Cizia Zyke - Zloto.pdf

(836 KB) Pobierz
Cizia Zykë
Złoto
Część pierwsza
Nareszcie w Golfito... Kiedy wysiadamy z autobusu, jesteśmy połamani i mamy
wszystkiego dość. Przez ponad dziesięć godzin byliśmy skazani na tę ich salsę. Ogłuszająca
muzyka, przytłaczający upał i ścisk, po trzy osoby na siedzeniu - taka podróż to istne piekło.
Diane, która siedziała przy oknie, nie miała problemów. Na mnie pakowała się galaretowata,
śmierdząca Indianka, która usadowiła się koło mnie, ale która na szczęście w połowie drogi opuści
autobus, za to na jej miejsce siądzie mały bezzębny staruszek, przejawiający wobec mnie nadmiar
czułości, wkrótce zaśnie z głową na moim ramieniu zamiast poduszki. Wymierzam mu
przyjacielski cios łokciem w żebra, chyba go zabolało, bo ciche pojękiwanie towarzyszyło mi aż do
Golfito...
Na moją prośbę kierowca wysadził nas przed hotelem Delfina, podobnym do wszystkich
innych budynków w tym kraju. Jest to stary, drewniany dom z dachem pokrytym cynkowaną
blachą. Po kilku stopniach wchodzimy do recepcji. Pusto. Tylko wyjący telewizor świadczy o
ludzkiej obecności. Na dźwięk mego pięknego, silnego głosu pojawia się mała starowinka.
Dzień dobry, moja śliczna! Daj nam pokój dwuosobowy.
- Pięćdziesiąt colonów, płatne z góry.
- Zgoda, moja piękna...
Pokazuje nam pokoje. Jak zwykle, wygląda to ponuro. Diane wybiera pokój z balkonem, bo
wydaje się najmniej brudny i jest tam chłodniej. Łóżko pamięta lepsze dni, a pościel budzi
obrzydzenie. Każę ją zmienić. Przy okazji Diane prosi o ręczniki i mydło. Stara trochę marudzi.
Mamrocze kilka zdań, w których przewija się słowo “gringos”. Nie są to zapewne uprzejmości, ale
w końcu przynosi to, czego żądamy.
Podczas gdy Diane się rozbiera, zdejmuję moją trzydziestkę ósemkę wraz z kaburą, której
nowe skórzane rzemienie obtarły mi ramię. Następnie wyjmuję z torby Diane Biblię, wyrywam z
niej kartkę i robię skręta z mango-rosa, doskonałej miejscowej marihuany; wypalimy go razem pod
prysznicem.
Jest to prysznic wyłącznie z nazwy, raczej ponura klita o mokrych i lepkich ścianach, w
której na wysokości twarzy wycieka strumyczek wody. Nie ma wieszaka ani nawet gwoździa.
Obrzydzenie miesza się z błogością, jakiej doznajemy gdy woda spływa po naszych umęczonych
ciałach.
Spokojni i rozluźnieni wychodzimy na ulice Golfito poszukać czegoś do jedzenia.
Przebiegająca pomiędzy szeregiem burdelików z jednej strony, a z drugiej domów na
palach, pod które wdziera się morze, linia kolejowa i pokryta dziurami droga zajmują cały środek
tego małego portu, wciśniętego między zatokę a wzgórza. Golfito pełni rolę punktu
załadunkowego, zbudowanego przez amerykańskie towarzystwa bananowe, i mieszkają tu
wyłącznie pracownicy tych ostatnich, a także paru sklepikarzy i zwyczajna w takich małych
tropikalnych przystaniach fauna ludzka. Wybór restauracji nie jest trudny, gdyż wszystkie mają do
zaoferowania wyłącznie casado, narodową potrawę składającą się z ryżu, frijoles, gotowanego
banana i również gotowanego małego kawałka mięsa.
Kiedy już zaspokoiliśmy głód, korzystamy z wieczornego chłodu i oglądamy życie ulicy.
Łazi tam paru typów bez zajęcia, jacyś pijacy i mnóstwo kurew.
Jedna właśnie sunie przed nami. Jest ogromna.
- Podoba ci się? - pyta mnie z uśmiechem Diane.
- Uważam, że jest bardzo sexy. Wyobrażasz sobie bladą główkę któregoś z tych małych
Ticos ściśniętą tymi udami?
Wybuchy naszego śmiechu sprawiają, że kurwa odwraca się:
- Que pasa?
- Nic, nic, ślicznotko.
Odchodzi. Śledzimy ją wzrokiem. Parę metrów dalej zatrzymuje ją jakiś facet, który chyba
za dużo wypił. Sposób, w jaki dotyka jej i stara się ją chwycić, nie pozostawia wątpliwości co do
jego zamiarów. Chce ją przelecieć, tu na środku ulicy. Gruba wymierza mu wspaniały policzek i
facet ląduje na stolikach pobliskiej kawiarni. Ulica ożywia się. Rozlegają się śmiechy i krzyki:
- Dalej, zabij go!
Kurwa wykonuje w kierunku swoich kibiców obsceniczny gest i znika w jakimś barze.
- Niezły temperament - mówi Diane.
Wygląda dziś olśniewająco. Jej jasnozielone oczy, długie blond włosy, opalona zdrowa
skóra, jaką może mieć tylko dziewczyna urodzona i wychowana pod zwrotnikiem, wszystko to
tworzy przyjemny kontrast z naszym odrażającym otoczeniem.
Mam na nią ochotę i ona to czuje.
- Wracajmy do hotelu - mówi i całuje mnie.
***
Zapadła już noc. Diane śpi. Ja nie mogę zasnąć i wychodzę na balkon. Rozmyślam tu,
oparty o balustradę, pociągając wielkiego skręta z mango-rosa.
Dwa lata temu, kiedy wraz z Diane, którą tam poznałem, opuściliśmy Karaiby, nie mieliśmy
żadnych trosk. Przyszłość wydawała się kryształowa. W rok później zmarł nasz syn i zły los
brutalnie wdarł się w nasze szczęście. Od tego czasu przemierzaliśmy świat w poszukiwaniu
przygody, zanurzając się całkowicie w narkotykach i hazardzie. Od azjatyckich palarni opium po
kasyno w Monte Carlo, poprzez Makao, Bangkok i Las Vegas, szukałem przygody wszędzie, aż bez
grosza wylądowałem na tym kontynencie.
W sąsiednim kraju okazja szybkiego interesu przyniosła forsę na jakiś czas. Pośredniczenie
między miłym handlarzem bronią i równie miłym dealerem kokainy to praca szybka i popłatna. Ale
mój zwykły brak rozsądku sprawił, że przepuściłem dwadzieścia tysięcy dolarów w kasynie równie
szybko, jak je zarobiłem, i granicę Kostaryki przekroczyłem z dwunastoma dolcami w kieszeni.
W przeciwieństwie do większości ludzi nie przejmuję się brakiem pieniędzy. Odkąd
ukończyłem osiemnaście lat i włóczę się po świecie, bieda nigdy nie chwyciła mnie za gardło.
Niczego nie posiadam. Pieniądze są nie w moich kieszeniach, ale leżą bezpiecznie w kieszeniach
innych. Nie mam już ani centa: nie szkodzi, zawsze znajdzie się sposób, żeby zarobić, tak czy
inaczej.
Byłem parę razy milionerem, ale za każdym razem pieniądze znikały równie łatwo, jak się
pojawiały. Dla mnie są one ważne tylko wtedy, kiedy je wydaję. Gdybym miał oszczędzać,
przestałbym być sobą i nigdy nie przeżyłbym tych wszystkich przygód, jakie stały się moim
udziałem. Ograniczona mentalność nie pozwala przeżyć czegoś wielkiego. Przez całe moje życie
ostatni grosz przeznaczony będzie na błysk, na komfort, i nie zamierzam robić ustępstw na rzecz
średniactwa.
Jedyną rzeczą, jaka mnie rzeczywiście zajmuje, która jest motorem mojego działania, tym,
co ciska mnie dookoła świata, jest poszukiwanie coraz to ciekawszych pomysłów. Po wielkiej
przygodzie potrzebuję jeszcze większej. A nie zawszę jest to łatwe.
W tym nadmiernie uregulowanym świecie ciężko jest być człowiekiem przygody i
postępować według własnych praw. Dla mnie nie ma rzeczy zakazanych: chcę coś zrobić, a więc
mogę to. Niestety! dzisiejszy świat stał się zbyt mały. Nie można już wykroić sobie królestwa,
przeżyć przygody poza zasięgiem prawa, bo walka jest nierówna. Wszystko jest urządzone pod
słabych, zjednoczonych pod sztandarem praw, których należy przestrzegać. W ten sposób łatwo im
walczyć z tymi, którzy chcieliby iść własną drogą. To już nie jest walka mężczyzny z mężczyzną.
Wszystkie moje przygody przeciwstawiały mnie różnym rządom: w Afryce, w Azji, na Karaibach,
a to z góry oznacza przegraną. Jestem sto razy uczciwszy od tych wszystkich przywódców
Trzeciego Świata, na których się natykam, ale oni mają posłuch i zaufanie międzynarodowe. Czy
Kostaryka da mi wreszcie tę przygodę, której od tak dawna szukam? Zbadałem już całą Amerykę
Środkową, byłem w Salwadorze z jego lewicową partyzantką i w Nikaragui, gdzie partyzantka jest
prawicowa. Ale jestem zbyt niezależny i stałem się zbyt nieczuły, by znaleźć w sobie święty
płomień rewolucjonisty. Utopią jest poszukiwanie lepszego świata, bo zawsze będą wyzyskiwacze i
wyzyskiwani. I choć nie jest dobrze być wyzyskiwaczem, to jeszcze gorzej gdy się jest
wyzyskiwanym. Tak czy owak, walczę tylko dla siebie.
***
Na pierwszy rzut oka Kostaryka nie jawi się jako kraina przygody. Ten malutki kraj,
wciśnięty między Panamę na południu i Nikaraguę na północy, to jakby Szwajcaria, w której w
ciągu paru miesięcy przeprowadzono by dewaluację o siedemset procent... Zaczyna pojawiać się
nędza, na razie bardzo dyskretnie, bo choć przeciętny Tico nie ma pieniędzy, ciągle jeszcze stać go
na podstawowe produkty jak ryż, fasola, banany i kawa. W Kostaryce nie ma jeszcze głodu, ale nie
ma już luksusu. Pierwszy kontakt z nią nawiązałem przeszukując prekolumbijski cmentarz w
centrum kraju. Zajmowałem się podobną działalnością piętnaście lat wcześniej w Peru, ale warunki
były tam inne. Tutaj dżungla, choć rośnie bujnie, nie jest przyjemna, i choć dokuczał nam brak
pożywienia, to przede wszystkim we znaki dawały się colloradillas, mikroskopijne owady, które
dziesiątkami wślizgują się pod skórę, zbierają się w okolicy podbrzusza i powodują swędzenie nie
do wytrzymania. Najtrudniejsza okazała się jednak sprzedaż przedmiotów prekolumbijskich: w
Kostaryce sztuka nie ma żadnej wartości, i antykwariusze interesują się wyłącznie złotem i
nefrytem. Czasami proponowali mi trzy czy cztery dolary za precjoza mające ponad tysiąc lat! W
związku z tym piękna gliniana waza, która skutecznie stawiła czoło upływowi czasu, zakończyła
swój żywot na mordzie jednego z tych kretynów, właściciela galerii sztuki prekolumbijskiej.
Na szczęście Diane przejęła pałeczkę. Udało jej się sprzedać sporo przedmiotów członkom
ambasady francuskiej. No i poznała Szlomo.
Żeby tylko nie okazało się, że ten sympatyczny Żydek z półświatka mnie okłamał.
Powiedział mi, że tracę czas i że w tym kraju są bardziej opłacalne zajęcia. Twierdził, że na
południu jest miejsce pełne złota, półwysep Osa. Jeśli mu wierzyć, wystarczy się schylić, żeby je
zgarnąć. Dał mi również do zrozumienia, że jest to zakątek niebezpieczny, zamieszkany przez
zbiorowisko awanturników i przestępców uciekających przed sprawiedliwością.
Zainteresowała mnie ta jego opowieść. Nie chodzi mi o złoto, bo wiem, że w tych sprawach
ludzie zawsze przesadzają, ale o to życie, które mi opisał. Zrozumiałem z tego, że półwysep Osa to
zapomniane miejsce, prawie bez łączności z resztą kraju, miejsce niebezpieczne i do pewnego
stopnia wyjęte spod prawa: właśnie takie okolice lubię.
Toteż w dwa dni później dałem kopniaka ostatnim garnkom, jakie mi zostały - tysiąc pięćset
lat rozwaliło się o ścianę - i wsiedliśmy do autobusu jadącego do Golfito, skąd trzeba przeprawić
się statkiem na półwysep Osa.
Kilka dobrych restauracji, kupno od tegoż Szlomo rewolweru Smith and Wesson kaliber 38,
z długą lufą, oraz dwustu gramów mango-rosa i suszonych hongos; wszystko to poważnie naruszyło
zyski ze sprzedaży. Jutro rano wsiadamy na statek do Puerto Jimenez, jedynej wioski na półwyspie.
Liczę pieniądze. Zostało mi osiemnaście dolarów.
***
Na przystani statek zakotwiczony jest o dziesięć metrów od brzegu i pasażerowie grzecznie
siedzą na nabrzeżu, w pełnym słońcu, które zaczyna zdrowo przypiekać. Ktoś mi mówi, że zaraz
odpływamy, ale znam miejscowe zwyczaje i idziemy zaczekać w chłodzie, w tej samej knajpie co
poprzedniego dnia. Z tranzystora dobiega “Capri, c’est fini”, melodia dość nieoczekiwana w tym
zapadłym kącie. Po upływie godziny sytuacja nie ulega zmianie, tyle że słońce coraz mocniej grzeje
tłumek na nabrzeżu. Mija jeszcze godzina i marynarze zaczynają przewozić pasażerów łodziami.
Najpierw zabierają ludzi, potem bagaże. Czekamy, aż załadują ostatnią skrzynię, i wsiadamy.
Statek to mały barkas długości dwudziestu metrów, do połowy zakryty plandeką i wyładowany do
maksimum.
Rozsiadłszy się wygodnie na dziobie, podczas gdy wszyscy tłoczą się na ławkach rufowych,
palimy skręta przyglądając się delfinom, które bawią się w fali dziobowej. Nieco później
przechodzę na rufę, żeby się trochę rozejrzeć w tłumie. Jest wiele kobiet, krowiastych, o mocnej
budowie, i paru mężczyzn, całkiem wysuszonych, z narzędziami w ręku, którzy prawdopodobnie
jadą spróbować szczęścia na półwyspie.
Całkiem z tyłu mały facecik o twarzy łasicy opowiada coś, otoczony gromadą słuchaczy.
Pokazuje im bryłkę złota, pierwszą, jaką widzę w tych stronach. Podchodzę i chwilę rozmawiamy.
Nazywa się Jeremy. Był dawniej pilotem w kompanii bananowej, potem otworzył bar w Puerto
Jimenez i handluje złotem, jak wszyscy mieszkańcy. Zaprasza nas do swojego baru, gdybyśmy
potrzebowali informacji. Po dwu godzinach żeglugi dopływamy.
Przybicie do Puerto Jimenez jest dosyć zabawne, nie ma portu, nie ma mola. Statek
zatrzymuje się, gdy braknie wody pod kilem, i każdy na własną rękę przedostaje się na ląd. Muszę
zdjąć swoje wysokie buty i podwinąć nogawki spodni, żeby przenieść Diane na plażę. Wśród
krzyków i śmiechów każdy urządza się, jak potrafi, żeby wyładować swoje rzeczy na brzeg. Trzej
marynarze, nasza załoga, przenoszą kobiety, jeden drugiemu podstępnie wciska co starsze, by
samemu wziąć młode, co pozwala nieco wynagrodzić sobie fatygę. Udajemy się do baru
Jeremy’ego, Rancho de Oro, znajdującego się nieco dalej w głąb lądu, żeby przemyśleć dalsze
działania i napić się czegoś, bo upał staje się nie do wytrzymania.
***
Bar jest niezły. Cały z bambusa, dobrze przewietrzony, nie śmierdzi tak jak inne. Jest mało
ludzi, bo to pora sjesty. W kącie zauważam faceta, który różni się od innych. Siedzi sam przy stole,
mając przed sobą wagę i imponującą ilość puszek z piwem, które regularnie opróżnia. Ma około
czterdziestki, niebieskie oczy, a spod baseballowej czapki wciśniętej na łysiejącą czaszkę wymyka
się kilka blond kosmyków, co zdradza w nim gringo, jednego z tych Amerykanów szukających
szczęścia w Kostaryce. Podchodzę:
- Jestem Juan Carlos.
- Dzień dobry, ja nazywam się Wayne.
- Mogę się dosiąść?
- Jasne.
Wayne to były marine, mieszkający w Kostaryce od kilku lat. Włóczył się po całym świecie,
zanim przyjechał tutaj. Bywaliśmy w tych samych miejscach: Azja, Afryka, różne parszywe
zakątki, i czujemy do siebie sympatię.
Mieszka w Golfito, ożenił się z Ticą i prowadzi kilkuetapowy handel. Na półwyspie skupuje
po niskich cenach złoto i raz na miesiąc jeździ sprzedawać je do Miami, skąd przywozi dolary.
Potem wymienia je na czarnym rynku, co znowu przynosi zysk. Na takim handlu zarabia się
dwukrotnie i jest to proste, bo krajowy bank nie skupuje złota po kursie światowym. Wayne
opowiada mi, że dawniej jeździł ze swoją wagą w góry, kupować złoto jeszcze taniej, bezpośrednio
od poszukiwaczy rozproszonych po dżungli. Ostudziła go trochę zasadzka, z której wyszedł cało
jedynie dzięki kamizelce przeciwkulowej, którą stale nosi.
Teraz skupuję w Puerto Jimenez. Przyjeżdżam w niedzielę, kiedy ci faceci schodzą z gór.
Zysk jest mniejszy, ale ryzyko też. Muszę myśleć o rodzinie - mówi z uśmiechem.
W jego słowach wyczuwam żal człowieka, schwytanego w pułapkę takiego życia, z żoną i
dziećmi, w tym kraju, gdzie się wszystko wali. Kiedy mówię mu o swoich planach, niepokoi się:
- Masz broń?
- Tak, nie ma sprawy.
- A narzędzia, wyposażenie, konia? - pyta, spoglądając na moje sfatygowane buty.
- Nie, ale dam sobie radę, nie ma sprawy.
- Jeśli chcesz, żebym ci pomógł, gdybyś potrzebował forsy...
- Nie, naprawdę wszystko w porządku. Ale gdybyś mógł mi wskazać kogoś, kto jedzie w
jakieś interesujące miejsce, to byłoby fajnie.
- Zajmę się tym, wpadnij tu wieczorem.
- Do zobaczenia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin