Elizabeth Haydon - Symfonia wiekow 04 - Requiem za slonce.rtf

(1066 KB) Pobierz

Elizabeth Haydon

 

 

REQUIEM ZA SŁOŃCE

 

Requiem for the Sun

Cykl: Symfonia wieków tom 4

 

Przełożyła Anna Reszka

Wydanie oryginalne: 2002

Wydanie polskie: 2003


Bo widział Rapsodię w papilotach i maseczce,

ale nie zatrzasnął rękopisu

Bo jest gotów wziąć na siebie ryzyko,

którego inni nie chcą podjąć

Bo przyjmuje ode mnie tylko to, co najlepsze

Bo ta książka jest dla niego równie ważna jak dla mnie

Dedykuję ją z wdzięcznością i uczuciem

Jamesowi Minzowi

Wizjonerowi

Wydawcy

Przyjacielowi


PODZIĘKOWANIA

 

Serdeczne dzięki Musée des beaux-arts de Montreal; galerii Sinclair i The Cloisterz Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku; Getty Museum w Los Angeles; Corning Glassworks w Corning w stanie Nowy Jork; Hicks Collection i Lindtfelder Collection z Louisville w Kentucky; Henry Mercer Museum w Doylestown w Pensylwanii za pomoc w studiach nad średniowiecznymi technikami wytapiania szkła.

Szczere wyrazy uznania Jamesowi Meekerowi z marynarki Stanów Zjednoczonych za pomoc w sprawdzaniu faktów z dziedziny żeglugi morskiej.

Dziękuję Shane’owi McKinnesowi za wypożyczenie nazwiska.

Wyrazy miłości moim przyjaciołom i rodzinie, bez których nic by się nie wydarzyło.

I jak zwykle całej wspaniałej ekipie z wydawnictwa Tor.


Oda

 

To my - muzykę tworzymy,

snujemy na jawie marzenia,

my, na przybrzeżnej fali wędrujemy,

siadamy obok wyschniętego strumienia

Wyrzutkowie świata i nieudacznicy,

na których promień księżyca pada,

to my, co władzę trzymamy,

czy już na zawsze, tego świata.

 

Z nieśmiertelną piosnką na naszych ustach,

wzmacniamy największe na świecie miasta,

i poprzez pradawną legendę

kształtujemy olbrzymią potęgę:

Jeden człowiek miał okrutne upodobanie

w szalonym pędzie koroną zawładnie.

Trójka swą pieśnią odprawi czarowanie

zdusi imperium i w otchłań zepchnie.

 

My, przez wieki leżymy,

w pogrzebanej ziemi przeszłości,

własnym westchnieniem Niniwę budujemy,

i nawet Babel z naszej radości;

a zburzymy przepowiadając

staremu światu wyższość nowego,

Bo każdy wiek to marzenie, co umiera

lub takie, które rodzi się dopiero.

Autor: Arthur O’Shaughnessy

Tłumaczenie: Iwona Żuber


Siedem darów Stwórcy

Siedem barw światła

Siedem mórz świata

Siedem dni tygodnia

Siedem miesięcy roku

Siedem kontynentów

Siedem epok historii

W oku Boga.


Pieśń o Niebieskim Krośnie

 

O, nasza matko ziemio;

O, nasz ojcze nieboskłonie,

Waszymi dziećmi jesteśmy,

Ze zgarbionymi plecami

Przynosimy wam dary, które lubicie.

 

Więc utkajcie nam szatę z jasności...

Niech osnową będzie białe światło poranka,

Niech wątkiem będzie czerwony blask wieczoru,

Niech frędzlami będzie padający deszcz,

Niech obrębkiem będzie kolorowa tęcza.

 

Zatem tkajcie nam szatę z jasności,

Byśmy mogli pójść tam, gdzie śpiewają ptaki;

Byśmy mogli pójść tam, gdzie trawa zielona.

 

O, nasza matko ziemio;

 

O, nasz ojcze nieboskłonie.

- Tradycyjna pieśń Tewa


Czas to gobelin

Spleciony z trzech nici.

Oto one, od pierwszej do ostatniej,

Przyszłość, teraźniejszość i przeszłość.

Teraźniejszość i przyszłość to wątki

Nietrwałe i zmienne,

Ale ich kolory się łączą

I radują serce.

Przeszłość to osnowa,

Wytycza ścieżkę historii,

Każdą chwilę pod słońcem,

Każdą bitwę, przegraną lub zwycięską

Przeplata się z trzecią nicią

Trwałej pamięci czasu.

Los, tkaczka

Trzyma w rękach wszystkie nici

I splata sznur, który może być

Liną ratunkową, siecią... albo pętlą.


PIERWSZA NIĆ

Osnowa


Jeden człowiek miał okrutne upodobanie

w szalonym pędzie koroną zawładnie.

Trójka swą pieśnią odprawi czarowanie

zdusi imperium i w otchłań zepchnie.

 

Argaut, Northland

 

Migotliwe światło pochodni odbijało się od wody i tworzyło na nocnym niebie blade imitacje księżyca, który wisiał nad krańcem molo, co rusz chowając się za chmury gnane wiatrem.

Mimo późnej godziny po nabrzeżu kręcili się robotnicy portowi. Wchodzili do ładowni statków przycumowanych do pirsu i wyciągali z nich skarby w postaci bel, skrzyń i beczek z towarami przeznaczonymi na targ w Ganth. Następnie wrzucali je na furgony albo taszczyli na platformy, przeklinając, sapiąc i spluwając. Konie pociągowe niespokojnie tańczyły w uprzężach; wyczuwały nadciągającą burzę.

Kiedy wreszcie nabrzeże opustoszało, a pochodnie zgasły, Quinn wyszedł spod pokładu „Korony” i ruszył w dół po trapie. Idąc, obejrzał się kilka razy.

Dokerzy schronili się w ciepłych tawernach i upijali do nieprzytomności z załogami statków albo wdawali w bójki na pięści. Quinn wiedział, że następnego ranka w ich kwaterach zapanuje straszny odór, ale i tak przyjemniejszy od tego, który czekał go na końcu ciemnego nabrzeża.

Zawsze miał bystre oczy żeglarza, nawykłego do przeszukiwania horyzontu i wypatrywania najdrobniejszych zmian w monotonnej niebieskawej szarości. Z bocianiego gniazda potrafił w oślepiającym blasku słońca odróżnić mewę od rybołówki. Ale zbliżając się do umówionego miejsca spotkania, nieodmiennie zaczynał wątpić w swój wzrok.

Nigdy nie był do końca pewny, a jedynie odnosił wrażenie, że tamten człowiek nabiera ciała, długie, cienkie palce robią się grubsze, a ramiona okryte dobrze skrojonym płaszczem wyraźnie szersze. Raz wydawało mu się, że dostrzegł w jego oczach czerwony błysk, ale gdy podszedł bliżej, stwierdził, że są niebieskie i czyste jak letnie niebo. Ich ciepły wyraz niezawodnie rozpraszał chłód, który zawsze ogarniał żeglarza w obecności zarządcy królewskiego dworu i sędziego.

- Witaj, Quinn. - Głos również był ciepły.

- Milordzie.

- Mam nadzieję, że podróż się udała.

- Tak.

Seneszal nie zaszczycił go spojrzeniem, tylko wpatrywał się w fale obmywające molo.

- To ona?

Quinnowi nagle zaschło w gardle. Przełknął ślinę.

- Tak, milordzie.

Dostojnik wreszcie się odwrócił i zmierzył go wzrokiem. I wtedy Quinn poczuł ten smród. Zapach spalonego ludzkiego mięsa. Znał go dobrze.

- Skąd wiesz? Nie chciałbym na darmo płynąć przez pół świata. Chyba się ze mną zgadzasz.

- Nosi medalion, milordzie, bardzo skromny w porównaniu z resztą jej klejnotów.

Seneszal przez chwilę przyglądał mu się w zadumie, a następnie skinął głową.

- Cóż, w takim razie pora złożyć jej wizytę.

Żeglarz kiwnął bez słowa. W tym momencie na deski molo spadły pierwsze krople deszczu.

- Dziękuję, Quinn. To wszystko.

Jakby na znak entuzjastycznej zgody niebo nad portem rozjaśniła błyskawica, a chwilę potem w oddali huknął grzmot. Quinn ukłonił się pospiesznie i ruszył z powrotem na „Koronę”, do swojej małej, ciemnej kajuty.

Gdy dotarł do trapu i obejrzał się, zobaczył tylko mrok i ulewę.

 

Haguefort, Navarne

 

Po drugiej stronie świata też padało. Nadchodziła noc, a wraz z nią coraz gwałtowniejsza ulewa, która o świcie zaczęła się od lekkiej, ale uporczywej mżawki, psującej humor Berthy. Niemal co godzina do drzwi bębnił jakiś podróżny, prosił o schronienie i wnosił błoto na świeżo wypastowaną podłogę.

Pod wieczór była już naprawdę zła. Ostatniego człowieka zwymyślała takim językiem, że sam szambelan ją skarcił i przypomniał, że niedawno została przyjęta do pracy, ale powinna wiedzieć, że pani Cymrian oczekuje przestrzegania zasad grzeczności w Haguefort.

Władczyni już od wielu tygodni nie było w twierdzy z różowo-brązowego kamienia, co nie wpływało dobrze na nastrój jej męża. Lord Gwydion, który doglądał budowy królewskiego pałacu, całe noce spędzał na rozmowach z doradcami. Ci, bardzo już zmęczeni i zaniepokojeni jego stanem ducha, prywatnie wyrażali nadzieję, że ostatnie dwa tygodnie szybko miną. Bertha nigdy nie spotkała królowej, ale w przeciwieństwie do reszty personelu wcale nie modliła się o jej szybki powrót. W ciągu dziesięciu dni swojej pracy w Haguefort zdążyła się zorientować, że lady Cymrian jest dziwną osobą, skłonną do najdzikszych pomysłów.

Teraz w dużej kuchni panował spokój, kamienna podłoga nareszcie lśniła, węgle w palenisku dogasały. Na piętrze głównego skrzydła, w sali narad, jeszcze paliły się lampy i od czasu do czasy docierały stamtąd podniesione głosy albo śmiechy. Bertha oparła się o ścianę przy piecu i westchnęła głęboko.

W tym momencie jak na złość rozległ się stukot kołatki.

- Idź do diabła - burknęła pomywaczka.

Po chwili ciszy znowu usłyszała pukanie, tym razem głośniejsze.

- Odejdź! - wrzasnęła Bertha i natychmiast obejrzała się w popłochu.

Kiedy się upewniła, że w pobliżu nie ma szambelana ani nikogo, kto mógłby na nią donieść ważnej osobie, podniosła zasuwę i otworzyła drzwi.

Zamiast strudzonego wędrowca zobaczyła jedynie ciemność paskudnej nocy. Sapnęła z irytacją i już miała zamknąć drzwi, gdy raptem niebo przecięła błyskawica. W jej blasku Bertha ujrzała zakapturzonego człowieka, którego jeszcze przed chwilą nie widziała. Przebiegł ją dreszcz. Musiała wytężać wzrok, żeby przez kurtynę deszczu dojrzeć zarys postaci. Gdyby nie błyskawica, niczego by nie zauważyła. Czym prędzej zagrodziła drogę intruzowi, który zamierzał wejść do jej wypucowanej kuchni.

- Niedaleko stąd jest gospoda - powiedziała gderliwym tonem. - Tutaj wszyscy już śpią. Spiżarnia zamknięta. Nie będę przez całą noc trzymać ludzi na nogach.

- Wpuść mnie, proszę. Jest bardzo zimno.

Był to głos młodej kobiety, łagodny, ale trochę zdesperowany i wyraźnie znużony.

- Czego chcesz? Jest środek nocy. Odejdź. - Bertha na próżno siliła się na uprzejmość, której królowa wymagała nawet wobec pospólstwa.

- Chcę zobaczyć się z panem Cymrian. - Odpowiedź brzmiała tak, jakby przemówiła sama ciemność.

- Dni Próśb są w przyszłym miesiącu - warknęła Bertha, próbując zamknąć drzwi. - Pan i pani rozpoczynają audiencje o świcie pierwszego dnia nowiu.

- Zaczekaj. Powiedz panu, że tu jestem. Sądzę, że mnie przyjmie.

Bertha splunęła w brudną kałużę, która utworzyła się przed wejściem. Miała już do czynienia z takimi kobietami. Jej poprzedni pracodawca, lord Dronsdale, zgromadził całe stadko, po jednej na każdą noc tygodnia. Czekały przy stajni, aż lady Dronsdale uda się na spoczynek, i wtedy zaczynały paradować pod balkonem, z którego obserwował je pan. Do Berthy należało przeganianie kokot, które nie zostały przez niego wybrane. Sądziła, że w Haguefort nie będzie musiała wykonywać tego uciążliwego zadania.

- Uparta dziewucha - burknęła, zapominając o niedawnej reprymendzie. - Już po północy, a ty zjawiasz się niezapowiedziana. Kim jesteś, żeby pan chciał się z tobą zobaczyć o tej porze?

- Jego żoną.

Bertha dopiero po chwili uświadomiła sobie, że stoi z rozdziawionymi ustami. Pospiesznie otworzyła ciężkie drzwi, aż zaskrzypiały zawiasy.

- Proszę o wybaczenie, milady. Nie miałam pojęcia, że to pani.

Kto by się spodziewał, że królowa Cymrian zapuka w środku nocy do kuchennych drzwi, ubrana jak wieśniaczka?

Ciemność się poruszyła i zakapturzona postać szybko weszła do środka. W blasku dogasającego ognia Bertha zobaczyła, że lady Cymrian jest niska i szczupła. Pomywaczka, drżąc, patrzyła, jak władczyni rozwiązuje kaptur i zdejmuje szaroniebieski płaszcz. Ze zwyczajnego podróżnego okrycia unosiła się mgła.

Najpierw Bertha zobaczyła włosy koloru słońca, przewiązane czarną wstążką, i twarz, jakiej nigdy w życiu nie widziała. Choć malował się na niej wyraz niezadowolenia, pani Cymrian w milczeniu powiesiła parujący płaszcz, kołczan ze strzałami i łuk przy piecu, a następnie spojrzała na pomywaczkę.

W jej oczach, głębokich i zielonych jak szmaragdy, nie było śladu gniewu. Królowa otrzepała kropelki deszczu z brązowych płóciennych spodni i odwróciła się do paleniska. Ogień skoczył na jej powitanie, ogrzał zziębnięte ręce.

- Mam na imię Rapsodia - powiedziała władczyni, zerkając na spłoszoną kobietę. - Chyba jeszcze się nie znamy.

Służąca otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przełknęła ślinę i spróbowała ponownie.

- Jestem Bertha, nowa pomywaczka. Jeszcze raz pokornie przepraszam, milady. Nie miałam pojęcia, że to pani.

Lady Cymrian skrzyżowała ręce na piersi.

- Nie musiałaś tego wiedzieć, Bertho. Każdy, kto puka do tych drzwi, ma zostać wpuszczony i powitany z otwartymi ramionami. - Dostrzegłszy przerażenie na pomarszczonej twarzy służącej, odruchowo powędrowała dłonią do złotego medalionu wiszącego na szyi i dodała pospiesznie: - Szkoda, że nikt ci tego nie wyjaśnił, kiedy zaczynałaś pracę. I przepraszam, że sprawiłam kłopot, zjawiając się o tak późnej porze. Witaj w Haguefort. Mam nadzieje, że ci się tu spodoba.

- Tak, milady - wymamrotała Bertha. - Pójdę powiedzieć szambelanowi, żeby zawiadomił lorda Gwydiona o pani przybyciu.

Lady Cymrian uśmiechnęła się.

- Nie trzeba. On już wie.

W tym momencie drzwi kuchni otworzyły się z takim impetem, że Bertha drgnęła gwałtownie. Czym prędzej uskoczyła w bok, kiedy lord Cymrian minął ją jak burza, z rozwianą szatą. Jego rude włosy lśniły w świetle buzującego ognia. Pomywaczka nerwowo uniosła dłoń do gardła, gdy władca, który podobno miał w żyłach krew smoka, chwycił swoją drobną żonę w ramiona. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby oderwał jej ręce i nogi albo pożarł ją na miejscu.

Chwilę później drzwi znowu stanęły otworem. Ujrzawszy szambelana i królewskich gości stłoczonych w progu, Bertha cofnęła się pod ścianę. Niektórzy trzymali broń w pogotowiu.

Pobrużdżona twarz Geralda Owena rozpogodziła się na widok lady Cymrian.

- Witamy w domu, milady - powiedział szambelan, ocierając chustką zroszone czoło. - Spodziewaliśmy się pani dopiero za dwa tygodnie.

Królowa próbowała uwolnić się z objęć męża, ale zdołała jedynie wystawić głowę ponad jego ramię.

- Dziękuję, Geraldzie - wykrztusiła i skinęła głową pozostałym mężczyznom. - Panowie.

- Milady - odpowiedzieli chórem.

Władczyni szepnęła coś do ucha mężowi, a ten się roześmiał i wypuścił ją z uścisku, a następnie spojrzał na doradców.

- Dziękuję, panowie. Dobranoc.

- Ależ nie, nie skracajcie narady z mojego powodu - zaprotestowała Rapsodia. - Chętnie się do was przyłączę. Jest kilka ważnych spraw do omówienia. - Przeniosła wzrok na męża, wyższego od niej o głowę. - Melisande i Gwydion Navarne są już w łóżkach?

- Melly oczywiście tak, natomiast Gwydion obraduje razem z nami. Poczynił wiele cennych uwag.

Pani Cymrian uśmiechnęła się radośnie i wyciągnęła ręce do imiennika męża, który kiedyś miał zostać diukiem Navarne.

Wysoki, chudy chłopiec utorował sobie drogę przez ścisk i podbiegł do królowej. Gdy się przywitali i zaczęli cicho rozmawiać, lord Cymrian poprosił doradców:

- Zróbmy sobie krótką przerwę. Spotkamy się za pół godziny.

Szlachcice posłusznie wycofali się z kuchni i zamknęli za sobą drzwi.

Bertha pytająco zerknęła na szambelana. Kiedy Gerald Owen skinął głową, ukłoniła się niezręcznie i czym prędzej uciekła do swojego pokoju, zastanawiając się po drodze, czy lady Dronsdale nie przyjęłaby jej z powrotem na służbę.

 

Tymczasem Gerald Owen, który był szambelanem w Haguefort jeszcze za rządów dziadka Gwydiona Navarne, później jego ojca, a teraz mimo wieku wiernie służył dzieciom Stephena i ich opiekunom, podszedł do Rapsodii. Nie przerywając rozmowy lady Cymrian z podopiecznym, wziął od niej pas z mieczem, a następnie zdjął z kołka mglisty płaszcz i dyskretnie opuścił kuchnię.

- Dwadzieścia strzałów w środek tarczy w jednej kolejce. Świetnie! - ucieszyła się Rapsodia. - Przywiozłam ci z Tyrianu więcej lirińskich strzał, które tak lubisz. Nawet piórka mają w twoich kolorach.

Poważna twarz Gwydiona rozpromieniła się w jednej chwili.

- Dziękuję.

Lord Cymrian dotknął ramienia żony i wskazał na drzwi, przez które wyszedł Gerald Owen.

- Pożyczyłem ci mglisty płaszcz, żeby cię chronił przed rabusiami i zbójcami, a nie po to, żebyś mogła niepostrzeżenie wrócić do domu - skarcił ją z udawaną surowością.

- Najpierw i tak muszę porozmawiać z Ihrmanem Karsickiem, zanim wróci do Yarim. Chyba widziałam go w drzwiach?

- Tak.

- To dobrze. - Rapsodia wsunęła dłoń pod ramię męża. - Teraz zajmijmy się sprawami państwowym, a potem udamy się do naszych komnat i... omówimy inne kwestie.

 

Gdy szła z Gwydionem wysokimi korytarzami Haguefort, mijając stare rzeźby i dobrze zachowane arrasy z epoki cymriańskiej, kłębiły się w niej sprzeczne uczucia: miłe i bolesne, wszystkie głęboko ukryte, nie złagodzone przez upływ czasu.

Mimo że od śmierci lorda Stephena, ojca Gwydiona Navarne i najbliższego przyjaciela jej męża, upłynęły już trzy lata, nadal cierpieli z powodu straty. Nie można było chodzić po twierdzy, którą z taką pieczołowitością odrestaurował i wypełnił cennymi pamiątkami, ani opiekować się stworzonym przez niego cymriańskim muzeum, żeby nie wspominać ze smutkiem młodego diuka i jego wielkiej radości życia. Za każdym razem, gdy wyjeżdżała z Haguefort, po powrocie stwierdzała, że syn coraz bardziej przypomina zmarłego.

Kiedy teraz spojrzała na Gwydiona Navarne, który z pierwszego stopnia schodów podawał jej rękę, aż zakłuło ją serce. Chłopiec wyglądał zupełnie jak ojciec. W tym momencie Ashe lekko ścisnął jej dłoń; zrozumiał. Rapsodia odwzajemniła gest, po czym wzięła podopiecznego pod ramię i ruszyła do biblioteki, gdzie odbywała się narada.

Idąc po schodach oświetlonych przez kandelabry z witrażowego szkła, w których osadzono dziesiątki smukłych świec, Rapsodia pomyślała o tym, jak starannie Stephen wybierał piękne ozdoby do swojej twierdzy i eksponaty do muzeum. Westchnęła cicho.

Po śmierci przyjaciela postanowili zostać w Haguefort i zaopiekować się Gwydionem oraz jego młodszą siostrą Melisande. Stephen, owdowiały, kiedy dzieci były małe, robił wszystko, żeby zastąpić im matkę. Lord i lady Cymrian starali się go naśladować, ale nieuchronnie zbliżał się czas przejęcia przez Gwydiona tytułu po ojcu. Patrząc teraz na wychowanka, Rapsodia uświadomiła sobie z żalem, że ten dzień nadejdzie prędzej, niżby chciała.

Gdy w pewnym momencie weszła w krąg niebieskiego światła, zjeżyły się jej włoski na karku, a po plecach przebiegł zimny dreszcz. Zatrzymała się raptownie i odwróciła. W migotliwym blasku kandelabrów dostrzegła jakiś ruch, ale po chwili stwierdziła, że to tylko tańczące cienie.

- Ario, wszystko w porządku? - zapytał Ashe, ściskając jej łokieć.

Lęk, od dawna pogrzebany w krypcie pamięci, chwycił ją za gardło, ale zniknął jeszcze szybciej, niż się pojawił.

Rapsodia dotknęła złotego medalionu przez cienkie płótno koszuli i potrząsnęła głową, jakby budziła się z niedobrego snu. Od dzieciństwa nawiedzały ją czasem wizje przeszłości. Teraz poczuła tylko przelotny chłód.

Spojrzała na męża i uśmiechnęła się, żeby rozproszyć niepokój, który dostrzegła w błękitnych oczach z pionowymi źrenicami, oznaką smoczej krwi płynącej w jego żyłach.

- Tak - powiedziała. - Chodźmy. Nie dajmy czekać naszym gościom.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin