Gimenez Mark (2005) - Kolor prawa.doc

(1571 KB) Pobierz
MARK GIMENEZ

MARK GIMENEZ

KOLOR PRAWA

Z języka angielskiego przełożył Jarosław Rybski

 

Tak już jest, Smyku, że każdemu adwokatowi siłą rzeczy zdarza się prowadzić co najmniej jedną sprawę w życiu, która porusza go osobiście. Otóż ta sprawa chyba stała się dla mnie taka.

Fragment powieści Zabić drozda Harper Lee w przekładzie Zofii Kierszys.

 

PROLOG

Clark McCall miał trzydzieści jeden lat i był jedynym dziedzicem ojcowskiej fortuny wartej 800 milionów dolarów. Był również łajdakiem pierwszej wody. Tak przynajmniej mówił o nim ojciec, zwykle jednocześnie grożąc Clarkowi wydziedziczeniem. Zawsze po takich nocach jak ostatnia - z chlaniem, prochami i dziewczynami.

Była sobota wieczór i Clark, upity whisky oraz zamroczony kokainą, wyruszył mercedesem swojego ojca na poszukiwanie dziwki. Przejechał szmat drogi na południe, dojechał niemal do centrum i... nic. Minął mnóstwo zawodowych prostytutek, ale po prostu nie znalazł tej właściwej. Zatrzymał się na światłach i wpatrywał się we wznoszącą się przed nim panoramę Dallas: zacienione budynki, teraz rozświetlone białymi, niebieskimi i zielonymi światłami na tle nocnego nieba, widoczne w odległości sześćdziesięciu kilometrów. Duszno mu się zrobiło od tego patrzenia, wymacał więc przełącznik i opuścił nieco szybę samochodu. Wychylił głowę na zewnątrz i poczuł na twarzy ciepłą, letnią bryzę. Wdychał nocne powietrze nasycone mdło-słodkim zapachem seksu na sprzedaż.

Zamknął oczy i być może nawet usnąłby za kierownicą, gdyby nie stojący za nim na światłach kowboj w pikapie, który wdusił klakson o sile syreny przeciwmgielnej. Clark się poderwał. Momentalnie otworzył oczy - światła się zmieniły. Wrzucił gaz do dechy i szarpnął za kierownicę, żeby zawrócić, ale silnik wozu był zbyt potężny na te beztroskie manewry, poza tym Clark nie mógł znaleźć tego pierdolonego hamulca, przeleciał więc przez trzy pasy tak, że koło mercedesa wjechało na krawężnik, niemal ścinając znak drogowy. Kto go tu, do diabła, postawił?. Wóz cały aż zachybotał, zjeżdżając z powrotem na jezdnię.

Ledwie Clark wyrównał bieg wielkiego niemieckiego sedana i zaczął poruszać się mniej więcej jednym pasem, zobaczył ją - miłą dziewczynkę z czarnej dzielnicy na południu miasta, która wolno przechadzała się w towarzystwie koleżanki w gorącą noc. Była taka, jak lubił: szczupła czarnulka w blond peruce, rajcownej różowej spódniczce, butach na wysokim obcasie tego samego koloru i w obcisłym białym topie. Machała w przód i w tył małą różową torebką, ruchem doskonale zgranym z nieco przesadnym kołysaniem się na boki kształtnej okrągłej pupy. Było widać, że jest wygimnastykowana, nogi ma szczupłe, a z całej jej postury biła taka zmysłowość i czar, że nie mógł się mylić: to musiała być ona - czarna dziwka z południowego Dallas, specjalizująca się w białych facetach z północnego Dallas.

To z nią pójdzie na randkę w tę sobotnią noc.

I nie dlatego, że nie mógł się umówić z jedną z tych samotnych białych ślicznotek szukających męża w Dallas. Był przystojny, a jego ojciec bogaty. W Dallas bogactwo było wymagane i niezbędne, męska uroda stanowiła zaś jedynie miły dodatek. Jako posiadacz jednego i drugiego Clark McCall został niedawno uznany za jedną z najlepszych partii w Dallas. Wolał jednak prostytutki od innego damskiego towarzystwa. Dziwki robią to, co się im każe, i nie składają doniesień na policję po fakcie, poza tym doskonale wiedział, ile taka znajomość mogłaby kosztować jego ojca.

Clark wjechał na krawężnik i wolno zbliżył się do dwóch dziwek. Opuścił okno od strony pasażera i krzyknął:

- Blondyna!

Zatrzymały się, on więc również stanął. Murzynka w blond peruce podeszła wolno do samochodu z niedbałą zmysłowością, którą tak uwielbiał u dziwek. Pochyliła się i wsunęła połowę ciała przez okno. Miała gładką i jasną skórę, wyglądającą bardziej na opaloną niż czarną, oraz kanciastą twarz z ostrymi rysami, bardziej białą niż czarną. Usta i paznokcie pomalowała na jaskrawoczerwony kolor, a piersi wypychające bluzkę były krągłe, pełne i wyglądały na prawdziwe. Jej zapach wprawiał zaś w takie oszołomienie, że uderzał do głowy szybciej niż cokolwiek, co Clark wypił tego wieczoru. Była piękna, seksowna i pragnął jej.

- Ile?

- Co chcesz robić?

- Wszystko, o czym pomyślisz, skarbie.

- Dwie setki.

- Tysiąc. Za całą noc. Uśmiechnęła się.

- Pokaż kasę.

Clark wyjął plik setek i pomachał nimi przed oczami dziewczyny, jakby pokazywał cukierek małemu łakomczuchowi. Wsiadła i opadła na skórzane siedzenie tak, że jej krótka różowa spódniczka ze skóry powędrowała do góry i mógł zobaczyć czarne majtki ciasno opinające krocze. Na ten widok poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Wcisnął pedał gazu i skierował wóz w stronę domu.

Jego myśli zaczęły jednak krążyć wokół ojca, jak często w takich chwilach. Clark McCall był politycznym utrapieniem dla swojego ojca. Tak było zresztą od dawna - z powodu picia, ćpania i łajdactwa. Och, gdyby starszy senator z Teksasu mógł teraz zobaczyć swojego syna - pijanego, na haju, biorącego czarną prostytutkę za jego pieniądze i wiozącego ją jego samochodem do jego posiadłości w Highland Park! Oczywiście pierwsza myśl starego byłaby refleksją polityka, nie ojca. Jak bardzo zaszkodziłoby jego kampanii, gdyby prasa dowiedziała się o ostatnim wyskoku syna?

Clark zaśmiał się w głos i prostytutka spojrzała na niego jak na wariata. Przynajmniej zabiera swój wyskok do domu w Dallas. Gdyby jednak jego ojciec się dowiedział, że wciąż robi takie numery, znów pojawiłyby się gniewne groźby na temat wydziedziczenia, ale Clark wróci do Waszyngtonu, zanim czcigodny senator się zorientuje, że w ogóle tu przyjechał. Ponownie się zaśmiał, ale poczuł wzbierającą w nim furię, jak zawsze gdy myślał o swoim ojcu - człowieku, który chciał zasiąść w Białym Domu bardziej, niż pragnął mieć syna.

***

Senator Stanów Zjednoczonych Mack McCall spojrzał na swoją drugą żonę i pomyślał, jaką wspaniałą pierwszą parę mogliby stanowić.

Siedzieli w skórzanych fotelach, ciesząc się niedzielnym popołudniem w swoim miejskim domu w Georgetown. Przed nimi na sofie siedziało dwóch mężczyzn, którzy doprowadzą ich do Białego Domu. Ich konsultant polityczny i specjalista od badania opinii publicznej ślęczeli nad wynikami ostatnich analiz i materiałami dotyczącymi społecznych grup docelowych, pracując nad wystąpieniem McCalla na temat istotnych kwestii politycznych. Zajmowane przez niego stanowisko było starannie wypracowane, żeby pozwoliło mu dotrzeć do każdej z istotnych grup amerykańskich wyborców w zależności od ich rasy, religii, przynależności do grupy etnicznej, płci, miejsca zamieszkania, wieku, statusu społecznego i ekonomicznego, a także orientacji seksualnej - czyli do wszystkich, którzy mogliby oddać głos na senatora Macka McCalla. Senator z Teksasu prowadził według sondaży przedwyborczych.

Życiowy cel Macka McCalla był nareszcie w zasięgu jego możliwości. Spojrzał na swoje dłonie, nadal mocne i zrogowaciałe od lat pracy na platformach wiertniczych. Wciąż miał dłonie prostaka i determinację nuworysza. Jak zwykle uparcie dążył też do celu, wiedząc, że nic i nikt nie stanie mu na drodze. Oficjalnie zgłosi swoją kandydaturę w poniedziałek.

Następnie wyda sto, dwieście milionów - albo tyle, ile będzie trzeba - żeby wygrać wyścig do Białego Domu. Już dawno się nauczył, że przy odpowiedniej ilości pieniędzy człowiek może sobie kupić cokolwiek lub kogokolwiek zechce, niezależnie od tego, czy są to wybory, czy też młoda kobieta. Mack McCall miał wystarczająco dużo pieniędzy i na to, i na to. Znów zwrócił wzrok w kierunku żony, podziwiając jej urodę, jakby widział ją po raz pierwszy. Przepełniała go duma właściciela, tak samo jak wtedy, kiedy wiele lat temu wyszedł na swoje pola naftowe i podziwiał szyby, wiedząc, że jest właścicielem czegoś, o czym inni mogą tylko pomarzyć.

McCall miał sześćdziesiąt lat, Jean skończyła czterdzieści. Był już senatorem od dwóch dekad, a ona była jego asystentką od czasu, kiedy piętnaście lat temu skończyła prawo. Była szykownym, elokwentnym i fotogenicznym aktywem jego kariery politycznej. Wyszła za niego dziesięć lat temu - wystarczająco dawno, żeby głośny rozwód z pierwszą żoną nie wpłynął na wyniki sondaży.

Nie miała dzieci i nigdy też ich nie pragnęła. On miał syna z pierwszego małżeństwa, Clarka - zachłanną na pieniądze latorośl, miernotę, trzydziestoletniego nastolatka. Pół roku temu, myśląc, że dzięki stałej pracy chłopak wydorośleje, stanie się stateczny, a posada odciągnie go od złego środowiska w Dallas, McCall pociągnął za sznurki i załatwił mu stanowisko mianowanego członka Federalnej Komisji Regulacji Energii. Ale chłopak wymykał się do domu, żeby robić Bóg wie co z Bóg wie kim w ich posiadłości w Dallas. Jego syn nie był politycznym aktywem.

- Panie senatorze?

Bradford, lokaj, pojawił się z zakłopotaną miną w wykończonym łukiem wejściu do salonu, trzymając w dłoni przenośny aparat telefoniczny.

- To Clark, proszę pana. McCall machnął tylko ręką.

- Powiedz mu, że jestem zajęty.

- Nie, proszę pana, to dzwonią ludzie z FBI z Dalia sprawie Clarka.

- FBI? Jezu Chryste, co on nawyrabiał tym razem?

- Nic, proszę pana. Nie żyje.

Rozdział pierwszy

Jaka jest różnica między martwym grzechotnikiem na autostradzie a martwym prawnikiem na autostradzie? - Zawiesił głos. - Przed wężem widać ślady hamowania.

Prawnicze towarzystwo poprawnie zareagowało grzecznym śmiechem, a niektóre twarze dyplomatycznie przybrały odpowiednie grymasy.

- Dlaczego New Jersey dostały się wysypiska odpadów toksycznych, a Kalifornii prawników? - Znów zawiesił głos. - Bo New Jersey mogło wybierać pierwsze.

Śmiech był tym razem jakby nieco słabszy, a gdzieniegdzie rozległy się nerwowe kaszlnięcia. Dyplomacja ulatywała szybko.

- Czym różni się prawnik od plemnika? - Tym razem dokończył bez pauzy. - Niczym, jedno i drugie ma jedną szansę na milion, żeby stać się człowiekiem.

Dyplomacja legła w gruzach. Zapadła cisza złowroga jak w prosektorium, wpatrywały się teraz w niego kamienne twarze. Prawnicy na podium skupili się nad swoim posiłkiem, zażenowani prostackim poczuciem humoru gościa. Ten rozejrzał się po zatłoczonej sali wyraźnie zaskoczony. Odwrócił dłonie do góry.

- Czemu się nie śmiejecie? Mało śmieszne dowcipy? Ludzi bawią te dowcipy, cholernie ich bawią. Nie mogę uczestniczyć w żadnym przyjęciu ani w spotkaniu w klubie, nie mając w zanadrzu jakiegoś głupiego dowcipu o prawnikach. Przyjaciele, stanowimy ulubiony obiekt amerykańskich dowcipów!

Poprawił mikrofon tak, że dało się słyszeć głębokie westchnienie, ale cały czas utrzymywał wzrokowy kontakt z publicznością.

- Ja też sądzę, że to mało śmieszne. Nie po to poszedłem na studia prawnicze, żeby opowiadali sobie o mnie okrutne, głupie kawały. Poszedłem na prawo, żeby zostać kolejnym Atticusem Finchem. Zabić drozda to była ulubiona książka mojej mamy, czytała mi ją do poduszki. Czytała rozdział co wieczór, a kiedy książka się kończyła, zaczynała od nowa. Scotty, mawiała, bądź taki jak Atticus. Zostań prawnikiem. Bądź dobrym człowiekiem.

To moim zdaniem, szanowne koleżanki i szanowni koledzy z palestry, jest fundamentalne pytanie, jakie musimy sobie codziennie zadawać: Czy czynimy dobro, czy też po prostu nam się świetnie wiedzie? Czy jesteśmy szlachetnymi strażnikami rządów prawa, walczącymi o praworządność w Ameryce, czy też wyłącznie zachłannymi pasożytami wykorzystującymi prawo do wysysania ostatniego dolara ze społeczeństwa, jak pijawki żerujące na konającym? Czy staramy się, żeby świat był lepszy, czy po prostu bogacimy się ponad miarę?

Musimy zadawać sobie te pytania, przyjaciele, ponieważ te same pytania zadają sobie ludzie. Wątpią w nasze szczere intencje, wytykają nas palcami, obwiniają nas o wszystko. Cóż... Spytałem o to sam siebie i mam odpowiedzi dla siebie, dla was i dla ludzi: Otóż tak! Czynimy dobro! Tak, walczymy o sprawiedliwość! Tak, staramy się, żeby ten świat był lepszy!

Szanowne panie, szanowni panowie, jeśli wybierzecie właściwego nowego przewodniczącego palestry stanu Texas, właśnie to powiemy jego mieszkańcom! Przypomnimy im, że to my napisaliśmy Deklarację Niepodległości i Kartę Praw, że walczyliśmy o prawa społeczne, że chronimy biednych, bronimy niewinnych, uwalniamy prześladowanych. Bronimy ich niezbywalnych praw. Że jesteśmy tymi, którzy stoją między wolnością i prześladowaniem, dobrem i złem, niewinnością i winą, życiem i śmiercią. Powiem też ludziom, że jestem dumny, cholernie dumny, że jestem prawnikiem... Ponieważ prawnicy czynią dobro!

Można to zrzucić na karb upalnego teksaskiego lata, ale publiczność złożona w całości z prawników - prawników, którzy nigdy nie chronili biedaków ani nie bronili niewinnych i nie uwalniali prześladowanych, którzy raczej bronili praw wielonarodowych korporacji - uwierzyli w te słowa jak dzieci, które były już zbyt duże, żeby wierzyć w Świętego Mikołaja, mimo to desperacko i kurczowo trzymały się tej tradycji. Jak jeden mąż wstali z miejsc w jadalni w Belo Mansion w centrum Dallas i rzęsistymi brawami nagrodzili wysokiego trzydziestosześciolatka, który zdjął okulary w szylkretowej oprawie, odgarnął blond włosy z opalonej twarzy i posłał im uśmiech gwiazdora filmowego. Zajął na podium miejsce oznaczone tabliczką z napisem: A. SCOTT FENNEY, ESQ., FORD STEVENS LLP.

Kiedy brawa przybrały na sile, doradca finansowy wielkiej firmy, który wspierał kandydaturę Scotta na stanowisko przewodniczącego stanowej palestry, pochylił się i wyszeptał:

- Wiesz, Scotty, masz niezwykły dar bajerowania. Teraz rozumiem, dlaczego cały żeński akademik stał przed tobą otworem.

Scott poprawił jedwabny krawat, wygładził garnitur za dwa tysiące dolarów i odszepnął przez nieskazitelnie białe zęby:

- Henry, nie wygrasz wyborów, ani nie poderwiesz żadnej cizi, mówiąc prawdę.

Następnie odwrócił się i skłonił członkom palestry, którzy wciąż stojąc, bili mu brawa.

Wszyscy poza jednym prawnikiem. Starszy, elegancki pan siedział samotnie przy tym samym co zawsze stoliku na końcu sali. Grube białe włosy spadały mu na czoło. Bystre oczy widziały dobrze na odległość, ale jedząc, podobnie jak do czytania, zakładał okulary w czarnych oprawkach. Nie był wysoki, a jego nieco przygarbiona postura powodowała, że sprawiał wrażenie raczej niskiego. Mimo to był prawnikiem, którego inni prawnicy unikają jawnie lub też zbliżają się do niego z wielką ostrożnością, jak wasale do feudała, czekając cierpliwie, aż spojrzy znad smażonego filetu z kurczaka, tłuczonych ziemniaków i ciasta z orzechami, po czym uraczy ich skinieniem głowy, a kiedy ma dobry dzień - nawet zaszczyci pobieżnym uściskiem dłoni. Nigdy jednak nie wstaje. Choćby się waliło i paliło, sędzia federalny Samuel Buford będzie siedział dopóty, dopóki nie skończy posiłku. Dzisiaj jednak, po wysłuchaniu przemowy młodego prawnika, delikatny uśmiech zagościł na jego ustach.

A. Scott Fenney właśnie bardzo ułatwił mu podjęcie trudnej decyzji prawnej.

Rozdział dragi

Kancelaria prawnicza Ford Stevens zajmowała od pięćdziesiątego piątego do sześćdziesiątego trzeciego piętra w Dibrell Tower w centrum Dallas. Odnosząca niezwykłe finansowe sukcesy firma spoczywała na barkach dwustu prawników, którzy pracowali średnio dwieście godzin na miesiąc za przeciętną stawkę dwieście pięćdziesiąt dolarów na godzinę, co łącznie dawało sto dwadzieścia milionów dolarów rocznie, przynosząc średni dochód półtora miliona dolarów rocznie na każdego wspólnika, co z kolei stawiało firmę z Dallas na poziomie kancelarii z Wall Street. Scott Fenney został wspólnikiem cztery lata temu i wyciągał siedemset pięćdziesiąt tysięcy rocznie, a miał zamiar podwoić tę kwotę, kiedy dobiegnie do czterdziestki.

Jako jeden z pięćdziesięciu wspólników Scott miał wiele przywilejów: osobistą sekretarkę, dwóch prawników do pomocy i czterech innych asystentów, zarezerwowane miejsce na podziemnym parkingu, członkostwo w klubach, w których można było zjeść wyszukany posiłek, skorzystać z odnowy biologicznej i spędzić czas w eleganckim towarzystwie, oraz olbrzymie biuro w narożniku sześćdziesiątego drugiego piętra z widokiem na północ - jedyną stronę, która była warta oglądania w centrum Dallas. Szczególnie upodobał sobie to biuro: drewniana boazeria, mahoniowe biurko, obite skórą meble, na parkiecie prawdziwy perski dywan sprowadzony z Iranu, a na ścianie półtorametrowa, oprawiona podobizna jego samego jako zawodnika numer 22 drużyny SMU Mustangs, pokonującego triumfalnie sto siedemdziesiąt sześć metrów w meczu przeciw Texas Longhorns w dniu, w którym Scott Fenney stał się miejscową legendą futbolu. Korzystanie z tych wszystkich przywilejów wymagało od Scotta jedynie traktowania najznamienitszych klientów firmy z takim samym oddaniem, z jakim apostołowie traktowali Jezusa Chrystusa.

Godzinę po wygłoszonej na spotkaniu prawników mowie Scott stał na swoim perskim dywanie, patrząc z podziwem na Missy, dwudziestosiedmioletnią byłą czirliderkę Dallas Cowboys, która prowadziła letni program praktyk studenckich. Co roku jesienią prawnicy firmy Ford Stevens jeździli po kraju i przeprowadzali rozmowy kwalifikacyjne z najlepszymi studentami drugiego roku czołowych szkół prawniczych w kraju. Firma zatrudniała czterdziestu najlepszych i zapraszała ich latem do Dallas, gdzie dostawali dwa i pół tysiąca dolarów tygodniowo, wikt, opierunek, imprezy, alkohol, a w niektórych firmach kobiety. Wielu obecnych wspólników wielkich kancelarii prawniczych miało wprawę w organizowaniu zajęć tego typu, bo sami wiedli dosyć rozrywkowy tryb życia na studiach, dlatego też większość programów letnich była głównie nastawiona na beztroskie bratanie się w gronie palestry. Program firmy Ford Stevens nie stanowił pod tym względem wyjątku.

W pierwszy poniedziałek czerwca nastąpiła więc inwazja czterdziestu praktykantów, takich jak obecny tutaj Bob, a wszyscy starali się przyciągnąć wzrok potężnych wspólników, którzy z wyżyn swojej wspaniałości starali się ocenić, czy te młode prawnicze wilki nadają się do firmy Ford Stevens. Bob się nadawał. Po minie stojącego obok Missy studenta prawa było widać, że marzy o tym, by mieć kiedyś podobne biuro. Znaczyło to, że będzie harował przez następne osiem lat po dwieście godzin na miesiąc, nie skarżąc się i nie ociągając, ponieważ szanse nowego pracownika na zostanie wspólnikiem w Ford Stevens wynosiły jeden do dwudziestu. Ambitni studenci i tak ciągnęli jak pszczoły do miodu, bo jak mówił im Scott: Jeżeli chcecie liczyć na to, że się wam poszczęści, jedźcie do Vegas. Jeżeli chcecie jednak stać się obrzydliwe bogaci przed czterdziestką, zatrudnijcie się w firmie Ford Stevens.

- Panie Fenney?

Scott niechętnie odwrócił wzrok od Missy i spojrzał na swoją pulchną sekretarkę w średnim wieku, która stała w drzwiach.

- Tak, Sue?

- Mam cztery rozmowy. Pańska żona, Stan Taylor, George Parker i Tom Dibrell.

Scott odwrócił się do Missy i studenta, wzruszając ramionami.

- Obowiązek wzywa. - Uścisnął dłoń bladego, brzydkiego studenta, który był zdecydowanym prymusem na roku, i klepnął go po ramieniu. - Bob...

- Rob.

- Och, przepraszam. Słuchaj, Rob, muszę uzgodnić kilka szczegółów w związku z jublem na czwartego lipca, to mój obowiązek.

- Tak, proszę pana, już o tym słyszałem.

- Przyprowadzisz w tym roku jakieś koleżanki? - zwrócił się z tym pytaniem do Missy.

- Dziesięć.

- Dziesięć? - Scott gwizdnął. - Dziesięć byłych czirliderek Dallas Cowboys.

Firma płaciła każdej dziewczynie po pięćset dolarów za kilka godzin paradowania w bikini i okazywania zainteresowania studentami prawa.

- Bob... - Rob.

- Jasne. Powinieneś popracować nad opalenizną, Rob, jeśli chcesz usidlić jedną z nich.

Rob wyszczerzył zęby w uśmiechu, choć miał takie szanse na poderwanie byłej czirliderki Dallas Cowboys, jak jednonogi w zajęciu pierwszego miejsca w konkursie na kopanie po tyłkach.

- Panie Fenney. Pana wystąpienie podczas lunchu było naprawdę inspirujące - powiedział praktykant.

Pierwszy dzień w pracy, a ten chłopak już podlizywał się jak doświadczony pracownik. Jak mógł być szczery?

- Dzięki, Bob.

Missy mrugnęła. Scott nie wiedział, czy mruga, bo wie, że wciskał kit podczas lunchu, czy też znów go podrywa. Jak wszystkie samotne piękności z Dallas, Missy doprowadziła umiejętność podrywu do rangi sztuki, za każdym razem przyciągając jego uwagę, kiedy zakładała jedną długą smukłą nogę na drugą, ocierając się o niego w windzie czy też patrząc na niego w taki sposób, żeby było jasne, że coś za chwilę się między nimi wydarzy. Oczywiście każdy mężczyzna w firmie myślał podobnie o Missy, ale Scott był co roku ogłaszany przez żeński personel pomocniczy najprzystojniejszym prawnikiem w firmie Ford Stevens - nie żeby miał specjalną konkurencję. Scott był gwiazdą futbolu już w collegeu, gdy pozostali mogli jedynie poszczycić się statusem gwiazd szachownicy. Jak ten tu Bob.

- Rob.

- Jasne.

Missy i Bob zniknęli, a Scott obszedł biurko i usiadł na skórzanym fotelu z wysokim oparciem. Wzrokiem odszukał aparat telefoniczny - cztery diody mrugały do niego. Bez zastanowienia jego wyszkolony w tych sprawach umysł momentalnie ustalił kolejność rozmów: Tom, Stan, George, żona. Tom w zeszłym roku zapłacił firmie trzy miliony, £tan sto pięćdziesiąt tysięcy, George pięćdziesiąt, a żona ani centa.

Scott podniósł słuchawkę i nacisnął przycisk, łącząc się z Tomem.

***

- Panie Fenney!

Scott czekał niecierpliwie na windę w holu na sześćdziesiątym drugim piętrze, żeby zobaczyć się z Tomem Dibrellem na sześćdziesiątym dziewiątym. Nie mógł powstrzymać uśmiechu na twarzy. Los obdarzył go bogatym klientem, o jakim marzy każdy prawnik: deweloperem, który po prostu musi budować. Klientem, który bez przerwy pożyczał, kupował, budował, wynajmował, sprzedawał, składał pozwy, był pozywany i - co najważniejsze - który miał dziwną skłonność do wikłania się w rozmaite sprawy sądowe, jedną po drugiej, przy których nieustannie potrzebował bardzo drogiej obsługi prawnej, jaką zapewniał mu A. Scott Fenney.

Nadbiegła Sue, z twarzą czerwoną od wysiłku, jaki włożyła w to, żeby go dogonić.

- Panie Fenney, o czternastej ma pan spotkanie wspólników. Scott sprawdził godzinę. Była trzynasta czterdzieści pięć.

- Nie dam rady. Tom mnie potrzebuje. Co będzie przedmiotem spotkania?

Sue podała mu harmonogram. Tylko jeden punkt wymagał jego obecności: musiał oddać głos za usunięciem Johna Walkera z listy wspólników firmy. W przeciwieństwie do Scotta John nie był już orłem palestry, któremu sprzyjało szczęście. Jego bogaty klient został podkupiony przez firmę z Nowego Jorku, co oznaczało, że nie będzie on już płacił kancelarii Ford Stevens, a w konsekwencji sam John Walker nie będzie już dla nich pracował. Jego ośmiusettysięczne pobory stały się dla firmy Ford Stevens zbędnym wydatkiem. John był wyśmienitym prawnikiem i grał ze Scottem dwa razy w tygodniu w kosza, ale interes to interes - doskonali prawnicy bez bogatych klientów byli bezwartościowi dla wielkich kancelarii prawniczych.

Drzwi windy otworzyły się w chwili, w której Scott sięgnął do kieszeni marynarki po pióro. Wszedł do kabiny, a Sue za nim. Do planu porządku dziennego była dołączona karta do głosowania: USUNIĘCIE JOHNA WALKERA. Jedynym wspólnikiem, który nie wiedział, że John Walker zostanie dziś wylany, był sam John Walker. Dan Ford uważał, że element zaskoczenia jest kluczowy przy zwalnianiu wspólnika, bo przecież mógłby odejść, zabierając jeszcze kilku klientów ze sobą. Piętnaście minut po tym, gdy John Walker wejdzie do biura Dana, zostanie bezceremonialnie wylany po dwunastu latach pracy w firmie, a następnie wyprowadzony z budynku w asyście ochroniarzy. Firma nigdy nie straciła żadnego klienta z powodu zwolnionego prawnika.

Sue odwróciła się plecami, a Scott położył na nich kartę i zaczął składać podpis: A. Scott Fenney...”. Zamarł jednak. Mimo że głosowanie było zwykłą formalnością, miał poczucie winy. Cały ten proces stwarzał złudzenie, że Ford Stevens jest firmą prawniczą złożoną z równoprawnych wspólników. W rzeczywistości Dan Ford był jej właścicielem, a jego własnością był również każdy pracujący w niej prawnik, jak każde biurko czy skoroszyt. Dan zaś już zdecydował, że trzeba wywalić Johna Walkera. Scott mógł jedynie podpisać się pod jego decyzją albo się jej sprzeciwić i... I co...?. Stanąć za Johnem w ogonku po zasiłek? Westchnął i podpisał kartę w kolumnie ZA, a następnie podał dokument Sue ze słowami:

- Oddaj to Danowi.

Wpatrywała się w kartkę, jakby to był wyrok śmierci, i wyszeptała:

- Jego żona ma raka piersi.

- Żona Dana?

- Nie. Żona Johna Walkera. Jego sekretarka powiedziała, że gdzieś na węzłach chłonnych.

- Co ty wygadujesz? Jezu, przecież jest taka młoda.

Matka Scotta również była młoda, miała dopiero czterdzieści trzy lata, kiedy taki sam rak ją zabił. Scott patrzył bezradnie, jak traci piersi, włosy, życie. Pomyślał teraz o żonie Johna i o Johnie, który za chwilę będzie stał na ulicy przed budynkiem, z płaszczem i karierą przewieszonymi przez ramię, przeklinając wspólników, że go opuścili, a Boga za to, że opuścił jego żonę. Scott również przeklinał Boga, kiedy rak pochłaniał gram po gramie ciało jego matki, aż stała się lekka jak piórko, kiedy dźwigał ją z łóżka i niósł do łazienki. - Niech to szlag.

Nie mógł pomóc żonie Johna, podobnie jak nie mógł pomóc własnej matce ani też samemu Johnowi i innym prawnikom, których Dan Ford wywalił bez ostrzeżenia... Mimo to... Scott wpatrywał się w swoje oblicze w lustrze na ścianie windy, dopóki nie zatrzymała się bezs...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin