Brenner_Mayer_Alan_-_Zalecie_losu.rtf

(970 KB) Pobierz
Prolog

Mayer Alan Brenner

 

 

 

Zaklęcie losu

(Przekład Maciejka Mazan)


Dla moich rodziców


Prolog

 

Ciociu Leen! Ciociu Leen! Zobacz, co znalazłem! Ciocia Leen, znana również jako Strażniczka Cesarskiego Archiwum, spojrzała ponad okularami do czytania na swojego trzyletniego siostrzeńca, który zatrzymał się z dzikim poślizgiem przy jej biurku. Jego ręce, gwałtownie młócące powietrze były puste, a kieszenie nie zdradzały obciążenia większego niż zazwyczaj.

- Proszę bardzo - odezwała się. - Patrzę. Co odkryłeś i gdzie to jest?

Chłopczyk uwiesił się jej na ręce i ciągnął ją niecierpliwie za sobą.

-Tutaj! Chodź!

Robin zawieruszył się gdzieś na zapleczu, bawiąc się z samym sobą w chowanego pomiędzy labiryntem pólek, jak zwykle utytłany niczym nieboskie stworzenie. Leen wsunęła wolną ręką flamaster pomiędzy kartki starodawnej księgi i zamknęła spękaną okładkę. Zostawiła książkę na stojaku do czytania i wzięła latarnię. Choć miejsce jej pracy było gęsto obstawione świecami, dzięki którym nie oślepła do reszty, dalsze rejony Archiwum tonęły w nieprzeniknionych ciemnościach. W jaki sposób Robin rozpoznawał swoje znaleziska?

Robin dreptał gdzieś z przodu, poprzedzany przez błękitną poświatę, padającą na skrzynie i chwiejne sterty ksiąg i zwojów manuskryptów. Leen skrzywiła się. Chyba starość zaczyna przedwcześnie dawać się jej we znaki - a może to treść księgi kazała jej zapomnieć o całym świecie. Wysuwając tę hipotezę, pozwoliła sobie na więcej pobłażliwości niż zazwyczaj. Mimo wszystko, roztargnienie było najbezpieczniejszą wymówką. Grzebanie się w kłębach kurzu i mamrotanie czegoś pod nosem jest cechą charakterystyczną Archiwisty, ale kiedy zabraknie jasnego i chłodnego myślenia, sytuacja staje się poważna. Zaczyna się od zapomnienia, iż podarowało się chłopcu magiczną tunikę, mającą chronić go podczas myszkowania między książkami. To samo robiła ona, kiedy przy wielkim biurku zasiadał jej dziadek. Potem zaczynają ci się plątać zaklęcia otwierające drzwi, a efektem jest rozpływająca się chmura niegdyś będącą Archiwistą i, oczywiście, wybory jego następcy.

Robin zatrzymał się przy rozsypanej stercie książek i luźnych kartek i stanął, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Blask emanujący z runów na jego koszuli przenikał gęstą chmurę otaczającego go kurzu. Teraz Leen przypomniała sobie mętnie huk, jaki dobiegł do niej mniej więcej dziesięć stronic temu. Nie zaniepokoił jej aż tak, aby oderwała się od lektury. Teraz rozejrzała się bacznie. Wyglądało na to, że dotarli do ściany, a przynajmniej kolumny wielkiej niczym pokój. W katakumbach znajdowało się wiele podobnych miejsc.

- Pokaż mi, co znalazłeś - powiedziała cierpliwie.

Robin ukląkł i zaczął po omacku szukać czegoś pod drugą półką od dołu. Najniższa była po prostu masywną deską, leżącą na podłodze. Następna znajdowała się o piędź wyżej, więc tylko Robin był na tyle mały, by móc zauważyć coś na tej przestrzeni. Sądząc po lukach pomiędzy ściśle przylegającymi do siebie grzbietami, trzy lub cztery książki z najniższej półki zostały wyjęte. Bez tego nawet rączka trzylatka nie znalazłaby tam dość wolnego miejsca do swobodnego manewru.

- Patrz! - nakazał chłopczyk.

Ciche kliknięcie niemal uszło jej uwagi. Potem biblioteczka skrzypnęła głośniej i powoli zagłębiła się w ścianie. Po prawej stronie powstała szpara na tyle duża, by zmieścić w sobie osobę wzrostu Robina. Powiększała się tak długo, aż mogła pomieścić w sobie półtorej Leen. Wówczas Robin znowu ujął Leen za rękę i pociągnął ją za sobą.

Trudno określić, jak długo stały tu te książki na półkach. Leen znalazła dziennik, w którym czwarty Archiwista notował swoje spostrzeżenia. O ile sobie przypominała, był jedynym przedstawicielem swojej dynastii, co tłumaczyło, dlaczego jego dzieła nie zostały przekazane następcom, jak to miało miejsce w jej rodzinie. Zresztą nie był to zapewne jedyny powód. Na podstawie pewnych mętnych, by nie rzec: wyssanych z palca, dowodów doszedł do wniosku, że katakumby mieszczące w sobie Archiwa powstały w czasach Przeniesienia, jeśli nie wcześniej. Leen miała co do tego swoje zdanie. W końcu tenże sam Archiwista najwyraźniej postradał zmysły tuż po spisaniu swoich rewelacji. Jego kariera zakończyła się uruchomieniem zwykłej, potrójnej zasuwy, w wyniku czego uwolnił konstrukcję, nad której unieszkodliwieniem pracowało pół pałacowej straży i trzech dyplomowanych czarowników. Nieco spłaszczona postać Archiwisty nadal widniała na murze obok mostu, a wyraz jego twarzy był dziwnie beztroski. Dziadek Leen powiesił na nim kobierzec.

Za biblioteczką znajdowała się niewielka alkowa oraz wiodące w dół wąskie kręcone schody. Leen ruszyła po nich w ślad za biegnącym naprzód Robinem. Targana niepokojem o małego ze wszystkich sił opierała się nagłemu przypływowi uczuć macierzyńskich. Lewą ręką przytrzymywała się centralnej kolumny i od czasu do czasu zerkała w górę na ślimak schodów. Zanim dotarli na dół, zrobili dwa okrążenia, a może nawet dwa i ćwierć.

Leen nie miała najmniejszego pojęcia, dokąd idą. Zewnętrzne i wewnętrzne wymiary pałacu rzadko zgadzały się ze sobą, ale różnice te były na tyle nieznaczne, że nie zdradzały, iż wymiar wewnętrzny był znacznie większy. Archiwum zajmowało dolną część pałacowego kompleksu, więc wydawało się możliwe, iż schody prowadzą w głąb litej skały lub raczej czegoś podobnego do niej.

Zimna podłoga kojarzyła się raczej z odwiecznymi głazami niż z marmurową czy betonową posadzką. Dwie inne rzeczy dawały dużo do myślenia. Ściana, która ukazała się naprzeciwko schodów, również wyglądała solidnie jak lita skała. Zimna i gruba, w przeciwieństwie do podłogi została wykonana z metalu. Nie było to surowe żelazo, grubo kuty arkusz miedzi czy jakiś prymitywny element z brązu, lecz przeraźliwie poważny, nieskazitelnie gładki, grafitowy metal, przebłyskujący spod wielowiekowej powłoki kurzu. Od czasów Przeniesienia Leen nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego; ani zawiasów, ani zamka. Coś jednak mówiło jej, że ma przed sobą drzwi.

Ta pewność opierała się nie tylko na intuicji. Ściana po lewej stronie metalowej płaszczyzny miała pewne charakterystyczne cechy. Na przestrzeni od pasa do czubka głowy Leen i na szerokości mniej więcej ramienia lita skała w niewytłumaczalny sposób robiła się przezroczysta, zachowując właściwą sobie strukturę i chłód kamienia. Leen przesunęła palcem po pokrytych pleśnią głazach. Pierwsze wrażenie okazało się słuszne. Przezroczysty fragment emanował zielonym światłem, które przechodząc na wskroś jej dłoni, nadało jej trupią barwę. W miejscu, gdzie przycisnęła opuszek palca, pojawiło się jaśniejsze, zielone światełko. Leen przyjrzała się z bliska smudze, którą pozostawił po sobie jej dotyk.

Trudno było na poczekaniu określić grubość kryształu, ale z pewnością nie należał do najcieńszych. Mógł sięgać w głąb skały co najmniej na długość ramienia. W każdym razie widać było gdzie się kończy, ponieważ coś na nim majaczyło, okrągła plamka zieleni wielkości monety. Światełko. Nie płomień, nie czarnoksięska pochodnia ani run podobny do znaków na koszuli Robina, lecz blask zupełnie innego rodzaju, światło jarzące się nieruchomo w ciemności, ukryte w niej przed...

Zielony punkcik zmienił kolor na pomarańczowy i mrugnął. Potem zniknął.

Leen odskoczyła gwałtownie, jakby światełko ją ugryzło. Potrząsnęła głową, usiłując uspokoić wzburzony umysł. Spojrzała na Robina. Z ukontentowaniem młócił piąstkami w metalowe drzwi, nie powodując nawet najsłabszego hałasu, jeśli nie liczyć ledwie dosłyszalnego plaskania o pancerną powierzchnię. Nagle poczuła się z niego dumna, nie przeszkodził jej nawet ten bardzo niearchiwistyczny zawrót głowy. Już w tak młodym wieku zdradzał odpowiednie skłonności, mogące go uczynić pierwszorzędnym Archiwistą. Szkoda tylko, że jedną z nich było zamiłowanie do odkrywania rzeczy, które powinny pozostawać w ukryciu. W każdym razie Robin wykonał już swoją część zadania. Reszta należała do niej. Leen zapisała w pamięci, by nagrodzić go jakoś za dostarczenie jej tak interesującej zagadki. O tak, była nią bez wątpienia. Nawet bardziej niż interesująca. W kryształowej ścianie tkwiło coś bardzo starego. Coś, co istniało od setek lat i nadal żyło.


Rozdział I

 

Wyglądało na to, że to pierwsza od wieków okazja, żeby wreszcie się wyspać. Oczywiście w podróży nie można mieć wysokich wymagań, ale nawet wtedy nie można sobie odmówić zupełnie...

Jakiś bucior znowu wbił się mu między żebra. Znowu? Jurtan Mont spróbował odtworzyć w pamięci ostatnie minuty. Coś naprawdę potężnego musiało wytrącić go ze snu, skoro jego umysł obudził się do życia. Czy to ta sama stopa? A jeśli tak, to do kogo należy?

- No, obudź się wreszcie.

Głos nie brzmiał znajomo. Jurtan uniósł nieco jedną powiekę i odwrócił głowę. Niechlujna postać z rozwichrzoną brodą, wznosząca się nad nim niczym wieża w mroku przedświtu, również nie wydawała się mu znana, ale jego wewnętrzny głos nie podnosił alarmu, zwłaszcza że nieznajomy nie obrabował go i nie udusił podczas snu.

- Kim jesteś?

- A jak ci się wydaje? - warknęła z rozdrażnieniem nieznana postać. - Powinienem ci wypruć flaki, a nie trącać cię miło bucikiem. To by cię definitywnie wykończyło, bo już prawie położyłem na tobie krzyżyk.

Postać może i była nowa, ale to rozdrażnienie Jurtan znał doskonale i od dawna.

- Max?

Maximilian Umiarkowanie Podejrzany, którego wygląd bardziej niż kiedykolwiek odpowiadał przydomkowi, zmierzył go spojrzeniem pełnym odrazy.

- Pięć minut. Potem poćwiczymy.

Jurtan wygrzebał się ze śpiwora. Powietrze było mroźne, ale przynajmniej rosa nie zamarzła mu na twarzy. To już coś.

- Jak długo mamy to ciągnąć? Kiedy wreszcie gdzieś dojedziemy?

- Zawsze to samo - mruknął Max. - Nie śpi od dziesięciu sekund i już narzeka.

- Ale chyba nie będziemy jechać bez końca, co? Kiedy dojedziemy gdzieś, gdzie chcemy być?

- Już gdzieś jesteśmy.

- Nie o to mi...

- Ani mnie - Max uniósł jedną brew i spojrzał znacząco ponad ramieniem Jurtana. Poprzedniego wieczoru, kiedy zatrzymali się na nocleg, stanęli tuż za linią drzew wzdłuż drogi. W nocy Jurtan oparł się przez sen o coś, co wydało mu się twardym pniem. Ale to nie było drzewo. Był to niski kopczyk kamieni z małym drogowskazem. Jurtan obszedł go dookoła i spojrzał na niego spode łba. Drogowskaz w kształcie strzały wskazywał kierunek, w którym zmierzali. Napis głosił: “Peridol”.

Jurtan jęknął.

- Ale nie wiadomo, ile jeszcze... - Naprawdę, wyglądało na to, że będą podróżować do końca świata. - Kiedy ostatnio spaliśmy w łóżku?

- Przedwczoraj.

- Naprawdę? - No dobrze, może to i prawda. Ale i tak minęły ponad dwa tygodnie, odkąd wygrzebali się z bagna. Może nawet miesiąc. Gdyby ktoś pytał Jurtana o zdanie, przede wszystkim nigdy w życiu nie znaleźliby się na tych zdradliwych błotach, zwłaszcza że jedynym powodem, dla którego tam zawędrowali, była torba spleśniałych dokumentów, których nie potrafili odczytać. Oczywiście, gdyby ktokolwiek pytał Jurtana o zdanie, na pewno nie byłoby go o wpół do szóstej rano na jakimś bezimiennym wygwizdowie w drodze do miejsca, którego nie miał życzenia oglądać na oczy, z szaleńcem mającym świra na tle samodoskonalenia. Jurtan był zdziwiony, że Max nie zmuszał koni do gimnastykowania się razem z nimi.

Oddając mu sprawiedliwość można by jednak zauważyć, jeśli było się w odpowiednim humorze, że Max nigdy nie zadowalał się jedynie wydawaniem rozkazów. Jurtan skrzywił się ponuro, splótł dłonie z tyłu i zaczął powoli przechylać się. Wszystko to niezupełnie mu się podobało; wyglądało na to, że Max zaczyna traktować go równie surowo jak samego siebie.

- I na co się tak gapisz? - zagadnął go Max, kończąc akrobację i poruszając lekko korpusem. Jego nos dotknął ud, a wyprostowane ręce wysunęły się przed wyprężony tułów.

- Dlaczego musimy to robić codziennie? - jęknął po chwili Jurtan, wracając do normalnej pozycji i robiąc sobie chwilę przerwy przed powtórzeniem całej ewolucji. - Jesteśmy w dobrej formie. No dobrze, może nie byłem sprawny, kiedy wyjeżdżaliśmy z Szacownej Oolvaya, ale teraz już jestem, więc...

- Jesteś w dobrej formie? Świetnie, wobec tego możemy przejść do następnego etapu. W tym fachu nie można spocząć na laurach. -Max znowu wygiął się w łuk i Jurtan, chcąc nie chcąc, podążył w jego ślady.

Max wspominał już, że stanie w miejscu oznacza cofanie się. Był to aforyzm numer dziesięć tysięcy trzydzieści trzy. A może trzydzieści cztery? Jurtan pomyślał ponuro, że jeśli Max uszczęśliwi go dzisiaj kolejną życiową mądrością, stanie się coś strasznego. Jeszcze nie wiedział co, ale na pewno coś przerażającego.

Nie byłoby jeszcze tak źle gdyby nie to, że muzyczny zmysł nie pozwalał Jurtanowi zgadzać się z Maxem. Zniósłby fizyczne niedogodności, ale dlaczego musiał godzić się z faktem, iż nawet własne ciało sprzymierzyło się przeciwko niemu? Na tym etapie było mu doskonale obojętne, czy coś wyjdzie mu na dobre, czy nie. Co z tego, że czuł się lepiej, niż przed spotkaniem z Maxem i Shaa? Świetnie, teraz miał większą świadomość ciała, dobrze rozwinięte mięśnie i mocne stawy. Zgoda, udoskonalił koordynację ruchów i nauczył się nowego repertuaru ćwiczeń fizycznych. Wszystko to uświadomiło mu z tym większą wyrazistością słodki smak lenistwa.

W głowie rozległ się mu żałosny jęk waltorni. Znowu to samo: co za korzyść z posiadania dodatkowego zmysłu, który nie milknie ani na chwilę? Każdy posiadacz sumienia przyzwyczajony jest do wysłuchiwania jego uwag, ale nawet Shaa (który powinien znać się na takich rzeczach) nigdy nie słyszał o przypadku sumienia, które godziło krytyczne komentarze ze złożoną harmonią i bogatą paletą muzycznych tonów.

Oczywiście obiegowa opinia o sumieniu utrzymuje, iż ogranicza się ono do zaznaczenia granicy między dobrem a złem, narzucenia potrzeby postępowania zgodnie z obowiązującymi normami i gnębienia delikwenta poczuciem winy, jeśli się je pogwałciło. Natomiast żadne księgi ani podania nie wspominają o sumieniu, które występuje z twórczą inicjatywą i podsuwa pomocne sugestie i własne opinie, mimo iż znękany właściciel wymaga od niego tylko jednego: żeby siedziało cicho. W gruncie rzeczy siedzenie cicho było jedyną rzeczą, przed którą wzdragał się zmysł Jurtana.

Z drugiej jednak strony Jurtan nie zamierzał narzekać, zwłaszcza odkąd poznał bliżej swój wrodzony talent. Nie dawniej niż przed paroma miesiącami jego wewnętrzny akompaniament był zazdrosny do szaleństwa. Kiedy Jurtan słyszał jakąś dobiegającą z zewnątrz muzykę - wykonywaną przez dowolną osobę - oczy nagle zachodziły mu mgłą, a myśli zaczynały krążyć bezładnie jak stado spłoszonych ptaków. Kiedy wreszcie odzyskiwał przytomność, toczył wokół błędnym spojrzeniem, nie mając pojęcia, gdzie się znalazł. Czasami bywał szarpany i kopany, a zdarzało się, że zmysł traktował go nawet jeszcze gorzej, co było dość krępujące, a nawet niebezpieczne dla zdrowia. Ale po intensywnych ćwiczeniach te kłopoty skończyły się.

Max wreszcie zezwolił na przerwę. Jurtan już teraz czuł się wyżęty z wszelkich sił, a dzień przecież dopiero się zaczął. W leżącym z tyłu zagajniku płynął równolegle do drogi strumyk. Konie obrzuciły Jurtana podejrzliwym spojrzeniem, kiedy poprowadził je do wody. Jeszcze nie wybaczyły przygody na bagnach. Max wytrzymał ich wzrok. Jego twarz wyrażała wewnętrzną walkę. Nie potrafił zdecydować, czy traktować konie jak członków grupy, czy też raczej jak źródło gotówki i, w razie nieprzewidzianych trudności, pożywienie. Konie i Max mierzyli się przez chwilę ciężkim wzrokiem.

Coś niewidzialnego warknęło na Jurtana z wody. Krótki plusk przebił się przez zaporę jego ciężkich myśli. Już zamierzał wracać do obozu, kiedy jego wzrok zatrzymał się na dziwnym urządzeniu stojącym przy odgałęzieniu drogi, na skraju zagajnika, o jakieś trzydzieści kroków na zachód w kierunku Peridolu.

- A to co? - mruknął. Z całą pewnością nie był to kolejny drogowskaz, chyba że wskazywał miejsce, do którego nie można by dotrzeć konno. Jedno z drzewek, jeszcze niemal sadzonka, zostało obdarte z gałęzi. Został z niego sam pręt, sięgający na wysokość głowy Jurtana, pręt z siecią rozgałęzionych korzeni, przytwierdzających go do podłoża. Do jego czubka ktoś przywiązał rzeźbioną ikonę zwróconą twarzą w stronę drogi i dodatkowo zabezpieczoną kołkiem. Nie można było dojrzeć rysów obrazu, ponieważ nad ziemią nadal unosiły się jęzory porannej mgły.

- W tym stanie ducha lepiej się do niej nie zbliżaj! -zawołał do niego Max.

- Dlaczego? - mruknął pod nosem Jurtan. - Nie jestem dzieckiem.

Kopnął palik, nie zwracając uwagi na gromką fanfarę i znajomy warkot bębna, zwykły znak ostrzegawczy, który rozlegał się wtedy kiedy miało go spotkać coś godnego uwagi. W następnej chwili wisiał już głową w dół, nie mając pojęcia, co właściwie się stało, a coś, co mogło być rojem rozwścieczonych pszczół, otaczało mu stopy. Zaraz potem plasnął ciężko w bruzdę i zarył nosem w błoto. Nogi bolały go i piekły, jakby Max kazał mu ćwiczyć przez trzy dni bez przerwy. Wsparł się na łokciu, zdjął zabłoconą dłonią z oczu dwie pecyny błota i splunął piaskiem.

Max stał tuż obok, przyglądając się świątyni okiem znawcy. Przezornie zachowywał bezpieczny dystans.

- Czego się spodziewałeś? - spytał. - To święte miejsce przeznaczone dla aktywnego boga. Wygląda na Opiekunkę Natury. Ten, kto je tu zbudował, najwyraźniej nie był specjalnie zorientowany w szczegółach zagadnienia, bo okaleczył drzewo zamiast uświęcić coś zielonego w naturalnej postaci. Ale Opiekunka też chyba nie była szczególnie wybredna, a może po prostu zgłodniała. Masz szczęście, że nie wezwała obrońcy.

Jurtan wygrzebał się z błota i podniósł powoli do pozycji siedzącej.

- Nie powinieneś mi pozwolić podchodzić, skoro groziło mi niebezpieczeństwo.

- Tak ci się wydaje?

Dzieciak miał rację, ale to jeszcze nie znaczyło, że Max przyzna się do błędu. Wystarczy, że ustąpiłby mu o krok, a nie wiadomo, czym by się to skończyło. Max ograniczył się więc do podania Jurtanowi ręki i podźwignięcia go z błota.

- Ogarnij się trochę, a ja zrobię śniadanie. Z ostatniej wioski mamy jeszcze parę jajek.

Mimo tak nagle popsutego humoru Jurtan nie mógł zaprzeczyć, iż jego towarzysz podróży obok innych niezwykłych talentów posiada również umiejętność tworzenia kulinarnych dzieł sztuki w polowych warunkach. Tego dnia, mając za sobą drugą kąpiel, a w żołądku smaczne jedzonko, Jurtan poczuł się zdolny do obiektywnej oceny sytuacji. Musiał przyznać, iż tempo, jakie narzucił im Max od czasów iskendariańskich bagien, nie było mordercze, choć nie można go było również uznać za szczególnie wypoczynkowe. Przeszli przez parę krain i miast-państw, trawiąc sporo czasu na popas w grodach i wsiach. Parę razy pozwolili sobie nawet na zejście z trasy, by na własne oczy zobaczyć miejscowe legendy czy znane miejsca, a raz zwiedzili zrujnowane zamczysko, na którego kamiennych murach, porośniętych mchem i pnączami powoju Max deklamował wybrane strofy starożytnej poezji. Deklamował zbyt wiele strof, gdyby ktoś pytał o zdanie Jurtana, który nigdy nie darzył literatury klasycznej gorącym uczuciem. Przeważnie trzymali się bocznych dróg, unikając większych zbiorowisk. Na bardziej uczęszczanych szlakach spotykaliby ludzi, którzy mogliby ich zapamiętać. Jurtan zdawał sobie z tego sprawę, wiedział jednak również, że w tłumie łatwiej się zgubić. Z drugiej strony, małe miasteczka, przez które przejeżdżali czasami, nie widziały obcego od dziesięciu lat, więc gdyby ktokolwiek ich szukał, każdy miejscowy opisałby ich gorliwie i z dużą dokładnością.

Czy Max naprawdę chciał zatrzeć za sobą ślady?

Inną rzeczą, jakiej nauczył się Jurtan, było działanie i myślenie w tym samym czasie. Roztrząsając plany i pobudki Maxa zdążył posprzątać obóz i spakować juki, kolejne umiejętności, o których opanowaniu jakoś nigdy nie marzył. Przynajmniej całodzienna jazda na koniu nie wydawała się mu już najbardziej wyrafinowaną torturą z repertuaru Maxa. W gruncie rzeczy jako jeździec czuł się już niemal swobodnie.

- Nie - odezwał się Max.

Jurtan zamarł ze stopą w strzemionie.

- Dlaczego nie?

- Za bardzo zmęczyliśmy konie. Dajmy im dzisiaj wolne. Jurtan zeskoczył na ziemię. Konie nie były zmęczone, obchodzili się z nimi jak z francuskimi pieskami. Co Max znowu wymyślił? Ten numer z końmi nie był dzisiaj jego pierwszym dziwnym posunięciem.

- Po co ci przebranie?

- Wprawiam się.

Jeśli istniało coś, czego Max w ogóle nie potrzebował, była to wprawa w sztuce kamuflażu. A to oznaczało, że jego odpowiedź miała w sobie tyle samo sensu, co wszystkie w ogóle odpowiedzi Maxa.

- Gdybyś mi powiedział, o co chodzi, mógłbym ci pomóc.

- Doprawdy?

- Co ty właściwie do mnie masz? - wymamrotał Jurtan pod nosem. - Myślałem, że uczeń zasługuje na odrobinę względów.

- Pewnie tak. Idziesz czy nie? - Max wyprowadził swojego konia na drogę. Jurtan skrzywił się i powlókł się za nim, ciągnąc za uzdę swojego wierzchowca.

Ale coś wisiało w powietrzu. Max na ogół nie zachowywał się aż tak wrogo, zwłaszcza rano. Lubił wstawać wcześnie, wyglądało na to, że zazwyczaj zrywał się równo ze wschodem słońca. Może zresztą naprawdę musiał się wprawiać? Zawsze był podejrzliwy, ale dziś pobił swoje własne rekordy. Coś musiało porządnie wytrącić go z równowagi.

Max włożył kapelusz z szerokim, oklapniętym rondem, uzupełniający jego przebranie nędzarza. Gdyby Jurtan spotkał kogoś takiego na ulicy, nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia; chyba żeby wyminąć go w odpowiedniej odległości. Kiedy otaczający ich las zaczął rzednąć, a przez zielone sklepienie liści zamigotały promienie porannego słońca, spod ronda kapelusza Maxa zaczął emanować bladoróżowy blask.

Max przytrzymał mocniej kapelusz. Jedną ręką chwycił rondo, drugą sięgnął pod nie, poprawiając kontrolną matrycę nad prawym uchem. Kamuflaż, pomyślał Max, kamuflaż i intryga wymagają ukrywania jednej rzeczy za drugą. Co za świat! Gdyby nie było tej nieszczęsnej magii, walki ducha i mocy, pewnie zrobiłoby się tu całkiem przyjemnie. A z drugiej strony - może niekoniecznie. Ludzie są tylko ludźmi, a moc jest mocą, jakkolwiek by na to patrzeć. Wzmacniająca dyskietka na jego prawym oku stwardniała i obraz nabrał klarowności. Na pniu po lewej stronie siedziała wiewiórka. Dla nieuzbrojonego oka jej futerko w kolorze kory drzewa było niedostrzegalne w cieniu gęstych drzew, nawet jeśli wiedziało się, gdzie patrzeć, ale dla dyskietki, zabarwiającej na pomarańczowo ciepło emitowane przez ciałko zwierzątka, wiewiórka była widoczna jak na patelni.

Tu i ówdzie pojawiały się również inne zwierzęta. Pod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin