktem zwrotnym było położone na północny zachód od celu miasto Piteszti, skąd
samoloty winny skierować się na wschód od Floreszti, by tam wreszcie zwrócić się na południowy wschód i
udać ku wyznaczonym obiektom. Ostatnia fala bombowców miała z Piteszti lecieć wprost ku Campinie.
Przewidywano, iż nalot z tego kierunku zaskoczy nieprzyjaciela, nie spodziewającego się ataku od
strony zaplecza. Sądzono ponadto, że stanowiska większości dział przeciwlotniczych znajdują się — w
oczekiwaniu na naloty radzieckich samolotów — raczej na wschód od Ploeszti. Przelot powrotny wszystkich
samolotów nastąpić miał po tej samej trasie, z tym że uszkodzone maszyny winny kierować się ku
brytyjskim lotniskom na Cyprze, Malcie lub na Sycylii.
W przeddzień nalotu, w sobotę 31 lipca, przeprowadzono we wszystkich pułkach odprawy załóg,
zaznajamiając je z celem i szczegółami operacji. Każdy lotnik otrzymał też specjalny pakiecik z
przedmiotami, które mogły mu się przydać w wypadku zestrzelenia. Obok kompasów i wydrukowanych na
chustkach do nosa map Bałkanów znajdowały się tam żelazne porcje wysokokalorycznej żywności i
witamin, środki opatrunkowe, pastylki do odkażania wody oraz krótkie teksty w języku rumuńskim,
bułgarskim, serbsko-chorwackim, albańskim, greckim i tureckim, wyjaśniające, że zestrzelonym jest
amerykański lotnik, i zawierające prośbę o udzielenie mu pomocy.
Na wypadek ujęcia przez Niemców lub Rumunów i planowanej ucieczki z niewoli w kilku guzikach
lotniczych kombinezonów umieszczono maleńkie kompasy, a w mundury wszyto miniaturowe piłki do
cięcia metalu. Każdy z lotników otrzymał także złotą monetę, kilka banknotów dolarowych oraz pewne
sumy pieniędzy w lejach, drachmach i lirach.
Pierwszego sierpnia 1943 roku pobudka wyrwała ich z polowych łóżek i hamaków już o pół do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin