Gemmell David - Saga Drenajów 04 - Druss Legenda - Pierwsze Kroniki.pdf

(1173 KB) Pobierz
32645460 UNPDF
David A. Gemmel
Druss Legenda
Pierwsze kroniki
Przełożył Zbigniew A. Królicki
Powieść tę dedykuję z miłością i oddaniem pamięci Micka Jeffreya, spokojnego,
bezgranicznie cierpliwego i uprzejmego chrześcijanina. Znajomość z Nim była
prawdziwym błogosławieństwem. Dobranoc i niech Cię Bóg błogosławi, Mick!
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję mojemu wydawcy, Johnowi Jarroldowi, redaktorce Jean Maund oraz
pierwszym czytelnikom, którymi byli Val Gemmell, Stella Graham, Edith Graham, Tom
Taylor oraz Vikki Lee France. Dziękuję również Stanowi Nicholsowi oraz Chrisowi
Bakerowi, którzy obdarzyli Drussa Legendę nowym życiem.
Księga pierwsza
NARODZINY LEGENDY
Prolog
Zasłonięty przez poszycie, klęczał przy śladach, badawczo spoglądając ciemnymi
oczami na głazy i rosnące za nimi drzewa. Ubrany w ozdobioną frędzlami bluzę z koźlej
skóry, brązowe skórzane getry i buty, wysoki mężczyzna był prawie niewidoczny, gdy
tak klęczał w zaroślach.
Słońce stało wysoko na bezchmurnym letnim niebie, a ślady pozostawiono przeszło
trzy godziny wcześniej. Odciski kopyt były poprzecinane ścieżkami owadów, lecz wciąż
miały ostre krawędzie.
Czterdziestu jeźdźców, objuczonych łupem...
Shadak przemknął przez zarośla do swojego spętanego konia. Pogłaskał długą szyję
zwierzęcia i wyjął z sakwy przy siodle pas z mieczami. Zapiął go na biodrach i wyciągnął
dwa krótkie miecze, obosieczne, z najlepszej vagryjskiej stali. Zastanawiał się przez
chwilę, a potem schował ostrza do pochew i sięgnął po łuk oraz przytroczony do łęku
siodła kołczan. Łuk był z vagryjskiego rogu, myśliwska broń, z której można było
wypuścić zabójczą dwustopową strzałę na odległość sześćdziesięciu kroków.
W kołczanie ze skóry łani znajdowało się dwadzieścia strzał, które sam zrobił: lotki
z gęsich piór, barwionych na czerwono i żółto, groty z zaostrzonego żelaza, bez
haczyków, żeby łatwo można je było wyjąć z ciał zabitych. Szybko napiął łuk i nałożył
strzałę na cięciwę. Potem zarzucił kołczan na ramię i ostrożnie wrócił do śladów.
Czy zostawili tylną straż? Mało prawdopodobne, gdyż w promieniu stu mil nie było
drenańskich żołnierzy.
Shadak jednak był ostrożnym człowiekiem. I znał Collana. Z narastającym
niepokojem wyobraził sobie jego uśmiechniętą twarz i okrutne, kpiące oczy. „Spokojnie”
– powiedział sobie, ale przychodziło mu to z trudem, strasznym trudem. W gniewie
ludzie popełniają błędy, napominał się w duchu. Myśliwy musi być zimny jak stal.
Cicho ruszył naprzód. Po lewej, mniej więcej dwadzieścia kroków przed nim
wystawał z ziemi gigantyczny głaz, a po prawej znajdowała się grupka mniejszych, nie
wyższych niż metr. Shadak zaczerpnął tchu i wyszedł z zarośli.
Zza wielkiego głazu wyskoczył jakiś człowiek i wypuścił strzałę. Shadak przyklęknął
i pocisk ze świstem przeszył powietrze nad jego głową. Łucznik próbował uskoczyć za
zasłonę głazu, lecz zanim zdążył się skryć, Shadak posłał strzałę, która przeszyła mu
gardło i wyszła przez kark.
Wybiegł drugi napastnik, tym razem z prawej strony Shadaka. Nie mając czasu, by
wyciągnąć z kołczana następną strzałę, Shadak z całej siły chlasnął łukiem w twarz
mężczyzny. Gdy przeciwnik się potknął, Shadak odrzucił łuk i wyrwał z pochew dwa
krótkie miecze, po czym jednym zamaszystym ruchem przeciął szyję leżącego. Dwóch
innych napastników wybiegło zza głazów, a on skoczył im na spotkanie. Obaj mężczyźni
mieli żelazne napierśniki, a szyje i głowy osłonięte kolczugami. W rękach trzymali
szable.
– Będziesz długo zdychał, draniu! – zawył pierwszy, rosły i barczysty wojownik.
Nagle zmrużył oczy, rozpoznając stojącego przed nim szermierza. Natychmiast stracił
chęć do walki i ogarnął go strach, ale był już zbyt blisko Shadaka i nie mógł się wycofać.
Spróbował niezdarnego pchnięcia, lecz Shadak z łatwością sparował cios, jednocześnie
wbijając mu w usta drugi miecz, aż ostrze wyszło przez kark. Gdy szermierz padł, jego
kompan zaczął się cofać.
– Nie wiedzieliśmy, że to ty, przysięgam! – powiedział drżącym głosem.
– Teraz już wiecie – rzekł spokojnie Shadak.
Tamten bez słowa odwrócił się i wbiegł między drzewa, a Shadak wepchnął miecze
do pochew i podniósł łuk. Nałożył strzałę, napiął drzewce i zwolnił cięciwę. Pocisk
śmignął w powietrzu i wbił się w udo uciekającego. Trafiony wrzasnął i upadł. Kiedy
Shadak dobiegł do leżącego, ten przetoczył się na plecy, wypuszczając z ręki miecz.
– Litości, nie zabijaj mnie! – błagał.
– Ty nie znałeś litości w Corialis – odparł Shadak. – Jeśli jednak powiesz mi, dokąd
zmierza Collan, daruję ci życie.
W oddali zawył wilk, przeciągle i ponuro. Odpowiedział mu następny, i jeszcze
jeden.
– Niedaleko jest wioska... dwadzieścia mil na południowy wschód – mówił
mężczyzna, nie odrywając oczu od dłoni Shadaka, spoczywającej na rękojeści krótkiego
miecza. – Zrobiliśmy rozpoznanie. Mnóstwo młodych kobiet. Collan i Harib Ka planują
napaść na wioskę i wziąć niewolników, a potem zabrać ich do Mashrapuru.
Shadak skinął głową.
– Wierzę ci – powiedział w końcu.
– Darujesz mi życie, tak? Obiecałeś! – zaskomlił ranny mężczyzna.
– Zawsze dotrzymuję obietnic – powiedział Shadak zniesmaczony jego
tchórzostwem. Wyciągnął rękę i wyrwał strzałę z nogi leżącego. Z rany trysnęła krew,
a wojownik głośno jęknął. Shadak wytarł strzałę o jego płaszcz, a potem wyprostował się
i podszedł do ciała pierwszego mężczyzny, którego zabił. Klęknął obok trupa, wydobył
strzałę, a potem odnalazł uwiązane w pobliżu konie. Dosiadł pierwszego, a pozostałe
powiódł do miejsca, gdzie czekał jego wierzchowiec. Trzymając w garści wodze,
wyprowadził wszystkie cztery na szlak.
– A co ze mną? – krzyknął ranny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin