Spencer LaVyrle - Koliberek.rtf

(1032 KB) Pobierz
LAVYRLE SPENCER

LaVyrle Spencer

KOLIBEREK

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy pociąg o dziewiątej pięćdziesiąt wjeżdżał na stację w Stuart’s Junction, zawsze gromadził się tłum, ciągle bowiem była to nowość, na którą całe miasto wyczekiwało co dzień. Bosonogie dzieci czekały przykucnięte niby przepiórki w trawach i ostnicach na skraju miasta, dopóki głośny syk potwora nie kazał im rzucić się biegiem ćwierć mili w stronę stacji. Brnie Turner, miejscowy pijaczek, także wychodził codziennie na spotkanie pociągu. Wytaczał się chwiejnie z baru i, wstrząsany czkawką, zasiadał na ławce przy stacyjnym ganeczku, gdzie zapadał w drzemkę. Dopiero po przyjeździe popołudniowego pociągu wyruszał na wieczorną sesję w barze. Kowal Spud Swedeen odkładał swój ciężki młot, porzucał miechy i stawał w otwartych drzwiach kuźni, krzyżując wysmarowane na czarno ręce na jeszcze czarniejszym fartuchu. A kiedy milkły odgłosy młota w kuźni Spuda, wszyscy w Stuart's Junction w Colorado nastawiali uszu. Właściciele sklepów wzdłuż niedługiej ulicy Frontowej wychodzili na wypalone słońcem deski chodnika.

Ten poranek na początku czerwca 1879 roku nie różnił się od innych. Kiedy umilkło stukanie w kuźni Spuda, opróżniło się krzesło u balwierza, urzędnicy bankowi porzucili kasy, szale wagi w urzędzie probierczym kołysały się bez obciążenia, a wszyscy wylegli na dwór, zwracając głowy na północny wschód, by obserwować przyjazd pociągu o dziewiątej pięćdziesiąt.

Ale pociąg o dziewiątej pięćdziesiąt nie przyjechał.

Wkrótce wiele rąk sięgnęło nerwowo po łańcuszki zegarków, wyciągnięto chronometry, otwierano ich pokrywki i zatrzaskiwano, wymieniając przy tym pełne powątpiewania spojrzenia. W końcu miejsce szeptanych domysłów zajęło zdenerwowanie i właściciele po kolei powrócili do swoich sklepów, jedynie od czasu do czasu wyglądali przez okna, zastanawiając się nad spóźnieniem pociągu.

Czas wlókł się powoli. Wszyscy nasłuchiwali jękliwego gwizdu, który jakoś się nie rozlegał. Minęła godzina i w Stuart’s Junction zapadła pełna uszanowania cisza, jakby ktoś umarł.

O jedenastej zero sześć uniosły się wszystkie głowy. Najpierw jeden, potem drugi kupiec wyszedł na próg swego sklepu, gdy orzeźwiający letni wietrzyk przywiał odgłos parowego gwizdka.

- Jedzie! Ale coś za szybko!

- Jeżeli prowadzi Tuck Holloway, to ani chybi chce minąć stację. Odsuńcie się, bo może wyskoczyć z szyn.

Ukazał się spychacz przed lokomotywą w kłębach pary i kurzu, a z otwartego okna kabiny machała czerwona ręka. Był to Tuck Holloway. ale jego słowa zagłuszył brzęk metalu i syk pary, kiedy rozpędzony parowóz minął stację i zatrzymał się sto metrów dalej i jakimś cudem nie wyskoczył z szyn. Jednak ochrypły glos Tucka i tak nie przebiłby się przez jazgot ciżby ludzi na peronie. W tym momencie wszystkie głowy odwróciły się, a języki zamilkły, rozległ się bowiem pojedynczy strzał; Max Smith, nowo mianowany zawiadowca stacji, stał z dymiącym pistoletem w dłoni.

Ciszę przerwał podniesiony głos Tucka:

- Gdzie Doc Dougherty? Lepiej go sprowadźcie jak najszybciej, bo dwadzieścia mil stąd na północ był napad na pociąg i mamy dwóch rannych. Jeden jest ciężko postrzelony, nie ma kwestii.

- Kim są ranni? - Spytał Max.

- Nie miałem czasu pytać o nazwiska. Nie znam żadnego. Jeden próbował obrabować mój pociąg, a ten drugi go powstrzymał. Ale został przy tym ranny. Potrzebuję kilku mężczyzn, żeby ich wyładować.

W ciągu kilku minut z głębi pociągu podano dwa bezwładne ciała wprosi w ramiona kasjera bankowego, stajennego, mierniczego i kowala.

- Niech ktoś sprowadzi wóz!

Złożono nieruchome ciała na bryczkę, a tymczasem zza budynku baru ukazał się zadyszany i zasmarkany doktor Cleveland Dougherty; ciężka czarna torba uderzała go w tłuste łydki, kiedy próbował przyśpieszyć kroku. Chwilę później klęczał nad pierwszym nieznajomym, który miał kredowobiałą twarz wyrażająca nienaturalny spokój.

- Żyje - stwierdził. - Ledwie. - Zbadał drugiego rannego - O tym nic nie mogę powiedzieć. Zawieźcie ich do mnie, szybko! Spud, masz omijać każdy kamień i każdą dziurę na drodze!

Ktokolwiek przybył tego dnia do miasteczka, zwlekał z odjazdem. W barze był taki ruch jak w przydrożnym zajeździe. W stajni Gem Perkins miał za mało boksów dla koni. W hallu hotelowym podłoga przy spluwaczkach została dokładnie opluta na długo przed nadejściem popołudnia, a tymczasem mieszkańcy miasteczka zgromadzili się pod bukiem we frontowym ogródku doktora i wpatrywali się w drzwi. Czekali, tak jak przedtem oczekiwali przybycia pociągu o dziewiątej pięćdziesiąt. Czekali, by dowiedzieć się o losie tych dwóch, którzy przyjechali pociągiem w pozycji leżącej.

 

Panna Abigail McKenzie westchnęła, a westchnienie to podniosło do góry piersi pod plisowanym przodem jej wiktoriańskiej bluzki. Przejechała paluszkiem wzdłuż obszytego koronką wysokiego kołnierzyka, oddzielając go od lepkiej skóry. Odwróciła się trochę w lewo, jej niebieskie oczy zerknęły w zwierciadło, wierzchem dłoni dotknęła podbródka, sprawdzając jędrność skóry.

- Owszem, skóra jeszcze jest jędrna, jeszcze młoda - pocieszała się panna Abigail.

Następnie zdecydowanym ruchem wyjęła dużą szpilkę ozdobioną filigranem z kapelusza obramowanego stokrotkami, starannie nałożyła go na gładko zaczesane do tyłu brązowe włosy i przypięła szpilkę. Wzięła nieskazitelnie białe rękawiczki z półki olbrzymiego wieszaka, który przypominał tron, z lustrem na oparciu; otwory w bocznych ramionach były przeznaczone na parasole i laski.

Panna Abigail przez chwilę zastanawiała się nad rękawiczkami, wyjrzała przez obite siatką ochronne drzwi na zewnątrz, gdzie upalne powietrze zdawało się falować, odłożyła rękawiczki, zawahała się, po czym zdecydowanie znowu je wzięła i zaczęła wkładać na szczupłe dłonie. Upał nie usprawiedliwia wychodzenia na miasto w nieodpowiednim stroju - skarciła samą siebie.

Przeszła na tył domu, raz jeszcze sprawdziła zasłony na wszystkich południowych oknach, upewniając się, że dobrze chronią przed ostrymi promieniami słońca. Rozejrzała się po kuchni, ale nic tu nie wymagało przestawienia, odłożenia czy poprawienia. Dom utrzymywała w równie nienagannym porządku jak swoje ubrania. Wszystko w życiu panny Abigail McKenzie było absolutnie uporządkowane, dokładne i poprawne.

Znowu westchnęła, przeszła z kuchni przez jadalnię do frontowego pokoju i wyszła na ganek. Jednak gwałtownie zawróciła, żeby sprawdzić zasuwkę przy drzwiach z przesadnym zaaferowaniem, typowym dla osób wymyślających sobie zmartwienia, których nie dostarcza im życie.

Nie ma sensu wystawiać na niebezpieczeństwo pięknej owalnej szyby - powiedziała głośno w stronę drzwi. Ta szyba była jej dumą i radością. Upewniwszy się, że drzwi nie trzasną, wyszła ponownie, zamknęła przy tym siatkowe drzwi ochronne tak delikatnie, jakby miała do czynienia z żywą istotą. Idąc ścieżką, kiwała na powitanie głową zadbanym różom na palikach.

Szła wyprostowana, z podbródkiem równolegle do ziemi, jak przystało na przyzwoitą damę. Nikt nie powie, że panna Abigail szła kiedykolwiek przez miasteczko przygarbiona, z pochyloną głową, wymachując rękami. Przenigdy! W każdej sytuacji zachowywała właściwą postawę. Wygodne buciki ledwie ukazywały się spod spódnic, nigdy bowiem się nie śpieszyła pośpiech był tak pozbawiony dostojeństwa.

Umysł panny Abigail zaprzątały niezbyt przyjemne myśli. Cel wyprawy nie sprawiał jej zbytniej radości. A jednak, obserwując, jak kroczy wzdłuż ulicy frontowej, nikt nie zgadłby, że panna Abigail McKenzie ma jakiekolwiek kłopoty. To byłoby nie do pomyślenia.

Kiedy mijała domy i podwórza, wzrok jej przykuła niezwykła scena. Na trawniku doktora Dougherty kłębił się tłum, a po drugiej stronie ulicy obfite spódnice kobiet przysłaniały ławki na chodniku, na poręczach przycupnęli mężczyźni, dzieci tłoczyły się w kurzu, a konie czekały przywiązane do słupków.

Nie ulegało wątpliwości, że panna Abigail potrafi trzymać się z dala od spraw innych ludzi. Na widok zgromadzenia skręciła w lewo, przeszła na ulicę Główną i, idąc tą opustoszałą arterią, kontynuowała wędrówkę po mieście. W ten sposób ominęło pannę Abigail ponure prawdopodobnie widowisko w ogrodzie doktora Dougherty. Ten rodzaj widowisk przyciąga szumowiny, a ona z pewnością się do nich nie zaliczy!

Panna Abigail uważała, że to, co ją czeka, jest niewątpliwie godne ubolewania. Nie chodziło, broń Boże, o sam lokal Louisa Culpeppera. Prowadził przyzwoitą i porządną jadłodajnię - musiała to przyznać. Ale podawanie do stołu to już naprawdę ostatnia deska ratunku, naprawdę ostatnia! Gdyby miała możliwość wyboru, byłoby to ostatnie zajęcie, na jakie by się zdecydowała. Ale panna Abigail nie miała wyboru. Albo lokal Louisa Culpeppera, albo głód. A na to, by umrzeć z głodu, panna Abigail była zbyt uparta.

Stukając płaskimi obcasami wygodnych czarnych butów, weszła do wnętrza, nad którym widniał szyld CRITERION - NAJLEPSZE JEDZENIE I NAPOJE, WŁASNOŚĆ LOUISA CULPEPPERA. Starannie zamknęła drzwi, przesunęła dłonią po gorsie bluzki, upewniając się, że jest przyzwoicie wpuszczona do spódnicy, po czym rozejrzała się i znowu wydala westchnienie. Jadłodajnia sprawiała wrażenie opustoszałej. Unosił się w niej zapach wczorajszej kapusty, nic jednak nie wskazywało na przygotowywanie mięsa dla wieczornych gości, którzy wkrótce powinni nadejść. Można by przypuszczać, że Louis Culpepper jest trochę lepiej zorganizowany!

- Halo! - zawołała, przekrzywiając głowę i nasłuchując. Gdzieś z zaplecza doszedł cichutki, metaliczny dźwięk. Poszła w kierunku kuchni. Gorący wiatr wpadający przez otwarte drzwi kuchenne, poruszał garnki zawieszone nad płytą. Lokal był pusty.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła panna Abigail do nie istniejących słuchaczy, po czym rozejrzała się wokół i raz jeszcze powtórzyła: - Coś podobnego!

Minęło kilka tygodni, zanim zdecydowała się na rozmowę z Louisem. Fakt, że zastała pustą restaurację, był wysoce deprymujący. Panna Abigail, poirytowana tak nieoczekiwanym rojem wydarzeń, wytarła jednym palcem w nieskalanej rękawic, zabłąkaną kropelkę potu z czoła. Obejrzała rękawiczkę, a stwierdziwszy, że zwilgotniała od jej własnego potu, nabrała pewności, że nie zdobędzie się, by przyjść tu po raz drugi. Musi zaraz, jeszcze dzisiaj, odnaleźć Louisa!

Poprawiła dobrze włożony kapelusz, ponownie wyszła na ulicę Główną i pierwszą przecznicą przeszła na Frontową, przy której, dwie przecznice dalej, mieszkał Doc Dougherty. Kiedy wyszła zza rogu ulicy, znalazła się w tłumie wypełniającym ogród doktora. Sam Doc stał pod bukiem z podwiniętymi rękawami koszuli i przemawiał głośno, żeby wszyscy mogli usłyszeć:

- ...stracił dużo krwi, musiałem zrobić operację, żeby wyczyścić i zamknąć ranę. Jeszcze za wcześnie na stwierdzenie, czy się z tego wyliże. Więcie jednak doskonale, że jest moim obowiązkiem zrobić wszystko, by utrzymać go przy życiu, bez względu na to, jaki czyn popełnił.

Wśród zgromadzonych mieszkańców miasta rozszedł się szmer, a panna Abigail rozglądała się z nadzieją, że znajdzie Louisa Culpeppera. Zobaczywszy chłopca, który był jej sąsiadem, wyszeptała:

- Dzień dobry, Robercie.

- Dobry, panno Abigail.

- Robercie, czy widziałeś pana Culpeppera?

Chłopiec wyciągał szyję i nadstawiał uszu, by usłyszeć doktora Dougherty, wymamrotał więc niewyraźnie:

- Uhmm.

- O czym mówi doktor Dougherty?

- Nie wiem dokładnie. Jacyś obcy postrzelali się w pociągu.

Panna Abigail doznała ulgi, że sprawa nie dotyczy nikogo z miejscowych, doszła jednak do wniosku, że musi porzucić myśl o załatwieniu swojego problemu, dopóki zbiegowisko się nie rozejdzie, skupiła więc uwagę na słowach doktora.

- Ten drugi nie jest w bardzo złym sianie, ale przez kilka dni nie będzie mógł się ruszać. Z dwoma rannymi będę miał pełne ręce roboty. Wiecie, że Genie pojechała na wesele kuzynki do Fairplay, zostałem więc bez pomocy. Wielu z was na pewno będzie potrzebowało moich usług, a nie mogę przecież być w kilku miejscach naraz. Jeśli więc znalazłby się ktoś, kto na ochotnika udzieliłby mi pomocy przy tych dwóch, byłbym bardzo zobowiązany.

Gdzieś w tłumie odezwała się kobieta, a jej wypowiedź wyrażała myśli większości;

- Chciałabym wiedzieć, dlaczego niby mamy się, czuć zobowiązani do opiekowania się jakimś bandytą, który robił wszystko, żeby nas skrzywdzić! Chciał okraść nasz pociąg i postrzelił tego niewinnego młodzieńca. A co by było, gdyby postrzelił Tucka?

Doc podniósł ręce, by uciszyć pomruk aprobaty.

- Chwileczkę! Mam tu dwóch mężczyzn i nie ulega wątpliwości, że jeden postąpił źle, a drugi dobrze, ale obydwaj potrzebują pomocy. Czy chcielibyście, żebym zajął się tym lżej rannym, a zaniedbał tego, który i tak już ledwie dycha?

Niektórzy z zebranych w tym momencie opuścili oczy, ale większość nie zmieniła zdania.

Doc mówił dalej, skoro udało mu się obudzić w słuchaczach poczucie winy.

- Człowiek może sam zrobić tylko tyle, ile może. Potrzebuję pomocy i wam pozostawiam znalezienie jej. To nie jest tylko mój problem - jest to sprawa również wasza. Wszyscy chcieliśmy, żeby Kolej Gór Skalistych przeprowadziła boczną linię przez nasze miasto, prawda? I dostaliśmy ją! Oczywiście, zależało nam jedynie na tym, żeby wywoziła nasz kwarc, miedź i srebro, a przywoziła dla nas różne urządzenia ze wschodu. Teraz, kiedy przywiozła nam także trochę kłopotów, to już nam tak bardzo nie zależy na tym, żeby ponieść koszty, prawda?

Nadal jednak nie zgłaszał się żaden ochotnik.

Prawdziwość słów doktora nie ulegała wątpliwości. Linia kolejowa przynosiła wszystkim korzyści. Bocznica biegnąca przez ukryte w górach miasteczko Stuart's Junction otwierała drogę i na zachód, i na wschód, poprawiała sytuację handlową miasta i dawała pewną przyszłość, która przed położeniem torów kolejowych nie przedstawiała się najlepiej.

Jednak mieszkańcy postanowili teraz zapomnieć o tym wszystkim, pozwalając, by Doc Dougherty bezskutecznie dobijał się o pomoc. Z niewytłumaczalnych powodów pannę Abigail rozzłościła taka egoistyczna postawa.

- Każdemu, kto mi pomoże, mogę zapłacić tyle samo, ile płacę Gertie - zaoferował Doc pełen nadziei.

Panna Abigail rozejrzała się wokół. Wydęła usta.

- Doc, niech pan posłucha! - wykrzyknął ktoś z tłumu. - Gertie jest jedyną pielęgniarką, jaką widziało to miasto, i pewnie jedyną, jaką kiedykolwiek zobaczy. Nie znajdzie pan nikogo, kto mógłby zająć jej miejsce.

- Może nie znajdę nikogo o takich kwalifikacjach jak Gertie, ale każdy chętny ma dla mnie wystarczające kwalifikacje. I co wy na to?

Na górnej wardze panny Abigail pojawiły się kropelki potu. To, co zamierzała, było zbył nagle, zbyt niezwykłe, ale nie miała czasu na rozmyślania. I w dodatku te miny wszystkich, tak zadowolonych z siebie, doprowadzały ją do wściekłości! Pomysł opiekowania się dwoma rannymi w zaciszu własnego domu wydawał się znacznie lepszy, niż donoszenie im codziennie gulaszu i zupy do domu doktora. Co więcej, panna Abigail była niemal równie wykwalifikowana jak Gertie Burtson. Pod wysokim, czystym kołnierzykiem puls jej uderzał trochę szybciej, trzymała jednak jak zwykle uniesiony podbródek, kiedy wystąpiła z tłumu, wyciszając własne wątpliwości, za to przycierając nosa wszystkim zebranym.

- Sadze, doktorze Dougherty, że będę się nadawała - oświadczyła, jak przystało na damę. Ponieważ jednak dama nie krzyczy, Doc jej nie dosłyszał. Ludzie nie wierzyli własnym oczom, kiedy panna Abigail podniosła nieskazitelnie białą rękawiczkę.

- Panno Abigail, czy dobrze słyszę? - zawołał doktor, a w tłumie zapanowała dziwna cisza.

- Tak, doktorze Dougherty. Chciałabym zgłosić się jako ochotniczka.

Zanim doktor zdążył zapanować nad swoją reakcją, uniósł brwi, przejechał ręką po łysiejącej głowie i wykrzyknął:

- Niech mnie diabli!

Panna Abigail, przepraszając mijane osoby, podeszła do doktora. Tłum rozstępował się przed nią jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, kroczyła jak zawsze z właściwym sobie dostojeństwem i dumnie uniesionym podbródkiem. Na jej widok mężczyźni podnosili ręce, by uchylić kapeluszy, choć byli z gołymi głowami.

- Dzień dobry, panno Abigail!

- Halo, panno Abigail!

Kobiety pozdrawiały ją milczącym skinieniem głowy, zniechęcone jej chłodem, kiedy tak sunęła w stronę doktora swoim zwykłym, nienagannym krokiem rasowej istoty, podczas gdy one same wachlowaniem broniły się przed upałem czy podnosiły do góry ręce, by przewietrzyć spocone pachy. Wystarczyło, że panna Abigail przeszła obok, i tylko tym potrafiła sprawić, że czuły się pospolite i grube, a co gorsza podłe, z powodu tak upartego odmawiania pomocy.

- Panno Abigail, proszę wejść do środka - zaprosił doktor i głośniej zwrócił się do tłumu: - Możecie równie dobrze iść już do domów. Gdyby zaszła jakaś zmiana, powiadomię Maxa na stacji. - Potem wziął pannę Abigail ceremonialnie pod rękę i wprowadził do domu.

Doktor był wdowcem, a jego dom stanowił zbiorowisko rupieci, gromadzonych przez lata i nigdy nie wyrzucanych. Duży frontowy pokój wyglądał tak, jakby nabałaganiło w nim złośliwe dziecko w odwecie za klapsy, tyle że porozrzucane przedmioty należały oczywiście do osoby dorosłej. Doc Dougherty zrzucił z fotela stertę gazet i czasopism, odkopał parę zniszczonych kapci i powiedział:

- Proszę usiąść, panno Abigail, proszę usiąść.

- Dziękuję - odparła i zasiadła na opróżnionym miejscu, jakby było to podium w sali tronowej.

Panna Abigail sprawiała wprawdzie wrażenie, że nagromadzone wokół śmieci nie naruszają w niczym jej wyniosłej postawy, jednak doskonale wszystko zauważała. Stary Doc Dougherty miał jak najlepsze intencje, ale od śmierci jego żony Emmy w domu zapanował nieporządek. Doc pracował w absurdalnych godzinach, o każdej porze dnia i nocy pędził na wezwanie, zostawiając sobie niewiele czasu na takie subtelności jak sprzątanie. Gertie Burtson została zaangażowana jako pielęgniarka, nie gosposia. Wygląd pokoju świadczył o tym aż nadto wyraźnie.

Doc Dougherty przysiadł na oparciu starej powybrzuszanej sofy z końskiego włosia, wyprostował swoje starcze guzowate kolana i przykrył je starczymi, pełnymi guzów dłońmi. Kiedy dotknął pośladkiem zbyt wypchanej poręczy sofy, panna Abigail zobaczyła unoszący się z końskiego włosia tuman kurzu, który otoczył doktora niby aureola. Doc przez chwilę wpatrywał się w podłogę, zanim się odezwał.

- Panno Abigail, doceniam pani propozycję. - Nie bardzo wiedział, jak to powiedzieć. - Ale widzi pani, zupełnie się nie spodziewałem, że to pani wystąpi jako wolontariuszka. Chyba jest to zajęcie nie bardzo dla pani odpowiednie.

Pannę Abigail ogarnęła irytacja. Zapytała zgryźliwie:

- Doktorze Dougherty, czy odmawia pan przyjęcia mojej pomocy?

- Ja... nic chciałbym powiedzieć, że odmawiam. Proszę, żeby się pani zastanowiła, w co się pakuje.

- Sądzę, że już to zrobiłam. Dlatego zaproponowałam swoją pomoc. Jeśli istnieje jakiś niewytłumaczalny powód, dla którego nie powinnam tego robić, to obydwoje tracimy czas. - Kiedyś panna Abigail czuła się dotknięta, jej głos stawał się. rzeczowy, robiła się też niesłychanie wymowna. Podniosła się i starannie obciągała rękawiczki, patrząc na swoje dłonie.

Doktor szybko posadzi! ja z powrotem, a towarzyszyła temu chmura kurzu. Panna Abigail spojrzała na niego spod ronda kapelusza, usatysfakcjonowana, że zorientował się, iż poczuła się dotknięta. Dobrą porę wybrał na grymasy!

- Proszę poczekać, niechże się pani nie unosi.

- Unosi, doktorze? Z pewnością nie określiłabym w ten sposób swojego zachowania. - Zmarszczyła brwi i przekrzywiła główkę.

Doc Dougherty stał nad nią wpatrując się w podniesiona twarzyczkę pod wykrochmalonym kapelusikiem ze stokrotkami.

- Słusznie, panno Abigail, wątpię, czy uniosła się pani kiedykolwiek. Usiłuję jedynie pani uzmysłowić, że jeśli zgodzę się na to, by pielęgnowała pani tych dwóch, dopiero wtedy może się pani unieść.

- Doktorze, może zechce mi pan łaskawie wyjaśnić, z jakiej przyczyny.

- No, prawda jest taka, że... no, jest pani... niewinną damą.

Zdanie to odbiło się okrutnym echem w trzydziestotrzyletniej główce panny Abigail McKenzie, a także w jej szybko bijącym, samotnym serduszku.

- Niewinna damą? - powtórzyła, zaciskając mocniej wargi.

- Właśnie, panno Abigail.

- A jaki związek ma fakt, że jestem... niewinną damą, jak pan to uprzejmie określił, z możliwością udzielenia panu pomocy?

- Musi pani zrozumieć, że spodziewałem się zamężnej ochotniczki.

- Dlaczego?

Doktor Dougherty odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju, szukając sposobu delikatnego wyrażenia swoich myśli. Chrząknął.

- Będzie pani oglądała takie części anatomii tych mężczyzn, jakich z pewnością wolałaby pani nie oglądać, i będzie pani musiała wypełniać posługi, które - ujmując to najdelikatniej - są nie do przyjęcia dla kobiety o pani... - W tym miejscu słowa go zawiodły. Nie chciał wprawiać jej w większe zażenowanie.

Panna Abigail dokończyła zdanie za niego.

- Wyjątkowej wrażliwości, doktorze? - I, śmiejąc się trochę sztucznie, zapytała: - Czy miał pan zamiar rozwodzić się nad tym, że jestem damą o wielkiej wrażliwości?

- Owszem, można to tak określić. - Raz jeszcze zwrócił się twarzą do niej.

- Czy zapomina pan, doktorze, o tych wszystkich latach, kiedy pielęgnowałam chorego ojca?

- Nie, panno Abigail, nie zapominam. Ale to był ojciec, nie jakiś nieznajomy z raną postrzałową.

- Coś podobnego, panie Dougherty - powiedzi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin