Doncowa Daria - Jewłampija Romanowa 04 - Słodki padalec.pdf

(997 KB) Pobierz
Microsoft Word - Doncowa Daria - Słodki padalec
Daria Doncowa
Słodki padalec
Z języka rosyjskiego przełożyła
Ewa Skórska
Rozdział 1
Obudziłam się, gdy promień słońca dotknął mojej twarzy. Zapo-
mniałam zaciągnąć zasłony, a okno sypialni wychodzi przecież na
wschód. Która to może być godzina? Na pewno nie siódma czterdzieści,
bo właśnie wtedy rozlega się obrzydliwy dźwięk budzika i trzeba się
zrywać, budzić domowników. Oni z kolei nie cierpią rannego wstawa-
nia i na okrzyk: „Pobudka!" naciągają kołdrę na głowę. Dlatego właśnie
mam ustawiony budzik na taką dziwną godzinę - siódmą czterdzie-
ści. Dzieci wyliczyły, że siódma czterdzieści pięć to za późno, a siódma
trzydzieści za wcześnie; przez te dziesięć minut można jeszcze słodko
pochrapać.
Z westchnieniem wysunęłam lewą rękę, by wymacać szafkę nocną
i mały casio - prezent od Kiryła na Nowy Rok. Ale zamiast gładkiej
powierzchni natrafiłam na pustkę i otworzyłam oczy.
Ujrzałam wielką błękitno-białą szafę ze złoceniami, tapety przypomi-
nające szpalery pałaców w Peterhone i marmurowy posąg - korpulentną
damę trzymającą w grubej ręce abażur; pod jej cellulitowymi nogami le-
żał mały kamienny piesek.
Przez chwilę patrzyłam na to wszystko w osłupieniu, a potem przypo-
mniałam sobie, co wydarzyło się wczoraj, i usiadłam. Nie jestem w swoim
pokoju, tylko w obcym domu, gdzie będę mieszkać przez dłuższy czas...
Ale zacznijmy od początku.
6
Nazywam się Eulampia Romanowa, dla miłośników patronimikum
- Eulampia Andriejewna. Mieszkam u przyjaciółki Katii, która dziwnym
zbiegiem okoliczności nosi to samo nazwisko co ja. Nie jesteśmy krewny-
mi i nie mamy nic wspólnego z rodziną carską, po prostu się przyjaźnimy.
Rodzone siostry często-gęsto nie mogą się dogadać, rywalizując o wzglę-
dy rodziców, nas to na szczęście nie dotyczy.
Dlaczego, mając własne mieszkanie i daczę, zamieszkałam u Katii, to
zupełnie inna historia, nad którą nie ma sensu się tu rozwodzić. W skrócie
wyglądało to tak: zanim poznałam Katię, byłam żoną bogatego biznes-
mena Michaiła i nosiłam imię Eufrozyna. Pewnego pięknego dnia mój
mąż okazał się kryminalistą i mordercą i teraz odsiaduje wyrok gdzieś
w Korni - dokładnie nie wiem, rozwiedliśmy się i nie darzę go żadnym
sentymentem. Dzieci nie miałam, pracy również. Kochający rodzice od
dzieciństwa przygotowywali mnie do kariery artystycznej. Najpierw
ukończyłam szkołę muzyczną, potem konserwatorium, klasa harfy - nie-
zwykle „popularny" instrument w dzisiejszych czasach, nawet nie da się
na nim grać „do kotleta" w restauracji.
No bo wyobraźcie to sobie. Knajpa albo klub nocny, na scenie siedzi
harfistka, w natchnieniu dręcząc biedny instrument - a rozzłoszczeni
goście rzucają w nią sztućcami i kośćmi z kurczaka... Koncertów cza-
sów radzieckich, gdy na scenę wychodzili na przemian śpiewacy operowi
i estradowi, deklamatorzy i tancerze, teraz już nie ma, nieliczne miejsca
w orkiestrach symfonicznych są od dawna zajęte, mogłabym co najwyżej
występować solo. Ale Pan Bóg nie dał mi talentu, obdarzył za to pilnością
i posłuszeństwem, tak więc grać na harfie nauczyłam się wyłącznie dzięki
wyjątkowej pracowitości. Co prawda, genialny Richter mawiał: „Talent
to piękna rzecz, ale muzyk powinien mieć przede wszystkim twardy ty-
łek". Mój był chyba z żelaza; siedziałam z harfą po sześć, osiem godzin
dziennie, ale pożytek był z tego niewielki. Opanowałam technikę, lecz
natchnienia nie poczułam nigdy. Palce automatycznie przebierały struny,
dusza nie uczestniczyła w tym procesie. Nie udawało mi się nawiązać
kontaktu z publicznością, nie cieszyłam się powodzeniem i po wyjściu za
mąż porzuciłam to zajęcie.
Po rozwodzie, chcąc całkowicie zerwać z przeszłością, postanowiłam
zmienić imię Eufrozyna na Eulampia. Cóż, wybrałam to, co mi pierw-
sze przyszło do głowy, a może właśnie należało się zastanowić, pomyśleć
7
i wybrać jakieś banalne: Tania, Masza albo Lena... Ale co się stało, to się
nie odstanie i teraz znajomi mówią do mnie... Lampa.
U Katiuszy prowadzę dom: gotuję, sprzątam, piorę, wychowuję jej
młodszego syna Kiryła i od czasu do czasu wyciszam awantury, które
urządza jego starszy brat Sierioża swojej żonie Julce. W domu są również
całe hordy zwierząt: psy, koty, chomiki, a także nie mniej liczni goście
i krewni.
Wiele osób załamałoby się nerwowo, stojąc przez cały dzień przy ga-
rach, a potem przy zlewie, ale ja jestem szczęśliwa, traktuję chłopaków
prawie jak swoich synów, no i zajmuję się nimi bardziej niż Katia, która
po prostu nie ma na to czasu. Katia jest wybitnym chirurgiem, specjalistą
od operacji tarczycy. Takich lekarzy można w Rosji policzyć na palcach
jednej ręki, nic więc dziwnego, że do doktor Romanowej ustawiają się
w kolejce nie tylko pacjenci z byłych republik radzieckich, ale również
z Niemiec, Francji i Włoch. Sprytni obcokrajowcy umieją liczyć i dobrze
wiedzą, że za operację przeprowadzoną na najwyższym poziomie przez
madame Romanową zapłacą o rząd mniej niż we własnym kraju.
Katia nie potrafi odmówić pomocy cierpiącym i czasem w ciągu jedne-
go dnia operuje trzech pacjentów, często zostając na oddziale do późnej
nocy.
Gdy zaczęłam pracować w domu Romanowów, domownicy żywili
się mrożonymi pielmieniami, kiełbaskami i jajecznicą, a w charakterze
apoteozy sztuki kulinarnej występowała zupa Knorr. Nie, to nie to, że
Katia jest leniwa, ona po prostu nie ma już czasu na takie rzeczy. Dlatego
to ja zaczęłam prowadzić gospodarstwo i zarządzać wszystkim - przede
wszystkim finansami. Mam duży szary zeszyt, w którym próbuję plano-
wać wydatki. Na przykład wpływ - pięć tysięcy, wydatki - sześć. Choćbym
nie wiem co robiła, i tak nie da się związać końca z końcem. Chwytałam
się już wszelkich sposobów - dzieliłam pieniądze na części, każdą zawi-
jałam w oddzielną kartkę papieru i pisałam na wierzchu: „jedzenie od
7 do 14 stycznia", „jedzenie od 15 do 22 lutego". Ale potem Kiryłowi darły
się spodnie, Sierioży psuł się zapłon w samochodzie, Julka potrzebowała
pończoch, a psy najadły się odpadków przy śmietniku i musiały dostawać
lekarstwo. No i trzeba było sięgać po pieniądze ze stosiku na jedzenie.
Zrozumiałam, że ten system nie zdaje egzaminu, i przerzuciłam się na
„słoikowy". Umieszczałam banknoty w szklanych słoiczkach po kawie
8
i chowałam w różnych miejscach, naiwnie sądząc, że jeśli proces poszuki-
wania pieniędzy będzie się przeciągał, uda mi się trochę przyoszczędzić...
Dzięki temu dwa tysiące rubli zniknęły bezpowrotnie, razem ze słoikiem.
Przekopałam wszystkie szafy, komody, nawet kanapę, ale nie udało mi się
odnaleźć tak przemyślnie schowanych na czarną godzinę pieniędzy.
Przez cały czas walczyłam jak lew o zmniejszenie wydatków i zwięk-
szenie dochodów, ale w końcu musiałam pogodzić się z przegraną. Czego
ja nie wymyślałam: wymieniałam ruble na dolary, niemieckie marki, raz
nawet na japońskie jeny - a potem musiałam lecieć do kantoru i je sprze-
dawać. Przypominało to dowcip o głodnych Czukczach, którzy wieczo-
rem sadzili ziemniaki, a rano je wykopywali, bo strasznie chciało im się
jeść.
Co prawda, kilka razy udało mi się dorobić, ale domowy budżet nie
mógł opierać się na tych rzadkich i przypadkowych wpływach. Oczywi-
ście Katiusza, Sierioża i Julka próbowali zarobić jak najwięcej, ale... No
i właśnie pragnienie zarobienia dużych pieniędzy doprowadziło do tego,
że siedziałam teraz w cudzym domu, urządzonym z przepychem, lecz
bez gustu. Co prawda, mam daczę i kolekcję obrazów malarzy rosyjskich
- jedno i drugie dostałam w spadku po rodzicach. Ale działki w Ala-
biewie nie chcemy sprzedawać, tak wspaniale wypoczywa się tam latem,
a o tym, żeby sprzedać na aukcji choćby jeden z obrazów, nie chce słyszeć
żaden z domowników. Nie my zebraliśmy, nie my będziemy sprzedawać,
zostanie dla dzieci i wnuków.
Wczoraj, w poniedziałek Katierina poleciała do Miami. Amerykanie
zaproponowali jej roczną pracę na oddziale specjalizującym się w ope-
racjach tarczycy. Za takie wynagrodzenie, że w pierwszej chwili myślała,
iż faks przekłamał, dorzucając zera do kwoty, ale rozmowa telefoniczna
rozwiała wszelkie wątpliwości.
Kirył oczywiście miał jechać razem z Katią, która, nie chcąc rozstawać
się z Sieriożą i Julką, postawiła Amerykanom warunek: starszy syn, co
prawda, ma dwadzieścia pięć lat, ale on również ma jechać do Miami, i to
z żoną. Ordynatorowi kliniki tak bardzo zależało na cennym specjaliście,
że zgodził się od razu, znalazł nawet Sierioży pracę w agencji graficznej.
Jak widać, strona przyjmująca przywykła do kaprysów wielkich chirur-
gów - w każdym razie, gdy Katierina oznajmiła, że mopsy Mula i Ada,
terrier Rachel oraz koty Klaus i Semiramida jadą również, Amerykanie
9
nie protestowali, poprosili jedynie o załatwienie weterynaryjnych formal-
ności.
No i właśnie w poniedziałek, zalewając się łzami, żegnałam się z nimi
przed stanowiskiem kontroli celnej.
- Cyrkowcy? - zapytał celnik, zerkając na klatki ze zwierzętami.
Potem plastikowe klatki umieszczono na wózku i Kiriuszka pojechał
z nimi do kontroli paszportowej. Po drodze odwrócił się i zawołał:
- Lampeczko kochana, nie przejmuj się, rok szybko zleci!
Pokornie skinęłam głową: pewnie, że szybko. Tymczasem Kiriusza
pokazał palcem swoją kurtkę i zachichotał. Westchnęłam - w kieszeni
chłopca była ukryta ropucha Gertruda; przepisy surowo zabraniały wwo-
żenia ropuch do Ameryki.
Wróciłam do domu i przeszłam się po pustych pokojach. Serce ścis-
nęło mi się z żalu. Nikt nie wołał: „Lampa, daj jeść! Lampa, wyprasuj
koszulę!". Nie bawią się psy, nie miauczą koty, nie ryczą telewizory, nie
hałasuje Kirył, nie słychać krzyków oburzenia Julki, a Sieriożka nie śpie-
wa w łazience. Czasem tak bardzo pragnęłam choć chwili ciszy, a teraz,
gdy nastała, zupełnie mi się nie spodobała. Ale to nic, wieczorem i tak
miałam zamknąć mieszkanie i pojechać do nowego miejsca pracy.
Katiusza proponowała, żebym po prostu przeczekała ten rok. „Lam-
peńko, z pieniędzmi nie ma już problemów, będziemy ci przesyłać oka-
zją!". Ale ja się przeraziłam. Miałabym zostać sama, w pustym mieszka-
niu? Poza tym przez całe życie siedziałam komuś na głowie - najpierw
opiekowali się mną kochający rodzice, potem, po śmierci taty siedziałam
pod skrzydłami mamy, później za plecami męża, teraz u Katii... Bardzo
dobrze, że Amerykanie odmówili przyznania wizy niezamężnej kobiecie.
Dobiegam czterdziestki, najwyższy czas się usamodzielnić.
Przez kilka dni próbowali mi wymyślić jakąś pracę. Nauczycielka mu-
zyki? Przepisywaczka nut? Fryzjerka psów? Agent sprzedaży nierucho-
mości? Agentka „Herbalife"? No, czym w naszych czasach mogłaby się
zająć kobieta nie pierwszej młodości, niewykonująca popularnego zawo-
du?
- Zatrudnij się w mojej szkole na świetlicy - radził Kirył.
- O nie! Brak mi chrześcijańskiej pokory, tam jest potrzebny ktoś ła-
godny i opanowany, jak twoja Galina Kriworuczko.
Wreszcie Katia znalazła wyjście.
10
- Lampa, czytałaś książki Konrada Razumowa? - zagaiła pewnego
dnia.
Jeszcze się pyta! Uwielbiam kryminały i czytam wszystko, co się poja-
wia na rynku! Wprawdzie preferuję kobiety: Marininę, Daszkową, Pola-
kową, ale niektórych mężczyzn też czytam z przyjemnością, na przykład
Leonowa czy braci Wajnerów. Razumowa również czytuję, chociaż nie-
które jego powieści nie podobają mi się - źle się kończą, a bohaterowie są
mało sympatyczni.
- No więc - mówiła dalej Katierina - leczyła się u mnie jego żona,
Lena, a dzisiaj zadzwoniła z prośbą. Widzisz, jest taka sprawa...
Niemal wszyscy pacjenci Katii stają się z czasem jej dobrymi znajo-
mymi (jej notes telefoniczny pęka w szwach), często zwracają się do niej
o pomoc, a Katierina bez trudu rozwiązuje cudze problemy.
- Lampa! - zezłościła się Katia. - Słuchasz mnie czy nie?!
-Tak, tak - wymruczałam, usiłując się skupić.
Otóż żona poczytnego, dobrze zarabiającego pisarza żaliła się, że w ich
domu panuje kompletny chaos. Pokojówki to chamki i złodziejki, kuchar-
ka gotuje obrzydlistwa, na utrzymanie domu idą ciężkie tysiące, dzieci są
rozpuszczone, a guwernantki zamiast zająć się ich wychowaniem, pod-
rywają popularnego pisarza i kręcą przed nim tyłkiem. Jednym słowem,
potrzebna jest kobieta do prowadzenia domu, najlepiej pod czterdziestkę,
bez obsesji na punkcie seksu, rzetelna i uczciwa, która przywróci porządek.
Czy Katia przypadkiem nie zna kogoś odpowiedniego? Kobieta musiała-
by mieszkać u Razumowów, wynagrodzenie, rzecz jasna, odpowiednie.
- W sam raz dla ciebie! - ucieszyła się Katia.
- Co ty powiesz? Ja wcale nie chcę być gosposią!
-Jaką gosposią?! Będziesz miała pod sobą kucharkę, pokojówkę i na-
uczycieli ich starszej córki. Nie chodzi do szkoły.
- Dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Może jest słabego zdrowia? Zresztą, jak nie chcesz, to nie,
ale moim zdaniem to całkiem niezłe miejsce.
Po zastanowieniu zgodziłam się i Katierina zadzwoniła do Razumo-
wej.
- Lenoczka - szczebiotała do słuchawki - chyba znalazłam ci kogoś
odpowiedniego. Nazywa się Eulampia Andriejewna... Nie, nie, ma pra-
11
wie czterdzieści lat, tylko imię takie. Wszystko potrafi, uczciwość bez
zarzutu. Ostatni rok pracowała u mnie, ale teraz wyjeżdżam do Miami,
więc... Jednym słowem, polecam ci ją z całego serca. No coś ty, kocha-
na, nawet jej do głowy nie przyjdzie oglądać się na Konrada, a w ogóle,
skoro już o tym mowa, to ma młodego kochanka, z którym spotyka się
w czwartki, w swój wolny dzień.
- Po jakie licho naplotłaś o kochanku! - oburzyłam się.
Katiusza zachichotała:
- Lena jest czwartą żoną Konrada. To straszny babiarz, nic dziwnego,
że się dziewczyna denerwuje.
- To niech zatrudnia staruszki!
- Po pierwsze - śmiała się Katia - niektóre staruszki nie miałyby nic
przeciwko zabawieniu się z młodszym mężczyzną, po drugie, jakie z nich
pracownice? Nie, siła robocza musi być młoda, a to grozi przykrymi kon-
sekwencjami. No, decyduj się!
- Dobrze - burknęłam z rezygnacją. - Zgadzam się.
I w poniedziałek wieczorem starannie zamknęłam dopływ gazu, za-
kręciłam krany, włączyłam alarm i z niewielką torbą przybyłam na miej-
sce nowej pracy.
Patrząc na dom, w którym mieszkał Razumow, od razu wiedziało się,
że mieszkają tu ludzie zamożni. Przy wejściu domofon i kamera, w środ-
ku, obok windy, ochroniarz. I to nie jakaś trzęsąca się babulinka, tylko
dziarski mężczyzna pod trzydziestkę, ubrany w czarny mundur. Na scho-
dach czerwony dywanik, w windzie lśniące czystością lustro, zapach ko-
niaku, francuskich perfum i drogich papierosów.
Na czwartym piętrze było tylko dwoje drzwi; na jednych błyszczała
liczba 110. Najwidoczniej Razumow połączył kilka pustych mieszkań
albo wysiedlił swoich sąsiadów.
Nacisnęłam dzwonek; za drzwiami, chyba stalowymi, obitymi praw-
dziwą skórą w kolorze kawy z mlekiem, zadźwięczała melodyjka.
Uśmiechnęłam się. Dzwonek wygrywał Małą nocną serenadę. Ciekawe,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin