Parrish Plessis 01 - Pasożyt.doc

(1142 KB) Pobierz
Pierres Marianne - Pasożyt

Marianne de Pierres

Pasożyt

Parrish Plessis tom I

 

Przełożył Dariusz Kopociński

2010
Pasożyt

tyt. oryg. Nylon Angel

 

ISBN 83-89951-42-8

 

Wydanie I

 

Agencja „Solaris”

Małgorzata Piasecka

ul. Warszawska 25 A, 11-034 Stawiguda

tel./fax: 089 541-31-17

e-mail: agencja@solaris.net.pl

 

Sprzedaż wysyłkowa:

www.solaris.net.pl


CZĘŚĆ

PIERWSZA


Rozdział 1

Zabiję Jamona Monda, jeśli mnie jeszcze raz dotknie. No, potem to mnie pogonią. Jego mściwe dingochłopy gdzieś mnie w końcu dorwą, w nagrodę dostaną moją krew do wyżłopania. Gadziny!

A więc co tu robić? Po drugiej stronie pokoju z odrapanymi ścianami stała moja półprzezroczysta replika: Meny 3. Popatrzyłam na nią z nadzieją na odpowiedź. Niestety, gadułą to ona nie była. Potrafiła tylko z bałamutnym uśmiechem informować, kto dzwonił i co tam z rachunków mam do zapłacenia. Zero pomocy z jej strony!

Bo widzicie, ja i Merry 3 siedziałyśmy po same wykolczykowane uszy w gównie.

Trzy lata z hakiem pracuję w Trójce, niedaleko Torleya. Najczęściej robię za bodyguarda. Pilnuję swojego miejsca na tej zatrutej ziemi, jadę na stymulantach i tanich substytutach proteinowych, haruję na kredyty lub towar.

I tak żyje mi się sto razy lepiej niż w domu, w którym dowodził obleśny ojczym do spółki z matką uzależnioną od romansideł. (Neuroendokrynologiczne symulacje były ostatnim krzykiem mody na przedmieściach). Kiedy moja siostra Kat wyprowadziła się, żeby grać w probasketa, „tatko” zaczął się do mnie dostawiać. Wolałam się wynieść z chaty, niż go zabić i złamać serce mamie.

Trójka wydawała się stworzona dla mnie, supermiasto nie miało tam wpływów. Była archaiczną ostoją zezwierzęconej ludzkości, gdzie podobno można przeżyć na swoich własnych zasadach.

Zaaklimatyzowałam się. Nie wszystkie kobiety mojej postury – niemałej, nawiasem mówiąc – potrafią tak zawodowo wprawiać w ruch pięści i nogi. Jeśli chciałam, umiałam grać wredną, zaborczą babę. Dawałam sobie radę w życiu, choć miałam zamkniętą drogę na okładki kolorowych czasopism, a to ze względu na krzywo zrośnięty nos i wgniecioną kość policzkową (pamiątka po ojczymie Kevinie). Pewnie mogłabym się doprowadzić do porządku, ale dobrze jest pamiętać przeszłość, od której się ucieka.

No więc nieźle mi szło... póki nie przypałętał się Jamon Mondo. Czy raczej nie zauważył mnie, bo on tu przecież był od zawsze. To ja się zjawiłam nie wiadomo skąd.

Kiedy mnie zatrudnił, Doll Feast powiedziała, że trafiła mi się żyła złota. „Parrish Plessis ochrania gwiazdy największego formatu”. Prędzej już książęta ciemności! Tak czy owak, uwierzyłam jej, w czym pomogła mi reakcja panienek na Torleyu. Nie miałam więc zahamowań. Wszystko, byle skończyć z proteinowymi substytutami i drętwymi gogusiami w białych kołnierzykach, którzy chcieliby sobie pohulać na boku.

Już pierwszego dnia pracy u Jamona przejrzałam na oczy. Myślałam, że mnie zapoznają z listą obowiązków. Powiedzą, jak i przed kim mam go chronić. Zamiast tego wieczorem zabrał mnie do koszar na powitalne przyjęcie.

Dingochłopy sapały i wyły tak, jakby wszystkie księżyce Jowisza ustawiły się w jednej linii; w każdym przypadku bujne dredy, tłusta skóra i wyszczerzone zębiska.

„Rozebrać ją!” rozkazał Jamon.

Pięciu musiało mnie trzymać.

Gapiłam się na niego jak bezradne, nieszczęsne zwierzę przed wjazdem do ubojni. Ze strachu tak bardzo ścisnęło mnie w dołku, że jęknęłam. Takie zachowanie nie przynosiło mi chluby, ale cóż, to nie była uroczystość wręczenia dyplomów...

Później chciałam mu nawiać, lecz kazał mnie znaleźć i obić. Kto raz wszedł w układ z Jamonem, nie wychodził z niego nigdy. Chyba że nogami do przodu. Czemu nikt mnie nie ostrzegł?

Parrish!!!

Nie od razu oderwałam się od rozmyślań nad swoim nowym życiem. Sprawdziłam drzwi i automatycznie zerknęłam na ekran komu.

Przyszła Mei Sheong; pukle jej absurdalnie różowych włosów oplatały głowę na podobieństwo korkociągu. Utrzymanie fryzury kosztowało ją tygodniówkę. Podsunęłam jej pomysł z przeszczepem, a nawet genetyczną modyfikacją, ale zasłania się złą karmą. Nie będę się spierać z chińską szamanką.

Mrugnęła okiem z loczkiem w ustach.

– Coś słyszałam, wiesz?

Rozbudziła moją ciekawość.

– Ile chcesz?

Chwilę jeszcze miętosiła loczek, nim odpowiedziała:

– W zamian biorę twój pokój, kiedy umrzesz.

Westchnęłam.

– Tak bardzo go lubisz?

– Owszem. W każdym razie muszę myśleć przyszłościowo. Inaczej nici z usamodzielnienia się.

Ach tak, usamodzielnienie. Matka wszystkich mrzonek. Świadomość tego nie powstrzymywała mnie jednak od dążenia do wolności, od szukania jej, od łudzenia się nadzieją, że kiedyś będę panią swego losu.

Dobra, Mei, ale jeszcze nie planuję umierać. I wolę, żebyś mi w tym nie pomagała. Jeśli nie chcesz wejść w bliższą komitywę ze swoimi duchami.

Otworzyła szeroko oczy, zaskoczona.

– Grozisz chińskiej szamance?

– A jak ci się zdaje?

– Zdaje mi się, że jesteś w paskudnym nastroju.

Przyglądałam się uważnie jej twarzy.

– Mów, Mei. Co ci się obiło o uszy?

Odsunęła się od ekranu i spojrzała przez ramię.

– Za dziesięć minut u Heina.

 

* * *

 

Jakiś neopunkowy tradycjonalista przerobił wnętrze lokalu na staroświecki bunkier z kratami pod napięciem i surowymi ścianami z betonu. Jedynym ustępstwem na rzecz wygody były krzesła dotykowe. W dodatku panował klimat demolki, jakby lokal ostrzelano i zbombardowano.

Mei siedziała przy barze na stołku dotykowym. Wbita w różową, fluoryzującą sukieneczkę, z czerwonymi szpilkami zawiniętymi wokół nóg stołka, mogłaby uchodzić za perwersyjną siostrę Disnejowskiego Dzwoneczka. Stołek wydawał z siebie rozkoszne pojękiwania, kiedy wierciła się w czasie flirtowania z Mikeyem, serwitorem barmana.

Mikey był jednym z maluchów Jamona Monda – obrzydliwym rezultatem nielegalnych eksperymentów biorobotycznych. Cały urok Trójki. Widząc bliską zażyłość Mikeya z moją najlepszą informatorką, trochę się zaniepokoiłam.

No dobrze, pocieszyłam się zaraz, dlatego właśnie Mei jest niezastąpiona. Nawet autystyczna koza wyznałaby jej swój sekret.

Usiadłam w krześle moro, odwrócona plecami do południowej ściany. Wiem, że trąci to paranoją, ale gdziekolwiek jest południowa ściana, zawsze staram się mieć ją za sobą.

Jakoś mi wtedy lepiej.

Krzesło zadrżało i zaczęło mi szeptem ubliżać w obcym języku. Powiedziałam mu, że jeśli się nie zamknie, jego chip wyląduje w muszli klozetowej.

Mei przez parę minut chichrała się z Mikeyem, po czym ulotniła się z baru. Co było częścią jej planu. Zniknąć. I wrócić później drugimi drzwiami. Niby dziecinada, a jednak działało. Najczęściej gdy o nią pytałam, ludzie mówili: akurat wyszła. Całe szczęście, że wstawieni bywalcy lokalu ledwie widzieli koniec stołu.

Rozglądając się, można było dostrzec kilka znajomych twarzy i kilka bardziej związanych z tym miejscem niż krzesła. Za barem dwóch dingochłopów czekało na zadymę. Nawet nie musiałam widzieć przepisowych dredów i wydłużonych siekaczy, wyczuwałam ich na odległość. Nie powiem, że mnie nie wkurzali.

Gdzie ta Mei?

Szukałam sposobu, żeby uwolnić się ze szponów Monda. Bo inaczej przybędą dwa trupy w Trójce. Jego i mój.

– Naprawdę, źle z tobą. – Mei zmaterializowała się koło mnie z włosami upchanymi pod różowym, włóczkowym beretem, dość zresztą przybrudzonym. Niektóre kosmyki wychodziły na twarz, lecz ziemistej cery i tak nie ożywiały.

– Z daleka widać, co? Powiesz mi coś na poprawę humoru?

Uśmiechnęła się chytrze.

To jak będzie z pokojem?

Doprawdy, co ją tak wzięło na ten mój kawałek wynajmowanej przestrzeni do oddychania? Ale cóż, zapłata wydawała się niewygórowana... jeśli dostanę dobry cynk.

Dobra, umowa stoi.

Przypieczętowaliśmy ją tak, jak się to tutaj robi. Kostkami palców. Skrzyżowanie dłoni mogło przynieść pecha: chorobę lub śmierć.

Mówiła szeptem, więc się pochyliłam.

– Razz Retribution nie żyje. Zamordowana na przelotówce.

– Razz Retribution? Dziennikarka OneWorldu? I co z tego?

– Gliny szukają motocyklisty i jego pasażera. Mówi się, że prowadził ktoś ze Wspólnoty Coomera, a z nim siedział frajer, który miał tylko odwracać uwagę. Ten frajer ukrywa się w Trójce. Jeśli go znajdziesz, nim to zrobią gliny, może cię naprowadzi na trop Wspólnoty. Kto wie, może pójdą na współpracę? Wtedy koniec z robotą dla pana Monda. – W blasku poplamionych świetlówek jej migdałowe oczy lśniły, jakby się wszystkiego domyślała.

Tak łatwo mnie przejrzeć? A może ona umie czytać w myślach?

Zamiast się bezsensownie przejmować, podeszłam do tego logicznie. Czy inaczej Mei zarabiałaby na życie zbieraniem informacji? Umiała się poznać na drugim człowieku. Zresztą, nie trzeba być geniuszem, by się kapnąć, że nie cierpię Jamona Monda.

Tak czy owak, powinnam się mieć na baczności. Bo jakby się Jamon dowiedział, co knuję...

Komu to jeszcze sprzedałaś?

Rozpogodziła się.

Nikomu prócz ciebie, mała. Dla mnie liczy się przyjaźń.

Roześmiałam się: niezły żart.

– Kiedy to się stało? Masz namiar na gościa?

– Babkę sprzątnięto dziś rano. Chodzą słuchy, że zrobił to drobny przestępca. Nowy na Torleyu. Szwenda się z takim drugim gościem, Dark mu na imię.

– Dark? W życiu nie spotkałam takiego imienia!

Wytrząsnęła spod beretu różowe pukle i wzruszyła ramionami.

Pewnie kamuflaż. Dobra, mam parę spraw do załatwienia. Pamiętaj o umowie, Parrish.

Dzwoń, jeśli coś usłyszysz.

Uśmiechnęła się promiennie i wyszła.

Pewnie kamuflaż... Tego rodzaju słowa w ustach walniętej żółto-różowej chińskiej szamanki, do tego wypowiedziane w barze pełnym wyrzutków i degeneratów – doprawdy budziły śmiech. Ale też chodziły mi po głowie inne rzeczy, mniej wesołe. Jak na przykład pogłoska, która właśnie do mnie dotarła.

Bo widzicie, chciałam się dostać do Wspólnoty Coomera. Co ja plotę, jakie „chciałam”? Pragnęłam tego z całej duszy!

To właśnie Wspólnota Coomera rozdaje karty w Trójce – tajemnicza, samodzielna klika, która drwi sobie z prawa. Niektórzy twierdzą, że to potomkowie kadaiczów, policjantów z opierzonymi stopami z dawnych tubylczych szczepów, ale ja wkładałam to między bajki. Dla mnie liczyło się, że oni tam bronią jeden drugiego. Gdyby przyjęli mnie do Wspólnoty, Jamon Mondo mógłby mi naskoczyć.

Nie byłam znowu aż takim żółtodziobem. Przez kilka miesięcy, zanim się spiknęłam z Jamonem, udzielałam się w straży obywatelskiej, ale zraziły mnie uprzedzenia rasowe. Dlatego wolałam skupić się na ochroniarstwie i powiększyć arsenał broni.

W Trójce trzeba umieć o siebie zadbać. Panienki faszerują się na maksa gadżetami, mają na sobie tyle elektryki, że nawet półdupki działają jak kondensator.

Mnie to nie rajcuje. Wiadomo, bez pewnych rzeczy nie można się obyć, dajmy na to implantowanych kompasów czy węchowych nakładek (wędek), poza tym jednak jestem sobą. Prawie dwa metry wyrobionego ciała. W walce wręcz dorównam każdemu.

Tylko giwery są dla mnie ciałem obcym. I tu dochodzimy do jedynej korzyści, jaka bierze się z tego, że zgarnął mnie Jamon Mondo. Bić się umiem całkiem nieźle, ale gdyby ktoś mi przystawił do czoła smith&wessona, byłabym w tarapatach. Kiedy Mondo został panem mojego życia, uparł się, bym trenowała na strzelnicy z jego dingochłopami. Miał mnie za taniego żołnierza, jednego z wielu w stadzie goryli.

Więc czemu nie sprzątnę Monda? Wierzcie, nieraz o tym myślałam. Ale to nie takie proste. Musiałam to załatwić w inny sposób.

Parrish! Coś taka zadumana? O mnie myślisz?

Ten głos: aksamitny, wyraźny, podszyty szyderstwem. Znany z tylu koszmarów.

– O, Jamon... – Oddychaj spokojnie, Parrish. On nie wie, co ci siedzi we łbie.

– Gdzieś ty się podziewała? Potrzebowałem cię! – Pochylił się i uszczypnął mnie przez ubranie.

– Dorabiam sobie na boku – warknęłam i odsunęłam się od niego.

Jakby nigdy nic, pogłaskał mnie drugą ręką przy samym kroczu.

Za mało ci płacę?

Spojrzałam mu prosto w oczy, tym razem bez lęku.

Zawsze będzie za mało.

To go ubodło, bo mina mu zrzedła i cofnął dłoń. Tylko w oczach wciąż czaił się wyraz chłodnej wesołości. Był ode mnie niższy, miał jasne włosy i szczupłą sylwetkę. Przystojniak. Na policzku połyskiwał holograficzny tatuaż: rozebrana dziewczyna okrakiem na facecie. Kiwała na boki głową. Przyrzekłam sobie, że kiedyś mu wydłubię ten implant.

Daj spokój, Parrish. Zazdroszczą ci wszystkie cizie. Opiekuję się tobą, okazuję ci względy... – Ostentacyjnie cmoknął w koniuszki palców.

Nie ruszało mnie to jego publiczne wystąpienie. Cały Jamon.

Jakby wypalał mi na dupie swoje piętno. Szczęściara ze mnie!

Uwiodłam jadowitą żmiję o zboczonych skłonnościach.

Nie pierwszy raz malowałam sobie taki obraz Jamona. Sieciowe holozoo pokazywało jadowite żmije w serialu „Gatunki zagrożone wyginięciem”. Jamon ucieleśniał wszystkie cechy takiego gada. Był mały, zdradliwy i śmiertelnie niebezpieczny.

Człowiek bierze żmiję za niegroźną jaszczurkę, a ta rach-ciach i trucizna wstrzyknięta.

Ciarki mnie przeszły.

Drżysz z podniecenia, maleńka?

Przywdziałam maskę obojętności. I tak już mu dużo zdradziłam.

Ogarnął wzrokiem męty, tłumnie zgromadzone w barze.

Chcę się wieczorem rozerwać. Przyjdź wcześniej. I włóż na siebie coś... inspirującego.

W jego oczach nastąpiło rozszczepienie światła, jak w krysztale. Nowość u niego. Zastanawiałam się, ile kosztują takie tęczowe oczy. Co za ironia losu, wyć mi się chciało. Że też jedyna piękna i nieokiełznana rzecz na tym szarym świecie musiała mieć swoje odbicie w oczach Jamona Monda!

Przyjdziesz, Parrish?

Kiwnęłam głową, wkurzona na samą siebie.


Rozdział 2

Sfatygowany transpociąg wytoczył się ze stacji i ruszył na południe przez Fishertown, gdzie widoki za oknem nie należały do najpiękniejszych. Nieraz się zastanawiałam, kto komu płaci za utrzymanie linii. Pasażerami byli głównie ludzie stąd, jak ja, którzy chcą szybko, w ciągu dwóch godzin, dostać się na drugi koniec Trójki, na przykład z Torleya na Plastyk. Pozostałych pasażerów nie było stać na przelotówkę albo ubzdurali sobie pooglądać świat skrajnego ubóstwa.

Trójka rozciąga się na długość stu kilosów z okładem – od morza do krętej rzeki. Z lotu ptaka wygląda jak żółw i teoretycznie powinna być ziemią obiecaną. Tak się jednak składa, że zalęgły się tutaj wszelkiej maści szumowiny, nie brakuje wykolejeńców i psychopatów. Przeciętnemu zjadaczowi chleba nie przyszłoby do głowy osiedlać się w Trójce, w tej niegościnnej krainie, wśród stukniętych ludzi.

Przed laty działały tu wielkie odlewnie, kwitł przemysł.

Nawet krążyły pogłoski o cudach techniki zakopanych gdzieś w okolicy. Do granic tętniącego życiem miasta Vivy jest dość daleko. Teraz Viva (oficjalnie Vivacity), rozrastająca się na wschodnim wybrzeżu Australii, zaliczana jest do najżarłoczniejszych molochów na świecie.

Zakłady przemysłowe dawno zostały wyburzone. Na ich szczątkach wyrosła imponująca metropolia, bezkresne szeregi plastikowych domów willowych. Wszędzie małe podwórka palmy, identyczne drzwi frontowe malowane czarnym lakierem.

Dopiero po pięćdziesięciu latach spędzonych w tej miejskiej ciasnocie ujawniają się negatywne strony życia na skażonej ziemi. W Trójce pokolenie staruszków składa się ze świrów i psycholi. Młodsi wydają fortunę na zabezpieczenia lub czekają na to, co przyniesie los.

W metropolii nie da się już wyróżnić obiektów architektonicznych, wille zrosły się w jeden wielki urbanistyczny organizm. Dzielnica nadmorska nazywa się Fishertown, a wyróżnia ją przede wszystkim pas czarnobrunatnych, radioaktywnych piasków. Nędzne rudery rozrastają się na obrzeżach jak kępy wodorostów; rodziny zajmujące się rybołówstwem klepią tam straszną biedę. Nikt nie myśli o romantycznych spacerach w blasku księżyca.

Wyruszyłam w podróż do Armaments and Software, sklepu Minoja w południowej części Trójki. Wiedziałam, że „wycieczkowym” transpociągiem dostanę się tam najszybciej.

Ostatnio coraz więcej czasu spędzałam u Raula Minoja, mogłabym godzinami bobrować w tej jego zbrojowni. Przynajmniej tam miałam trochę spokoju, wytchnienia od takich spraw jak dzisiejsza „randka” z Jamonem.

Gapiłam się na swoje odbicie w chromowanej rurce.

Powiedział: „Włóż na siebie coś inspirującego”. Dobra spełnię jego zachciankę! Przebrałam się w odjazdową czarną kurtkę z ortalionu i również ortalionowe szerokie spodnie z żółtozielonymi zaszewkami. Pod kurtkę włożyłam skórzany bezrękawnik. Ubrałam się w strój nie tylko ciekawy, ale też niebezpieczny. W bezrękawniku miałam wszyte przegródki w których chowałam bestialsko długie, zatrute szpilki. W czasie burdy jak znalazł! W majtkach ukryłam tasiemkę, która z przodu i z tyłu rozciągała się jak pajęczyna. W tasiemce była linka garoty.

Ha, i jeszcze buciory! Bez nich czułam się naga. Kiedyś sprawiłam sobie takie ze stalowymi noskami, ale nie nadawały się do biegania. Teraz nosiłam buty z tytanowymi wkładkami.

Mogłam w razie konieczności szybko się ulotnić, ale też sprzedać solidnego kopniaka.

Pociąg wjechał do Pomme de Tuyeau na południowo-wschodnim krańcu Trójki. Drzwi na chwilę przed otwarciem zrobiły się przezroczyste. Podobał mi się ten bajer. Przynajmniej był czas zmienić zdanie, jeśli na peronie kręciły się podejrzane typy. Mój wzrost wszędzie przyciągał uwagę. Wnerwiało mnie to. Niscy wcale nie mają za czym tęsknić.

Wysokie chłopaki z Pomme były znane w całej Trójce.

Chutliwe świnie ze wzmacnianą muskulaturą i mieszaną karnacją. Ostatnim krzykiem mody na Plastyku była skóra w łaty: tu trochę z białego, tu z Murzyna, tu jeszcze z żółtka, a dla kontrastu kapkę albinosa. Wskaźnik zarażeń był wysoki wśród zygzaków.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin