A.C.Crispin - Trylogia Hana Solo I - Rajska pułapka.pdf

(1608 KB) Pobierz
Microsoft Word - SW [0010_01] A.C.Crispin - Trylogia Hana Solo I - Rajska p…
1
A.C. Crispin
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
2
Trylogia Hana Solo
Tom I
RAJSKA PUŁAPKA
A.C. CRISPIN
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
6061603.003.png 6061603.004.png 6061603.005.png 6061603.006.png
3
A.C. Crispin
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
4
Tytuł oryginału
THE PARADISE SNARE
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANNA BONISŁAWSKA
Korekta
JOANNA JAROSZ
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd. & TM
All rights reserved.
Książkę tę dedykuję mojej przyjaciółce, Thii Rose.
Kiedy miałyśmy dwanaście lat, przysięgłyśmy sobie
na zawsze pozostać przyjaciółkami...
...i dziś, po tylu latach, że lepiej ich nie liczyć,
nadal nimi jesteśmy
For the Polish translation
Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-368-3
6061603.001.png
5
A.C. Crispin
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 6
Tak jak teraz. Shrike siedział przy stoliku w dawnej mesie oficerskiej, grał w sa-
baka i popijał jeden za drugim kufle mocnego alderaaniańskiego piwa, które było jego
ulubionym trunkiem.
Shrike rzucił okiem na swoje karty, kalkulując w myśli. Zostawić sobie to, co miał
na ręku i czekać na sabaka? Rozdający mógł w każdej chwili wcisnąć guzik, co spowo-
dowałoby losową zmianę wartości kart trzymanych przez graczy. Shrike byłby wtedy
spłukany, chyba że dobrałby dodatkową dwójkę, a resztę rozdania potasował w polu
interferencyjnym na środku stolika.
Jeden z pozostałych graczy, olbrzym z Elomi, odwrócił nagle rogatą głowę, by
spojrzeć za siebie. Na jednym z pomocniczych paneli kontrolnych mrugała lampka.
Rosły Elominianin odchrząknął i powiedział w gardłowym wspólnym:
- Coś dziwnego dzieje się z czujnikami zamka w schowku na broń, kapitanie.
Shrike nalegał, by na statku przestrzegano służbowego porządku i łańcucha dowo-
dzenia - zwłaszcza gdy odnosiło się to do niego. Jeżeli nie zabawiał się gdzieś na po-
wierzchni planety, zawsze nosił na pokładzie mundur wojskowy własnego projektu,
wzorowany na uniformie wysokiej rangi Moffów, obwieszony medalami i odznacze-
niami, które powynajdywał w najrozmaitszych lombardach rozsianych po całej galak-
tyce.
ROZDZIAŁ
1
„FARCIARZ”
Archaiczny okręt wojenny, zabytek z czasów Wojen Klonów, wisiał na orbicie nad
powierzchnią Korelii, cichy i pozornie opuszczony. Ale pozory mylą. Ten stary statek
klasy Libera-tor, noszący niegdyś dumną nazwę „Strażnika Republiki", przeżywał teraz
swoją drugą młodość jako „Farciarz". Wnętrze kadłuba zostało wypatroszone i urzą-
dzone od nowa. Podzielono je na strefy przystosowane do potrzeb różnych gatunków,
tworząc sztuczne środowiska dla niemal setki rozumnych ras -w tym wielu humano-
idów - których przedstawiciele znajdowali się na pokładzie. W tej chwili jednak więk-
szość z nich spała, na statku panowała bowiem noc.
Na mostku, rzecz jasna, czuwała wachta. Wprawdzie „Farciarz" spędzał większość
czasu na orbicie, ale nadal był zdolny do lotów w nadprzestrzeni, choć -jak na dzisiej-
sze standardy -był bardzo powolny. Garris Shrike, dowódca luźno sprzymierzonego
kupieckiego klanu, który zamieszkiwał pokłady „Farciarza", był wymagającym kapita-
nem i żądał ścisłego przestrzegania zasad służby w marynarce wojennej. Tak więc na
mostku zawsze trzymano wachtę.
Nikt na pokładzie „Farciarza" nie sprzeciwiał się rozkazom Shrike'a; lepiej było
nie zadzierać z nim bez dobrego powodu i naładowanego blastera. Rządził swoim ku-
pieckim klanem despotycznie i odznaczał się niezbyt przyjaznym charakterem. Szczu-
pły, średniego wzrostu, Garris był nawet przystojny na swój surowy sposób. Pasma
siwizny na skroniach podkreślały czerń jego włosów i lodowato zimny odcień niebie-
skich oczu. Miał wąskie usta, które nieczęsto się uśmiechały - i nigdy nie świadczyło to
o dobrym humorze. Garris Shrike był doskonałym strzelcem, a w młodości pracował
jako zawodowy łowca nagród. Zrezygnował z tego zajęcia z powodu braku szczęścia -
co oznaczało w jego przypadku brak cierpliwości. Rzadko udawało mu się zgarniać
najwyższe nagrody, wypłacane za dostarczenie żywych jeńców. Za martwych płacono
zwykle znacznie mniej.
Shrike miął dość rodzaj wypaczone poczucie humoru, zwłaszcza jeśli chodziło o
zadawanie komuś bólu. Kiedy grał i wygrywał, zdarzały mu się napady szaleńczej we-
sołości, zwłaszcza jeśli jednocześnie był pijany.
Słysząc ostrzeżenie Elominianina, spojrzał na kontrolkę zamglonym lekko wzro-
kiem, potarł oczy, wyprostował się i rzucił karty na stół.
- O co chodzi, Brafid?
Olbrzym zmarszczył rogaty ryj.
- Nie jestem pewien, kapitanie. Mam teraz normalny odczyt, ale przed chwilą coś
tu błyskało, tak jakby w zamku nastąpiło zwarcie. Może to tylko chwilowe wahanie
przepływu mocy.
Z gracją, której nie był go w stanie pozbawić nawet pajacowaty mundur, kapitan
wstał i obszedł stolik, by osobiście przyjrzeć się odczytom. Wytrzeźwiał w jednej chwi-
li.
- To nie wahanie przepływu - uznał po chwili. - To coś innego.
Zwrócił się do wysokiego, zwalistego mężczyzny, który stał na lewo od niego.
- Larrad, popatrz na to. Ktoś zwarł zamek i puścił symulację, żebyśmy pomyśleli,
że to awaria przepływu. Panowie, mamy złodzieja na pokładzie. Wszyscy mają broń?
Zapytany mężczyzna - Larrad Shrike, rodzony brat Garrisa - przytaknął poklepując
się po kaburze na biodrze. Elominianin Brafid postukał palcami swoje „pieścidełko" -
paralizator, który był jego ulubioną bronią, chociaż rozmiary jego kudłatego cielska
sugerowały, że większości humanoidom byłby w stanie skręcić kark gołymi rękami.
Ostatnia z obecnych osób - Sullustianka, pełniąca funkcję nawigatora „Farciarza" -
wstała, demonstrując miniaturowy, damski miotacz, który nosiła zawsze przy sobie.
- Gotowi do walki, kapitanie! - oznajmiła piskliwie. Mimo niewielkiego wzrostu,
pyzatych policzków i dużych, urokliwych, jasnych oczu, Nooni Dalvo wyglądała na
równie niebezpieczną jak rosły Elominianin, który był jej najbliższym przyjacielem na
pokładzie.
6061603.002.png
7
A.C. Crispin
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 8
Jedyne, co sadyści i głupcy darzą respektem, to odwaga - a właściwie dzika brawura.
Tak więc Han Solo nauczył się nie dopuszczać strachu do swojego umysłu i serca. Zda-
rzały się chwile, kiedy uświadamiał sobie, że uczucie to nadal w nim tkwi, schowane
głęboko pod pokładami twardości ulicznika, ale wtedy zdecydowanie spychał je coraz
bardziej w głąb siebie.
Na próbę podniósł miotacz do linii wzroku i przymykając niezdarnie jedno oko
spojrzał drugim przez lufę. Muszka zakołysała się, a Han zaklął pod nosem, uświada-
miając sobie, że drży mu ręka.
Weź się w garść, powiedział sobie. Przestań trząść portkami, Solo. Warto trochę
zaryzykować, żeby wydostać się z tego statku i móc zapomnieć o Shrike'u.
Odruchowo obejrzał się przez ramię i ledwo zdążył odwrócić głowę, by nie wy-
rżnąć w nisko podwieszone łącze mocy. Wybrał tę trasę, bo biegła z dala od kwater
załogi i kabin rekreacyjnych, ale korytarz był tak wąski i nisko sklepiony, że zaczynał
wywoływać klaustrofobię. Han musiał się kontrolować, żeby nie odwracać się i nie
oglądać za siebie.
Kiedy zobaczył, że tunel z przodu się rozszerza, uświadomił sobie, że dotarł nie-
mal do celu. Jeszcze tylko parę minut, powiedział do siebie, poruszając się korytarzem
bezgłośnie, z gracją wonata przemykającego ukradkiem na obrośniętych futrem łapach.
Minął moduły hipernapędu, a potem skrzyżowanie z szerszym korytarzem. Skręcił w
prawo, czując ulgę, że nie musi się już schylać.
Na palcach podszedł do drzwi ogromnego kambuza. Przed wejściem się zawahał,
nasłuchując i węsząc. Dźwięki... tak, tylko to, co spodziewał się usłyszeć: miękkie po-
stukiwanie metalowych patelni, klapsy wybijanego ręką ciasta i ledwo słyszalny odgłos
dalszego, delikatniejszego wyrabiania.
Nos podpowiedział mu natomiast, że wyrabiane ciasto to wastrilski chleb, jego
ulubiony. Han zacisnął usta. Jeśli mu się poszczęści, tym razem nie będzie miał okazji
skosztować przysmaku.
Wcisnąwszy miotacz za pas otworzył drzwi i wszedł do kuchni.
- Hej, Dewlanna... – powiedział miękko. - To ja. Przyszedłem się pożegnać.
Wysoka, pokryta futrem istota, która energicznie wyrabiała ciasto, odwróciła
twarz w jego stronę, wydając przy tym pytające, ciche warknięcie.
Dewlanna nazywała się tak naprawdę Dewlannamapia i była najbliższą przyjaciół-
ką Hana od chwili, gdy pojawiła się na pokładzie „Farciarza" prawie dziesięć lat temu,
gdy Han miał około dziewięciu lat (chłopak nie miał oczywiście pojęcia, kiedy dokład-
nie się urodził ani kim byli jego rodzice; gdyby nie Dewlanna, nawet nie wiedziałby, że
ma na nazwisko Solo).
Han nie potrafił mówić w języku Wookiech - próby powtórzenia warknięć,
szczęknięć, ryków, pomruków i jęków powodowały tylko ból gardła; wiedział też, że
brzmią śmiesznie - ale nauczył się doskonale rozumieć tę mowę. Dewlanna ze swej
strony nie mówiła wspólnym, ale rozumiała go równie dobrze jak swój język ojczysty.
Komunikacja między młodym przedstawicielem ludzi i starą wdową rasy Wookie była
więc płynna, choć przebiegała nietypowo.
- Dobra! - warknął Shrike. - Nooni, postaw strażnika przy schowku na broń, na
wypadek, gdyby złodziejowi przyszło do głowy wrócić. Larrad, włącz bioskanery i zo-
bacz, czy uda ci się zidentyfikować i namierzyć tego drania.
Brat Shrike'a kiwnął głową i pochylił się nad pomocniczą tablicą kontrolną.
- To człowiek, Korelianin. Wzrost metr osiemdziesiąt. Ciemne włosy i oczy.
Szczupła budowa ciała. Bioskaner go rozpoznał. Kieruje się w stronę rufy, do kambuza.
Rysy Shrike'a stwardniały, a oczy stały się równie zimne i niebieskie jak lodowce
na Hoth.
- To ten szczeniak Solo - powiedział. - Nikt inny nie odważyłby się na coś takiego.
- Rozprostował palce, a potem zwinął dłoń w pięść. Pierścień, który nosił, wykonany z
jednego kawałka devaroniańskiej krwiotrucizny, zalśnił matowym srebrem w świetle
kabiny. - Do tej pory pobłażałem mu, bo dobrze pilotuje skoczki, i nigdy nie przegra-
łem, stawiając na niego, ale wszystko ma swoje granice. Dzisiejszej nocy chłopak się
nauczy, co to znaczy szacunek dla przełożonych. Pożałuje, że w ogóle się urodził.
Shrike wyszczerzył w uśmiechu zęby, które zabłysły jaśniej niż klejnot na jego
palcu.
- Że też siedemnaście lat temu „znalazłem" i sprowadziłem tego mazgajowatego
małego zasrańca na pokład „Farciarza"... Jestem człowiekiem cierpliwym i tolerancyj-
nym - westchnął sztucznie - cała galaktyka o tym wie, ale nawet moja cierpliwość ma
swoje granice.
Spojrzał na brata, który nie wyglądał na zachwyconego. Garris zastanawiał się,
czy Larrad pamięta poprzednią nauczkę, jaką Solo odebrał dwa lata temu. Smarkacz
przez dwa dni nie mógł ustać na własnych nogach.
Shrike zacisnął usta. Nie tolerował jakichkolwiek oznak słabości u swoich pod-
władnych.
- Mam rację, Larrad? - zapytał zwodniczo miękkim głosem.
- Tak jest, kapitanie!
Han Solo ściskał miotacz, skradając się między metalowymi ścianami ciasnego
korytarza. Kiedy podłączył kable do symulatora i na chwilę zwolnił zamek skrytki na
broń, zdążył tylko sięgnąć do środka i złapać pierwsze, co mu wpadło w ręce. Nie było
czasu na przebieranie i wybrzydzanie.
Nerwowym gestem odgarnął z czoła pasmo wilgotnych, ciemnych włosów, uświa-
damiając sobie, że jest cały spocony. Oglądał miotacz, który wydał mu się ciężki i nie-
poręczny. Rzadko kiedy miał okazję trzymać w ręku broń, więc tylko dzięki lekturze
wiedział jak sprawdzić, czy blaster jest naładowany. Garris Shrike tylko oficerom po-
zwalał nosić broń. Mrużąc oczy w słabym świetle, młody wyścigowiec otworzył mały
panel w najgrubszym miejscu lufy i odczytał wskazania. Dobrze, pomyślał. Magazynek
pełny. Shrike jest wprawdzie sadystą i głupcem, ale potrafi utrzymywać statek w goto-
wości.
Nawet przed samym sobą chłopak nie przyznawał się do nienawiści i lęku, jakie
budził w nim kapitan „Farciarza". Dawno temu nauczył się, że okazywanie choćby cie-
nia strachu jest najprostszym sposobem zasłużenia sobie na baty - albo i coś gorszego.
 
9
A.C. Crispin
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 10
Warknęła aprobująco i bez żadnego ostrzeżenia zaczęła mierzwić mu fryzurę
wielką łapą, aż włosy zaczęły sterczeć mu bezładnie we wszystkie strony.
- Hej! - krzyknął Han. Masaż głowy w wykonaniu Wookiego należało potrakto-
wać odpowiednio poważnie. - Dopiero co się czesałem!
Dewlanna warknęła rozbawiona, a Han wyprostował się, pełen oburzenia.
- Rozczochrany wcale nie wyglądam lepiej. Tyle razy ci mówiłem, że „rozczo-
chrany" w ustach człowieka to nie komplement!
Spojrzał na nią i oburzenie przeszło mu jak ręką odjął, kiedy pomyślał, że długo
nie zobaczy jej kochanej, kudłatej twarzy i łagodnych niebieskich oczu. Dewlanna była
jego najlepszym -a często jedynym - przyjacielem od tak dawna. Ciężko mu było ją
zostawiać. Bardzo ciężko.
Młody Korelianin objął ją impulsywnie, wtulając się mocno w szorstką sierść po-
rastającą ciepłe, masywne ciało. Głową sięgał zaledwie do połowy piersi Dewlanny.
Pamiętał czasy, gdy nie dorastał jej nawet do talii.
- Będę za tobą tęsknił - wymamrotał z twarzą przytuloną nadal do jej futra i z pie-
kącymi oczami. - Uważaj na siebie, Dewlanna.
Ryknęła miękko i objęła go długimi włochatymi ramionami, odwzajemniając
uścisk.
-He, he, he! A to ci dopiero rozczulająca scenka! - odezwał się zimny, zbyt dobrze
im znany głos.
Han i Dewlanna zamarli na chwilę i jednocześnie odwrócili głowy, by spojrzeć na
mężczyznę, który wyszedł z kajuty kucharki. Garris Shrike stał w drzwiach opierając
się o futrynę z takim uśmiechem, że Han poczuł, jak ścina mu się krew. Czuł, jak stoją-
ca obok Dewlanna wzdrygnęła się, nie wiedział jednak, czy ze strachu, czy z nienawi-
ści.
Han przyzwyczaił się do tego dawno temu i więcej do tego problemu nie wracał.
On i Dewlanna po prostu rozmawiali, i tyle. Rozumieli się doskonale. Uniósł teraz mio-
tacz, uważając, by nie celować w przyjaciółkę.
- Tak - odpowiedział na pytanie Dewlanny. - Dziś w nocy. Zabieram się z „Farcia-
rza" i nigdy tu nie wrócę.
Dewlanna warknęła zaniepokojona, wracając automatycznie do ugniatania ciasta.
Han potrząsnął głową, uśmiechając się do niej krzywo.
- Niepotrzebnie się zamartwiasz, Dewlanna. Oczywiście, że wszystko dokładnie
zaplanowałem. Mam skafander próżniowy schowany po drodze do doku cumownicze-
go. Przybił tam właśnie statek, który odleci, gdy tylko go rozładują i zatankują. To bez-
załogowy frachtowiec, który leci właśnie tam, gdzie chcę dotrzeć.
Dewlanna warknęła pytająco, zagniatając dalej ciasto.
- Lecę na Ilezję - odpowiedział Han. - Pamiętasz, co ci mówiłem? To kolonia reli-
gijna niedaleko sektora Huttów. Oferują pielgrzymom odseparowanie od reszty
wszechświata. Tam Shrike mnie nie dopadnie. I popatrz tylko... - podniósł mały holo-
dysk, tak żeby Dewlanna mogła go zobaczyć - ...szukają pilota! Zużyłem wszystkie
kredyty z wypłaty za tamtą robotę, którą zorganizowaliśmy, żeby im wysłać wiado-
mość, że zgłoszę się na rozmowę kwalifikacyjną.
Dewlanna warknęła miękko.
- Chyba nie myślisz, że się na to zgodzę! – zaprotestował Han, obserwując, jak ku-
charka wkłada bochenki do foremek i pakuje je do piekarnika. - Dam sobie radę. Pod-
wędzę parę kredytów po drodze do statku. Nie martw się, Dewlanna.
Nie słuchając go, Dewlanna poczłapała przez kuchnię, poruszając się szybko, mi-
mo zaawansowanego wieku i zgarbionych pleców. Miała blisko sześćset lat. Han wie-
dział, że to dużo, nawet jak na Wookiech.
Zniknęła w drzwiach swojej kajuty. Po chwili wyszła, trzymając w ręku sakiewkę
utkaną z jedwabistej przędzy, która-sądząc po wyglądzie - mogła być wełną z sierści
Wookiego.
Wyciągnęła ją w stronę Hana, wydając przy tym miękki, nalegający jęk.
Han potrząsnął głową jeszcze raz, chowając jak dziecko ręce za plecami.
- Nie - powiedział stanowczo. - Nie wezmę twoich oszczędności, Dewlanna. Bę-
dziesz potrzebować tych kredytów, żeby kupić bilet na przelot do mnie.
Dewlanna uniosła głowę i szczeknęła pytająco.
- Oczywiście, że chcę cię do siebie sprowadzić! – zapewnił Han. - Chyba nie my-
ślisz, że pozwolę, żebyś gniła na tej krypie! Shrike'owi odbija z każdym rokiem gorzej.
Nikt na pokładzie „Farciarza" nie jest bezpieczny. Kiedy dotrę na Ilezję i trochę się tam
urządzę, ściągnę cię do siebie. Ilezja to ośrodek religijny, proponujący azyl wszystkim
pielgrzymom. Shrike nie będzie mógł nam nic zrobić.
Dewlanna sięgnęła do sakiewki. Jej kudłate palce poruszały się nad podziw zręcz-
nie, gdy przebierała żetony kredytowe. Kilka z nich wyciągnęła i podała młodemu
przyjacielowi. Han ustąpił z westchnieniem i przyjął kredyty.
- No, w porządku, ale pamiętaj, że to tylko pożyczka, dobrze? Oddam ci wszystko
z powrotem. Ilezjańscy księża oferują niezłe wynagrodzenie.
Ponad ramieniem Shrike'a widać było jeszcze dwóch członków załogi - Larrada
Shrike'a i Elominianina Brafida. Han z rozpaczy zacisnął pięści. Gdyby Shrike był sam,
może zdołałby rzucić się na kapitana „Farciarza". Z pomocą Dewlanny mógłby spró-
bować pokonać Garrisa, ale z trzema przeciwnikami naraz nie mieli żadnych szans.
Przez cały czas Han pamiętał o miotaczu, zatkniętym za pasek. Przez chwilę za-
stanawiał się, czy po niego nie sięgnąć, ale po chwili odrzucił ten pomysł. Shrike był
znany jako szybki strzelec. Nie miał szans go wyprzedzić, naraziłby tylko siebie i Dew-
lannę na śmierć. Shrike był ewidentnie rozwścieczony.
Han oblizał suche wargi.
- Niech pan posłucha, kapitanie - zaczaj. - Mogę wszystko wytłumaczyć...
Shrike podszedł bliżej, mrużąc oczy.
- Niby co możesz wytłumaczyć, ty tchórzliwy mały zdrajco? Okradanie własnej
rodziny? Zdradzanie tych, którzy ci ufają? Wbijanie noża w plecy swojego dobroczyń-
cy, ty zasmarkany mały złodzieju?
-Ale...
- Mam tego dosyć, Solo. Do tej pory byłem dla ciebie wyrozumiały, bo jesteś cho-
lernie dobrym pilotem skoczków i pieniądze, jakie na tobie wygrałem, bardzo mi się
przydały, ale moja cierpliwość się wyczerpała. - Shrike ostentacyjnie podwinął rękawy
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin