Aird Catherine - Lekka żałoba.rtf

(340 KB) Pobierz

Catherine Aird

 

 

 

Lekka żałoba

 

tłumaczyła Janina Zawadzka

 


Dla Margaret Shorthouse (bo gdyby nie ona itd.) 

z serdecznościami

 

 


Rozdział I

Panna Cynthia Paterson uważała się, w pewnym sensie, za znawczynię właściwych pogrzebów.

Wynikało to z wieloletniego doświadczenia. Była jedynym dzieckiem wiejskiego proboszcza i -jak daleko sięgała pamięcią - uczestniczenie w pogrzebach, wielkich i skromnych, stanowiło cząstkę jej losu.

Teraz także była na pogrzebie; siedziała w swojej ławce w wielkim, pustyni kościele Św. Leonarda, w parafii Constance Parva, w hrabstwie Calleshire. Wysoko nad nią, na wieży kościelnej, żałobny dzwon uderzał w równych odstępach. Był to jej ulubiony dzwon tenorowy (odlany w 1662 r.).

Wyryto na nim słowa: “Alfred kazał mnie odlać”, i kiedy była mała, zastanawiała się, kim mógł być ów Alfred. Odkąd miała dość sił, żeby poradzić sobie ze sznurem, sama biła w dzwony. Jeszcze coś było wyryte na tym dzwonie: coś, czego nigdy nie zapomniała, choć upłynęło już wiele lat, odkąd była na samym szczycie dzwonnicy.

Wzywam Żywych do Kościoła Do grobu los mój też woła.

W owych czasach, naturalnie, do bicia w dzwony przywiązywano wielką wagę. Gdy ktokolwiek w parafii umarł, uderzano w podzwonne, a równocześnie “zapowiadacze” podawali wiek i płeć zmarłego. Dobre to były czasy. Teraz dzwonienie to nie to samo, co za jej młodości - która przecież też już dawno minęła; Cynthia pierwsza przyznałaby to. Teraz bywa, że wcale nie dzwoni się w czasie pogrzebu.

Ten pogrzeb to naturalnie co innego.

Gregory Fitch przerwał pewnie przed pół godziną swoją pracę w składzie drzewa, poszedł do kościoła i zdjął kurtkę ze skupieniem, jakie go we wszystkim cechowało. Wyobrażała go sobie tak wyraźnie, jakby stała obok, w dzwonnicy: widziała tego silnego wieśniaka, którego mięśnie tak się wyrobiły przy pile i siekierze, że bicie w dzwony przychodziło mu bez żadnego wysiłku.

Jednym okiem spoglądał pewnie na zegar. Kiedy Fitch dzwonił, dzwonienie rozlegało Się naprawdę co minutę. I jeszcze jedna rzecz była pewna, a mianowicie, że dzwon żałobny będzie dzwonił zawsze, gdy chowany będzie ktoś z rodziny Fentów.

Panna Paterson wróciła myślami do kościoła. Nie siedziała tu sama, choć przyszła wcześnie. Wczesne przychodzenie do kościoła wynikało również z wieloletniego przyzwyczajenia. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakich wymagał jej ojciec, a trudno jest wyzbyć się starych nawyków. Był on duszpasterzem w parafii Constance Parva przez czterdzieści lat, wciąż czytał Biblię i swoje modlitwy - i przychodził wcześnie do kościoła.

Zręcznym ruchem prawej stopy wyprostowała klęcznik. Gdyby jej matka żyła, przyjąłby może awans, kiedy nadarzyła mu się taka sposobność - ale matka nie żyła i ojciec pozostał na probostwie w Constance Parva; Cynthia tymczasem wyrosła i prawie niepostrzeżenie osiągnęła wiek średni. W tym samym czasie jej ojciec, równie niepostrzeżenie, przeszedł z wieku średniego w wiek starczy i chrześcijańska śmierć zakończyła jego chrześcijańskie życie.

Nie można było tego powiedzieć o człowieku, którego dzisiaj chowano. Chrześcijańskie życie, może, ale jego śmierć trudno nazwać chrześcijańską. Nie znaczy, że liturgia nie przewidziała czegoś takiego, bo przecież nasza liturgia przewiduje prawie wszystko, co można wymyślić -przeważnie w litanii. Gdyby zamknęła teraz oczy, mogłaby wywołać obraz swego starego ojca, intonującego: “Od pioruna i burzy; od plagi, zarazy i głodu; od wojny i mordu, i od nagłej śmierci...”

Nie żałowała, że przyszła wcześnie. W kościele panował przyjemny chłód, choć na zewnątrz letnie słońce grzało mocno. Witraże z południowej strony jarzyły się ciepłym blaskiem i rzucały kolorowe plamy na całe prezbiterium. Był sierpień. Starożytni nazywali sierpień miesiącem śmierci, nie wiadomo dlaczego. Będzie musiała to sprawdzić. Wciąż jeszcze miała wszystkie książki swego ojca.

Jej własna książka - często używany i mocno sfatygowany podręcznik ogrodnictwa - orzekała, że w sierpniu ogrodnik może spokojnie wyjechać na wakacje pod warunkiem, że “trawnik został zestrzyżony, wszystkie rośliny starannie podlane, a ktoś z przyjaciół przyjdzie zebrać owoce i jarzyny”. Panna Paterson nie mogła sobie pozwolić na wakacje, ale o tej porze ograniczała nieco swoje zawodowe zajęcia ogrodnicze, które wykonywała przez okrągły rok.

Pracodawczynie Cynthii chyba się tym nie przejmowały. Już wcześniej zauważyła, że ich zainteresowanie własnymi ogrodami słabnie w połowie sierpnia - z wyjątkiem tych, którym leżały na sercu kwiaty do kościoła. Te były zawsze niespokojne, ale inne nie. Kwiecień był jedynym miesiącem w roku, kiedy wszystkie właścicielki ogrodów były jednakowo nieznośne - wszystkie, co do jednej, spodziewały się cudów ogrodniczych w czerwcu.

Rozejrzała się, żeby sobie przypomnieć, kto ułożył kwiaty w kościele w tym tygodniu. Marjorie Marchmont, orzekła bez trudności. Poznałaby to nawet, gdyby nie doglądała ogrodu Marjorie przez okrągły rok, odpierając jej zbyt energiczne ataki na kwiatowe klomby lub też nadrabiając jej równie denerwujące okresy całkowitego zaniedbania, kiedy coś lub ktoś odwrócił jej uwagę od roślin.

Nigdy dwie osoby nie układały kwiatów w taki sam sposób - według Cynthii układanie kwiatów było tak indywidualne, jak odciski palców - połączenie silnej czerwieni z jasnym błękitem, a także sztywne ustawienie kwiatów w kościelnych wazonach wskazywały na zręczną rękę Marjorie.

Skrzypnęły drzwi kościoła i wszedł jeszcze jeden żałobnik. Herbert Kelway, właściciel miejscowego sklepu spożywczego, i w dodatku skąpiec. Kelway-Pół-Rodzynka nazywano go za plecami - waga u niego nie opadała nigdy zbyt nisko po stronie klienta - i mówiono o nim, że dzielił rodzynek na dwoje. Przychodził zawsze na pogrzeby swoich klientów - chciał uchodzić raczej za kupca branży spożywczej niż za sklepikarza. Cynthia, która go nie lubiła, sądziła, że za kilka lat nie będzie ani jednym, ani drugim, tracił bowiem stale klientelę w konkurencji z dużym sklepem samoobsługowym w Berebury i Calleford.

Tuż za sklepikarzem wszedł Peter Miller. Był farmerem i nie tracił w konkurencji z nikim. Posiadłość Millera, “Ugór”, sąsiadująca z majątkiem Fentów, rozwijała się doskonale pod kierownictwem przedsiębiorczego farmera. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby zamierzał on kupić jeden lub dwa akry ze Strontfield Park, o ile tylko nadarzyłaby się okazja. Miałby szczęście - pomyślała. Nikt, od wielu pokoleń, nie miał szczęścia wykupić cokolwiek z posiadłości Fentów - i nic nie wskazywało, aby miało się to udać właśnie Millerowi.

Znów uderzył dzwon i jednocześnie weszła stara Nellie Roberts. Żaden pogrzeb w Constance Parva nie mógł się bez niej obejść. Zajmowała w kościele miejsce strategiczne, a funkcją jej było sygnalizowanie. Grecy - Cynthia była tego pewna - mieli na to odpowiednie określenie. Z jej ławki doskonale widoczna była brama cmentarna, a także zbliżający się kondukt, ona sama zaś znajdowała się w zasięgu wzroku duchownego i organisty. Obydwaj posłuszni byli jej wskazówkom przekazywanym przez pochylenie zniszczonego, słomkowego kapelusza.

Prawie w tym samym czasie, kiedy Nellie Roberts zajmowała swoje - rzec można - stanowisko obserwacyjne, Cynthia ujrzała Richarda Renville'a wchodzącego z żoną. Przysiedli się do Cynthii: Richard obok niej, jego żona -Ursula z drugiej strony męża.

- Przykra sprawa - syknął Cynthii do ucha. Skinęła głową i odszepnęła: - Biedna Helen...

- I biedny Bili... - dodał Richard ze smutnym wyrazem twarzy.

- I biedny Bili - przyznała Cynthia sotto voce. Bili Fent ze Strontfield Park, który odszedł do swoich przodków.

Prawie nieświadomie Cynthia podniosła głowę, tak że wzrok jej padł na płyty rodziny Fentów, na pomocnej ścianie. Tam, na murze kościoła, uwiecznieni zostali przodkowie Billa - jak daleko sięgała pamięć ludzka, Fentowie rezydowali w Strontfield Park - a teraz jego imię zostanie dopisane do imion ojca, dziadka i wszystkich Williamów Fentów, jacy żyli w przeszłości w Strontfield. Wzrok Cynthii padł na imię dziadka Billa. Zmarł on na zapalenie płuc w czasach, kiedy umierało się na zapalenie płuc. Cynthia pamiętała, jak jej ojciec modlił się w kościele, aby stary William Fent przetrzymał kryzys choroby -ale nie przetrzymał. Podobnie ojciec Billa nie dożył powrotu z Dunkierki, choć i za niego odprawiano modły. Nie znaczy to, aby nowoczesna medycyna - lub pokój -mogły były uratować Billa Fenta. Zmarł, zanim nadjechało pogotowie.

Drugi kierowca żył jednak. Pogotowie popędziło z nim na łeb, na szyję do szpitala w Berebury. To wyrażenie pozostało zapewne z epoki koni - zdecydowała Cynthia i myśl jej powędrowała od zmarłego Billa Fenta do człowieka, który leżał nieprzytomny na szpitalnym łóżku.

I który prawdopodobnie również umrze, jak mówiono, choć nie wiedziała, na jakiej podstawie.

Mogła sobie doskonale wyobrazić Oddział Intensywnej Opieki Medycznej w szpitalu, była tam bowiem w dniu otwarcia. Została zaproszona, gdyż zbierała na szpital w dawnych czasach, w okresie kiedy dwa pensy tygodniowo i doroczny festyn pokrywały wszystkie bieżące koszty -a teraz zbierała z ramienia Przyjaciół Szpitala - dla zapewnienia wygód pacjentom, nieobjętych świadczeniami Służby Zdrowia.

To, co najbardziej ją uderzyło przy zwiedzaniu Oddziału Intensywnej Opieki, nie miało nic wspólnego ze wspaniałym chromowym elektronicznym wyposażeniem, z którego wszyscy byli tacy dumni. Zwróciły jej uwagę słowa. Słowa te nie znajdowały się nawet na drzwiach, tylko na planie i to bardzo drobnym drukiem.

Sala nieuleczalnie chorych.

Od tego czasu myślała wciąż o tych słowach. Ogrodnictwo ma jedną dobrą stronę: ogrodnik ma dużo czasu na rozmyślanie.

W sali dla nieuleczalnych wycinano organy do transplantacji pacjentom, którzy nie powracali do zdrowia. Medycyna lubuje się w niedomówieniach. Kościół nie. Kościół nie uznaje eufemizmów. Przeciwnie. Używa prostych słów. Nie ma nic dwuznacznego w tekście nabożeństwa pogrzebowego, który leżał teraz przed nią.

Z drugiej strony - pomyślała Cynthia sprawiedliwie - to medycyna a nie Kościół waży się na takie śmiałe innowacje jak transplantacja - a Kościół do niedawna był przeciwny postępowi w medycynie. Cynthia - jak prawdziwy ogrodnik - była zwolenniczką transplantacji chirurgicznej. Bez zaszczepiony na ligustrze był pierwszym jej osiągnięciem...

Znów skrzypnęły kościelne drzwi.

Wszystko jest trochę podobne do kompostu. Bieg myśli Cynthii nieco się pogmatwał, ale ona sama wiedziała, o co jej chodzi. Jedną z jej głównych zasad ogrodniczych było, że wszystko, co kiedyś żyło - jak papier, bawełna, skóra, wełna - może znów żyć jako kompost.

Skrzypienie drzwi znaczyło, że jeszcze ktoś wszedł do kościoła. Była to kobieta, która usiadła w ławce w tylnej części kościoła; lecz tym razem - o dziwo - panna Paterson, która znała wszystkich w miasteczku, nie wiedziała, kto to wszedł.

Inspektor C.D. Sloan poznał tę kobietę. Nazywała się Mary Exley, a Sloan wiedział, kto to jest, bo widział ją wcześniej - ściśle mówiąc przedwczoraj. Podobnie jak inspektor Sloan obecna była na przesłuchaniu w sprawie Williama Fenta. Tam także siedziała skromnie w tyle. Uczestniczyła w sprawie, ale nie miała szczególnie ważnej roli.

Jej obecność na przesłuchaniu i na pogrzebie wynikała z jakiejś dziwnej uprzejmości. Tylko tak można było to tłumaczyć. Jej mąż, Tom Exley, leżał bowiem u progu śmierci na Oddziale Intensywnej Opieki Szpitala Rejonowego w Berebury.

Inspektor nie musiał się jej przyglądać, żeby stwierdzić, że biedna kobieta prawie wcale nie jadła i nie spała od soboty w nocy, kiedy to wszystko się wydarzyło. Był świadkiem zbyt wielu śmierci i nieszczęśliwych wypadków, aby nie rozpoznać oznak i symptomów - nawet gdyby nie wiedział, że przesłuchanie i pogrzeb były jedynymi okolicznościami, dla których odeszła od łóżka obandażowanego i obłożonego aparatami człowieka - prawie że manekina - który był jej mężem.

Inspektor C.D. Sloan (Christopher Dennis dla żony i rodziców - “Szary” dla swoich przyjaciół) był szefem niewielkiego Wydziału Śledczego w Berebury i w tym charakterze nieczęsto uczestniczył w pogrzebach.

- Lepiej, żeby pan jednak poszedł na ten pogrzeb, Sloan

- poradził jego zwierzchnik, nadinspektor Leeyes. - Nigdy nic nie wiadomo...

- Tak, proszę pana.

- Trzeba im dać sygnał strzałem przed dziób i tyle. -Kiedyś, dawno temu, nadinspektor dość krótko pływał na okręcie desantowym. Od tej pory posługiwał się gwarą marynarki wojennej, jakby urodził się na morzu.

- Tak, proszę pana.

- I proszę zabrać z sobą konstabla Crosby'ego. Nie wygląda wcale jak policjant i nikt się nie domyśli, że nim jest... - Leeyes, zazwyczaj tak niebywale apodyktyczny, tym razem podniósł wzrok, oczekując potwierdzenia. -Domyśli się ktoś?

- Nie, proszę pana. - Sloan był tego całkiem pewny. -Nigdy. Wcale nie wygląda jak policjant.

Kłopot z konstablem Crosbym polegał na tym, że często także nie zachowywał się jak policjant, co martwiło jego kolegów.

- Może obecność na pogrzebie pozwoli panu trochę lepiej poznać środowisko, Sloan. - Nadinspektor zacierał ręce jak przedsiębiorca pogrzebowy. - Nie ma to jak pogrzeb, żeby się zorientować, kto z kim ma jakie powiązania.

- Tak; panie nadinspektorze.

- Oczywiście, z testamentu można się więcej dowiedzieć. Nie widzieliśmy go jeszcze?

- Jeszcze nie.

- Nie ma w aktach żadnej wzmianki o zmarłym?

- Tyle tylko, że ma pozwolenie na broń. Wszystko w porządku. Sprawdziłem. Miejscowy konstabl twierdzi, że był tam u nich wielce szanowaną osobistością. Poza tym to stara rodzina z Calleshire...

Leeyes żachnął się na to z lekka. - To dzisiaj nic nie znaczy. Jeśli tacy są źli, Sloan, to są naprawdę bardzo źli.

Gregor Mendel, mnich z Briinn, może zgodziłby się z nadinspektorem, Sloan był innego zdania.

Potrząsnął głową. - Nasz człowiek w miasteczku, konstabl Bargrave, całkiem dobrze się o nim wyrażał. Był również ławnikiem, wie pan...

Tym razem Leeyes jeszcze bardziej się żachnął. - Dobrze, Sloan, dobrze, niech będzie tak, jak pan chce. Albo zmarły prowadził nieskazitelne życie, albo śmierć wszystko zmazała. Ale dokąd to nas prowadzi?

Na razie zaprowadziło to tylko inspektora Sloana i konstabla Crosby'ego do tylnej ławki kościoła Św. Leonarda w Constance Parva nieco przed dwunastą, w piątek 27 sierpnia, na pogrzeb niejakiego Williama Fenta ze Stront-field Park, w hrabstwie Calleshire.

Drzwi kościoła skrzypiały raz po raz. Ludzie wchodzili teraz szybciej. Tu i ówdzie mignęła Sloanowi znajoma twarz miejscowego urzędnika sądowego, choć nie stawał nigdy przed tym sądem, w którym William Fent był ławnikiem - to znaczy przed sądem w Lampard.

Jak przystało w takich okolicznościach, wszyscy ubrani byli na ciemno i zachowywali powagę. - Są tu przedstawiciele wszystkich stanów społecznych - nawet policji -pomyślał z ironią Sloan.

Oficjalnie policję na pogrzebie reprezentował nadinspektor Bream z Calleford. Jeśli nawet rozpoznał on dwóch pracowników Wydziału Śledczego w cywilu, siedzących w tyle kościoła, nie zdradził tego nawet mrugnięciem oka. Okazały, w policyjnym odpowiedniku szat liturgicznych - w galowym mundurze z rękawiczkami i laską -on także przyszedł złożyć ostatni hołd sędziemu pokoju Jej Królewskiej Mości, zmarłemu w sobotę o północy.

Doktor Dabbe, konsultant patolog Zarządu Szpitala w Berebury, odnosił się z dużą podejrzliwością do wypadków drogowych zdarzających się po północy, a zwłaszcza, w nocy z soboty na niedzielę.

- Po jednym lub dwu kieliszkach wszyscy są do niczego, jak stara siwa szkapa Tam o' Shantera -gderał, przekręcając cytat. - Patrzą wszędzie, tylko nie na drogę. Co się stało tym razem?

Była to - w każdym razie w pierwszej kolejności -dziedzina inspektora Harpe'a. Kierował on Wydziałem Ruchu komisariatu w Berebury.

- Trudno dokładnie określić, doktorze - powiedział inspektor Harpe, jak zwykle z melancholią. Znany był w policji jako Szczęśliwy Harry, bo nigdy się nie uśmiechał. On ze swej strony utrzymywał, że w Wydziale Ruchu nie było dotychczas nic takiego, do czego można by się uśmiechać. - Przypuszczamy, że wziął za szeroko zakręt Tappefs Corner.

Patolog skinął głową.

Harpe przejrzał jakiś protokół. - Uderzył w inny samochód, nadjeżdżający z przeciwka, przewrócił się i wylądował w rowie. Ten drugi gość jest w bardzo złym stanie, ale żyje jeszcze.

- Był sam? - patolog miał zazwyczaj do czynienia z wypadkami o większej ilości poszkodowanych. Zdziałały to autostrady.

- Co? A, tak. Wracał do domu, do Constance Parva. Mieli wieczorem jakieś przyjęcie w Strontfield Park i Fent odwiózł właśnie jednego z gości do Cleete. Niejakiego profesora Berry. Starszy człowiek. Emeryt. Strasznie przejęty, że to z jego powodu Bili Fent znalazł się na szosie tak późno w nocy.

Konsultant patolog skinął głową, zgarnął potrzebne papiery i poszedł do kostnicy.

Zrobił próbę na zawartość alkoholu we krwi zmarłego i znalazł go trochę, lecz niewiele.

Zrobił również normalną sekcję zwłok, aby ustalić właściwą przyczynę śmierci, i znalazł także truciznę.


Rozdział II

- “Nie chce tego jednak nawet nazwać trucizną” -nadinspektor Leeyes poinformował Sloana, kiedy otrzymał sprawozdanie doktora Dabbe.

Było to w poniedziałek.

- O, nie - ciągnął dalej. - Trucizna to zbyt mocne słowo dla naszego szanownego patologa, toteż go nie używa.

- Cóż więc powiedział? - zapytał ostrożnie Sloan.

- “Potencjalnie szkodliwa substancja”! - ryknął pogardliwie Leeyes. On sam wyrażał się zawsze bez ogródek i nie mógł zrozumieć nikogo, kto mówi inaczej.

- Aha.

- Powiada - kontynuował Laeyos nieubłaganie - że w trakcie badania stwierdził, że “zmarły przyjął... przyjął...”, do diabła, jeszcze jedno głupie słowo...

- Zjadł lub wypił - dopowiedział Sloan - sam nie wie, w jakiej postaci to połknął.

Leeyes rzucił mu piorunujące spojrzenie. - Wiem. -Wyprostował leżący przed nim papier. - Zaraz, gdzie byłem?... a, tak... “przyjął środek, który, jak sądzę, mógł mieć silne właściwości uśmierzające”.

- Narkotyk - powiedział Sloan po prostu. Machnął znacząco ręką. - To, co daje się koniom lub cierpiącym na neurastenię kobietom. Jeśli się im nie daje środków podniecających - dodał.

- W każdym razie tak czy owak - odpowiedział Leeyes cierpko - zrobi swoje w samochodzie.

- Tak, nadinspektorze.

- Doktor Dabbe mówi - ciągnął dalej Leeyes, wciąż zaglądając do sprawozdania - “że mogło to zostać zażyte w celu tera... tera.... terapeutycznym”...?

- Jako lekarstwo.

- Lub w nadmiernej ilości.

- Przedawkowanie - wytłumaczył Sloan, jak wszyscy policjanci i lekarze lepiej niż inni obznajmiony z przedawkowaniem.

- “Lub też w leczniczej dawce, lecz działanie zostało spotęgowane - do diabła, dlaczego ten człowiek nie umie pisać po ludzku - przez alkohol”.

- Bardzo prawdopodobne. - Według doświadczeń Sloana alkohol potęgował wszystko, zwłaszcza u kierowców.

- Ale nie da się tego zakwalifikować jako jazdy w stanie nietrzeźwym - Leeyes wymachiwał sprawozdaniem przed nosem Sloana - i nigdzie nas to nie zaprowadzi, bo tak nie było.

- Nie?

- On twierdzi, że poziom alkoholu we krwi, badany metodą gazowo-chromatograficzną, jest o wiele niższy od dopuszczalnej normy. Nawet dużo niższy. I to bez żadnych manipulacji.

Sloan skinął głową. Rozumiał doskonale, o co chodzi. Bez żadnego dmuchania w baloniki, bez probówek zmieniających kolor, bez machinacji na zwłokę, bez wykrętów o potrzebie pobrania próbek krwi - i przede wszystkim bez dowodu.

Zakaszlał. - A może... pod wpływem narkotyków?

Nadinspektor cisnął sprawozdanie doktora Dabbe na biurko. - Tego także nie chce na pewno stwierdzić.

- Pewnie dopóki nie wykona jeszcze innych analiz...

- Niech pan słucha, Sloan. Cytuję... “Nie mogę określić precyzyjnie i bez dalszego zbadania - Leeyes z pasją naśladował fachowy język policyjnego patologa -  ilościowych skutków obcej ciału substancji, której chemiczne i farmakologiczne właściwości nie zostały jeszcze ustalone”.

- A zatem, panie nadinspektorze...

- Zaraz, Sloan, zaraz. - Leeyes wyglądał, jakby kij połknął. - To jeszcze nie wszystko. Niech pan posłucha tego kawałka... - Znów zaczął czytać: - “Ani skutków czynnika współdziałającego lub katalizującego, o ile jeden z nich lub obydwa znajdowały się w ciele w momencie śmierci lub bezpośrednio przed nią”.

Zapanowało milczenie.

- Albo wie - przerwał je Sloan bezbarwnym głosem -ale nie chce powiedzieć...

- Albo nic nie wie - Leeyes przeszył go wzrokiem - i nie chce się przyznać.

- Trzeba będzie jeszcze zrobić różne analizy, prawda?

- Zamarynował różne kawałki i części - przytaknął Leeyes obrazowo - i włożył je do słoików. Tu jest wszystko napisane. Żołądek, wątroba, nerki, śledziona. Zresztą konstabl King powiedział nam to samo.

Konstabl King występował jako przedstawiciel koronera i z urzędu reprezentował Wydział Śledczy przy sekcjach dokonywanych na jego zlecenie.

- Koroner... - zaczął Sloan.

- - Przesłuchanie - powiedział w tej samej chwili Leeyes. Obaj policjanci patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Potem...

- To już pan porozmawia z koronerem - powiedział złośliwie Leeyes. - Ten na pół surowy materiał to żaden dowód...

Panna Cynthia Paterson poznała na pierwszy rzut oka, jak bardzo zmartwiony jest stary profesor Berry. lnic dziwnego.

Wszedł do kościoła na nabożeństwo żałobne chwiejąc się na nogach: na jego drżących starczych rękach wystąpiły żyły jak postronki.

Było go jej żal. Nie stało się to z jego winy. Bili Fent zazwyczaj odwoził go do domu po przyjęciu w Strontfield Park, o ile nikt inny nie jechał w kierunku Cleete -podobnie jak oboje z Helen zapraszali ją na kolację zawsze wtedy, kiedy i profesor był zaproszony.

Profesor był teologiem i raczej starym przyjacielem jej zmarłego ojca aniżeli jej samej - ale znała go dobrze; w każdym razie sama dawno osiągnęła wiek, który w towarzystwie nie ma już znaczenia. Podobnie - jak równie dawno temu - osiągnęła status towarzysko neutralny. Była po prostu podstarzałą córką proboszcza - można rzec wszystkim i niczym. Bywała na kolacjach w Strontfield Park - dla uzupełnienia liczby gości - i chodziła na herbatkę do rejonowej pielęgniarki; zapraszała na śniadanie bibliotekarkę z Objazdowej Biblioteki, od czasu do czasu udzielała gościny podróżującemu nauczycielowi głuchoniemych - i zarabiała na życie pracując w ogrodach bez mała u wszystkich.

Państwo Washby weszli za profesorem.

To oni prawdopodobnie - pomyślała Cynthia - przywieźli go dzisiaj z Cleete. Oni właśnie mieli go odwieźć do domu w sobotę wieczór, lecz w ostatniej chwili doktor Washby został gdzieś wezwany. Był jedynym lekarzem w miasteczku - od czasu, kiedy przyszedł na miejsce starego doktora Whittakera - a Veronica była jego nowo poślubioną żoną.

Byli o wiele bliżsi wiekiem Billowi i Helen niż ona sama i profesor. Pani Washby była jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakie Cynthia kiedykolwiek widziała. Taka piękna jak fritilaria - zdecydowała Cynthia. Kolacja w Strontfield Park wydana została na jej cześć. Witano w miasteczku młodą żonę Paula Washby i wprowadzano ją do Constance Parva.

Pani Ursula Reiwille, siedząca nieco dalej w ławce Cynthii, pochyliła się, aby wziąć modlitewnik. Była to kobieta w średnim wieku - wysoka, pełna wdzięku i nieuchwytnej elegancji. Można by ją porównać do wierzby. Nie, wierzba to coś zbyt solidnego. Cynthia pomyślała o innej roślinie ogrodowej. Ursula przypominała raczej... raczej... tak... raczej dierema pulcherrimum. Zwisające lilioworóżowe dzwonki na wiotkiej, półkolistej szypułce. Mało odporna, oczywiście - ale i to też może odnosić się do pani Renville. I gdy wyrośnie, nie znosi przesadzania. To dałoby się powiedzieć o prawie każdym dobrze zakorzenionym mieszkańcu Constance Parva - pomyślała Cynthia.

Państwo Washby usadowili się w ławce obok Petera Millera. Trudno by było powiedzieć, że to ich zwykłe miejsce, bo nie chodzili tak często do kościoła, żeby mieć własne miejsce. Dziwnym trafem Cynthia, choć była córką proboszcza, nie martwiła się tym zbytnio. Paul Washby, znakomity internista, jak miała podstawy sądzić, przypominał w niemałym stopniu Lekarza z Chaucera, a przecież jasne było dla wszystkich czytelników, że praktyki religijne tej postaci są czczym pozorem.

Panna Paterson znała Chaucera lepiej niż większość ludzi. Czytywała czasami na głos “Opowieści z Canterbu-ry” swemu ojcu, gdy był w podeszłym wieku i oczy zaczęły go zawodzić - i to nie we współczesnej angielszczyźnie, lecz w staroangielskim, wymawiając wszystkie głoski.

Im więcej o tym myślała, tym bardziej Washby wydawał się jej podobny do postaci Medyka, nakreślonej przez Chaucera. Bardziej żądny złota, niż chciał to okazać, ten dob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin