TOPR, numer alarmowy w górach - Newsweek.pdf

(183 KB) Pobierz
16.12.2012
TOPR, numer alarmowy w górach - Wiadomości - Newsweek.pl
O TOPR - owcach, co nie chcieli być gwiazdami serialu
Marek Rabij 11 września 2010 09:40, ostatnia aktualizacja 09 sierpnia 2011 13:32
Serial o Topr ma być jesiennym hitem TVP. Ale prawdziwi ratownicy tatrzańscy z serialem nie chcą mieć nic
wspólnego.
Ciocia Danusia? – dziecięcy głosik wibruje w słuchawce z taką siłą, że dyżurny ratownik Tomasz Wojciechowski odsuwa ją od ucha. – Nie, to
Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, pomyłka. Nie pierwsza i nie ostatnia. – Musisz odebrać każdy telefon, nawet jeśli po wyświetlającym
się numerze rozpoznajesz, że to wariat, który dzwoni systematycznie – dodaje już w moją stronę. – Wariat też może kiedyś potrzebować
pomocy.
601 100 300
Za oknem centrali TOPR przy ul. Piłsudskiego w Zakopanem pogoda od rana nie może się zdecydować, czy będzie dziś łaskawa dla wędrujących po
górach, czy też – mówiąc w górskim żargonie – zaraz dupnie. Turystom udziela się niezdecydowanie, dzwonią więc po radę. – W tej chwili nigdzie w
Polsce nie ma burzy – Wojciechowski uspokaja mężczyznę, który wybiera się w okolice Orlej Perci. – Tak, proszę pana, również na Zawracie.
Gdyby nawet wszyscy turyści wiedzieli, że TOPR korzysta z tych samych prognoz pogody, które każdy może za darmo sprawdzić w
internecie, alarmowy numer pogotowia 601 100 300 i tak nie zaznałby spokoju. W skomercjalizowanych Tatrach autorytet zachował już tylko
ratownik. Przewodnikowi się płaci, czyli można wymagać. Pracownik schroniska to z kolei bezczelny krwiopijca, a strażnik ochrony przyrody –
przeciwnik do wykiwania. – Wydawało się, że etos zawodu ratownika upadnie wraz ze zmianami stylu życia na Podhalu, pędem za pieniędzmi,
otwarciem na świat – analizuje Jerzy Jurecki, wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”. – Katastrofa śmigłowca z 1994 roku, w której zginęło czterech
toprowców, czy wypadek lawinowy sprzed dziewięciu lat, który kosztował życie dwóch młodych ratowników, sprawiły jednak, że znaczek TOPR
wciąż wiele znaczy w Zakopanem.
Toprowcy też cenią swój wizerunek. Zarząd bał się, że codzienność ich pracy w obiektywie kamery TVP zmieni się w operę mydlaną albo tani
film akcji. Silni mężczyźni, poszkodowane piękności w malowniczym górskim entourage’u, spektakularne akcje ratunkowe – łatwo przekroczyć
granicę zdrowego rozsądku. Słowackim ratownikom do dziś odbija się czkawką współpraca z filmowcami, którzy pokazali ich kilka lat temu głównie
jako pijaków i bawidamków. Jak wieść gminna niesie, już po pierwszym odcinku naczelnik Horskiej Služby dostał od żony po mordzie.
Toprowcy chcieli tego uniknąć, a gdy się okazało, że współpraca przy produkcji serialu „Ratownicy” nie da im wpływu na scenariusz, grzecznie
podziękowali. To, co zobaczymy wkrótce na ekranie, będzie zatem wyłącznie owocem kreatywności filmowców, od której TOPR oficjalnie się
odżegnuje. Nieoficjalnie do fiaska rozmów z twórcami filmu dodać trzeba też wątek finansowy. – TVP i TOPR to instytucje państwowe, ale telewizja
zarabia krocie, a my gonimy za każdym groszem – mówi jeden z ratowników, prosząc o niepodawanie jego nazwiska. – Jasne, że producent powinien
zapłacić za prawo wykorzystania naszego wizerunku w czymś, co przyniesie mu kokosy.
Ile TVP zarobi na filmie o ratownikach, wiadomo będzie najwcześniej za kilka miesięcy. Na razie znany jest tylko budżet produkcji – 7,5 mln zł, dużo
jak na polskie realia. Bardzo dużo jak na zasoby finansowe TOPR, które za takie pieniądze mogłoby funkcjonować przez rok. Tegoroczny budżet
pogotowia wyniesie 6-7 mln zł i tylko połowa środków pochodzić będzie z budżetu państwa. Resztę ratownicy dostaną od sponsorów i wypracują, np.
zabezpieczając imprezy masowe na Podhalu. Najwięcej, bo około 1,5 mln zł, pochłonie utrzymanie śmigłowca i heliportu.
Kolejny stały – i wysoki – koszt to oczywiście pensje dla 30 ratowników zawodowych, wśród których rozpiętość zarobków waha się od 1,2 tyęs. zł na
rękę dla żółtodzioba do ponad 3 tys. zł dla najbardziej doświadczonych. Niskie zarobki, skazujące na dorabianie po godzinach, nie odstraszają jednak
kandydatów. Co roku na przełomie października i listopada, w Święto Ratownika upamiętniające rocznicę powstania TOPR w 1909 roku, kolejnych
kilku adeptów przysięga: „Póki zdrów jestem, na każde wezwanie naczelnika lub jego zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię
www.newsweek.pl/drukuj/64393
1/3
939178208.004.png 939178208.005.png 939178208.006.png
16.12.2012
TOPR, numer alarmowy w górach - Wiadomości - Newsweek.pl
się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty i wskazań naczelnika lub jego
zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy”.
Trudna praca TOPR - owca
– Od kandydatów wymagamy dobrego zdrowia i kondycji, umiejętności wspinaczkowych, doskonałego opanowania nart i znajomości topografii Tatr
– wylicza Edward Lichota, zastępca naczelnika odpowiedzialny za szkolenie. – Jeśli nie uprawiasz intensywnie górskich sportów, nie masz czego
szukać.
Stażyści mają do trzech lat na opanowanie ratowniczego fachu, w tym czasie powinni też samodzielnie rozwijać umiejętności wspinaczkowe i
narciarskie. Gonić nikogo nie trzeba, bo TOPR przyciąga dziś najmocniej miłośników górskich przygód ze sportowym nastawieniem. Wśród 30
ratowników zawodowych i wspierającej ich rzeszy ponad 200 ochotników są oczywiście taternicy, ale też doskonali specjaliści od speleologii,
nurkowania jaskiniowego, base-jumpingu, skialpinizmu i innych górskich przygód spod znaku adrenaliny. – Dzisiaj do pogotowia bym się
nie dostał, za kiepski na nartach jestem – śmieje się Władysław Cywiński, rocznik 1939, związany z TOPR od niemal półwiecza. – Wprawdzie mamy
teraz w firmie specjalizację, jeden jest od jaskiń, inny od wspinaczki, ale wszyscy muszą trzymać jakiś poziom wszechstronności.
Telefon chwilowo zamilkł. Tę nudę kiedyś zapełniano czymś, co ratownicy wspominają z zażenowaniem. – Co tu gadać, w pogotowiu chlało się kiedyś
na potęgę – wzdycha Cywiński. Paweł Skawiński, obecnie dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego, w TOPR od 1972 roku: – W dyżurce w starym
Dworcu Tatrzańskim było dosłownie ciemno od dymu papierosowego. Namiastką sportu była gra w piłkarzyki, a dyżur najmłodszego
ratownika zwykle zaczynał się od wyprawy po flaszkę.
Dziś za picie na dyżurze można wylecieć z pracy. Nawet przeciwnicy obecnego naczelnika Jana Krzysztofa oddają mu to, że wyrugował alkohol z życia
pogotowia. Ludzie muszą mieć pewność, że kiedy zadzwonią po pomoc, ratownicy będą w formie. – Co z tego, że w tej chwili jest cisza? Za pół godziny
może być piekło – Wojciechowski tylko się uśmiecha, kiedy mówię, że zapowiada mu się spokojny, wręcz nudny dyżur.
Sobota 17 lipca. Tuż po godz. 17 telefon w centrali informuje, że na szczycie Zamarłej Turni piorun raził taternika. Kilkadziesiąt sekund później
kolejny telefon – tym razem od turystów, którzy z sąsiedniej Zmarzłej Przełęczy widzą zespół wspinaczy i obok wiszącą na linie kobietę.
Wiszącą głową w dół. Chwilę później jeszcze jedno wezwanie – też od zespołu na Zamarłej Turni, który szykując się w burzy do zjazdu ścianą, zgubił
linę. Tuż potem kolejny telefon: na szczycie Koziego Wierchu turystka rozbiła sobie głowę. – Wliczając starszego pana, który poślizgnął się i poobijał
na stokach Suchego Wierchu Kondrackiego, mieliśmy w ciągu 13 minut wezwanie pomocy do siedmiu osób – wylicza Wojciechowski. – Bez śmigła
byłaby zabawa na całą noc dla kilkudziesięciu chłopaków.
Pomoc z powietrza
Śmigłowiec zrewolucjonizował górskieratownictwo. W zakopiańskim szpitalu już nikt się nie dziwi, że poszkodowany trafia w ręce lekarzy w 15-20
minut od wezwania pomocy. Na lądowisku przy szpitalu dyżuruje zespół z pilotem i lekarzem, który na pokładzie śmigłowca dociera w kilka minut w
dowolne miejsce Tatr. Ostatnio toprowcy, wzorem kolegów z Alp, przy skomplikowanych wypadkach taternickich stosują też tzw. technikę HEC.
Podwieszonych na długiej, 50-70-metrowej linie ratowników śmigłowiec dostarcza do poszkodowanego, a po udzieleniu pomocy ewakuuje – również
podwieszonych pod maszyną – w miejsce, w którym można wylądować.
Potem szybkie zwinięcie liny, załadunek ratowników i rannego do helikoptera. Po kilku kolejnych minutach akcja kończy się w szpitalu, a przecież
20-30 lat temu zajęłoby to kilkanaście godzin. Ratownicy musieli dotrzeć w pobliże osób oczekujących pomocy, potem zamontować w ścianie
wyciągarkę, opuścić ratownika do poszkodowanego i ponownie wciągnąć ich na górę. No i jeszcze wrócić z nimi do Zakopanego. – Same nosze
ważą kilkanaście kilogramów, do tego sprzęt medyczny i waga ratowanego. Razem solidnie ponad sto kilo, a jak się trafi ktoś dobrze odżywiony, to i
dwieście – uśmiecha się ratownik Andrzej Mikler na pytanie, dlaczego wśród aktywnych toprowców są sami faceci. – Wyobrażasz sobie kobietę w
takim kieracie?
Rokrocznie w polskich Tatrach jest blisko 2,1 tys. akcji ratunkowych i około 20 wypadków śmiertelnych. Uwaga opinii publicznej koncentruje się na
ofiarach lawin oraz taternikach spadających ze ścian i grani. W plastikowym worku najczęściej wracają jednak z gór turyści.
Taternictwem para się w Polsce góra kilka tysięcy osób, sprzęt i wyszkolenie są coraz lepsze. Tatry odwiedza natomiast ponad 2 mln osób rocznie, z
których spora część do wędrówki przygotowana jest wciąż źle albo wręcz wcale. A to nie Alpy, gdzie zanim człowiek dotrze do potencjalnie
niebezpiecznego terenu, musi przewędrować parę godzin po lasach i łąkach. Ostatnio ratownicy niemal groźbą zgonili spod szczytu Giewontu
mężczyznę z dzieckiem w nosidełku, który dziarsko zmierzał w górę w asyście gęsto bijących piorunów.
– Większość, ponad 1,8 tys. interwencji odnotowujemy jednak zimą, przede wszystkim po narciarzy – wylicza Adam Marasek, wieloletni zastępca
naczelnika TOPR, dziś na emeryturze. – Zimowe interwencje są też zwykle bardziej skomplikowane, trzeba walczyć o każdą sekundę, by
poszkodowany nie zamarzł lub nie udusił się pod lawiną. Latem dominują wyprawy „po nogę”, czyli do kontuzji, oraz znacznie groźniejsze
problemy kardiologiczne.
Wszystkie wezwania pomocy spływają do centrali telefonicznej, w której dziś rządzi Tomasz Wojciechowski. Jego zadanie to filtrowanie wezwań.
Banalne – jak wczorajszy telefon od faceta spod Krzyżnego, który chciał zamówić śmigłowiec, bo zmęczona żona nie chce dalej iść – załatwia się
dyplomatycznie sugestią, żeby usiąść, coś zjeść, odetchnąć. Czasem jednak coś pozornie błahego zwiastuje poważne problemy. Wtedy
przydaje się doświadczenie. – Zadzwonił kiedyś starszy pan i prawie przepraszając za zawracanie głowy, zgłosił, że źle się poczuł w trakcie wycieczki
na Giewont – wspomina Wojciechowski. – Kwadrans później nasi lekarze ze śmigłowca zdiagnozowali u niego rozległy zawał. Nie przeżyłby bez
pomocy.
O tym, czy do akcji włączyć śmigłowiec, ratowników z centrali, czy może wysłać tylko dyżurnego ze schroniska, decyduje kierownik dyżuru. Dziś jest
nim Jan Roj. Do dyspozycji ma czterech ratowników w schroniskach, sześciu w centrali i blisko 30 w odwodzie, do ściągnięcia SMS-em w
kilkadziesiąt minut. Ale coraz więcej interwencji TOPR załatwia śmigłowcem. Pacjenta ze złamaną nogą można wprawdzie znieść w dolinę, skąd da się
go przetransportować dalej samochodem terenowym, ale w takiej akcji weźmie udział kilkunastu ratowników. – Niech się coś wydarzy w tym czasie
poważnego i zabraknie ludzi – tłumaczy Edward Lichota. – Śmigło załatwi tymczasem sprawę w kwadrans.
www.newsweek.pl/drukuj/64393
2/3
939178208.007.png 939178208.001.png
16.12.2012
TOPR, numer alarmowy w górach - Wiadomości - Newsweek.pl
Godzina lotu kosztuje TOPR średnio 7 tys. zł. W Polsce akcje ratunkowe są bezpłatne, dlatego największa nawet głupota w górach nie bije
lekkomyślnych turystów po kieszeni. Toprowcy chcieli niedawno dla przykładu obciążyć kosztami akcji osobnika, który ruszył w góry w stanie
skrajnego upojenia alkoholowego. Rodzina wezwała pomoc, a gdy ratownicy dotarli do niego po długich poszukiwaniach, facet rzucił się na
nich z pięściami. – Okazało się, że nie mamy podstaw prawnych, by żądać pieniędzy. Nawet sądownie – rozkłada ręce Adam Marasek.
Bezmyślni turyści
Dlatego ratownicy w miarę zgodnie opowiadają się za wprowadzeniem ubezpieczeń od akcji w górach, tak jak po słowackiej stronie Tatr. Ratowani
byliby wtedy wszyscy, ale nieubezpieczeni – i co najważniejsze – sprawcy najgłupszych wyczynów płaciliby z własnej kieszeni. Słowackie
doświadczenia są budujące.
Słowacy wprowadzili obowiązkowe polisy nie na wniosek ratowników, ale pod wpływem lobby ubezpieczeniowego, które zwietrzyło zyski. Rząd przed
wejściem do strefy Schengen chciał z kolei uporządkować kwestię odpłatności za ratowanie cudzoziemców. Bratysława wybrała sposób sprawdzony w
krajach alpejskich, czyli dobrowolne polisy. Ceny nie są wysokie, 1-1,5 euro dziennie za ubezpieczenie turystyczne. Co ciekawe, kilka lat temu polskie
firmy ubezpieczeniowe oszacowały koszt takiej samej polisy na prawie 60 zł dziennie. – Bez względu na cenę dla mnie to uczciwe wyjście –
zapewnia ratownik Horskiej Služby Martin Matusek. – Dlaczego za ratowanie taternika czy turysty ma płacić ze swych podatków ktoś, kto w życiu nie
był w górach.
Polscy turyści na Słowacji mają jednak te ubezpieczenia w nosie. – Średnio co trzeci ratowany przez nas Polak nie ma polisy. Jedni proszą o
wyrozumiałość, bo niby nie wiedzieli, inni próbują uciekać, kiedy tylko znajdą się w bezpiecznym miejscu – śmieje się Matusek. Gdy w grę wchodzi
akcja śmigłowcem, opłaty sięgają nawet 3-4 tys. euro.
W dodatku Horská Služba korzysta z helikoptera prywatnej firmy, która starannie pilnuje, by za każdą akcję ściągnąć należność od ubezpieczyciela
lub poszkodowanego. Przy mniej skomplikowanych akcjach, np. gdy na pomoc zgubionemu turyście wychodzi dwóch ratowników z herbatą, cena
akcji wynosi kilkadziesiąt euro. – Mamy w Polsce firmę windykacyjną, która ściąga opłaty – zapewnia szef Horskiej Služby Martin Kulanga.
Leniwe popołudnie w centrali TOPR nagle przerywają głośne rozmowy. Przy radiostacji kierownik dyżuru Jan Roj konsultuje sytuację z zespołem
śmigłowca. Ktoś spadł na szlaku na Rysy. Prawdopodobnie nie żyje. Jest w żlebie, helikopter powinien dać sobie radę, o ile tylko wiatr nie będzie zbyt
silny na podejście. Wtedy trzeba będzie iść. Roj kreśli dłonią w powietrzu kółko przypominające obracający się wirnik śmigłowca i rzuca do
ratowników: – Ubierajcie się. W dyżurce znów słychać tylko dzwonek telefonu.
© Ringier Axel Springer. Artykuł wydrukowany z Newsweek.pl.
www.newsweek.pl/drukuj/64393
3/3
939178208.002.png 939178208.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin