Doncowa Daria - Żona mojego męża.pdf

(640 KB) Pobierz
Doncowa Daria - Zona mojego mez
Daria Doncowa
ŻONA MOJEGO MĘŻA
Z rosyjskiego przełożyła Ewa Niepokólczycka
Świat Książki
Tytuł oryginału ŻENA MOJEGO MUZA
Projekt okładki Małgorzata Karkowska
Zdjęcia na okładce Flash Press Media
Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko
Redakcja Ewa RojewskaOlejarczuk
Redakcja techniczna Katarzyna Krznoczyk
Korekta Jadwiga Piller-Rosenberg
Copyright C by EKSMO Agency Inc.
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Ewa Niepokólczycka, 2004
Świat Książki
Warszawa 2004
Bertelsmann Media, sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Plus 2
Druk i oprawa Wrocławska Drukarnia Naukowa
ISBN 83-7391-409-9 Nr 4654
Rozdział 1
Szłam przez ciemny las. Droga wiła się między mokrymi pniami drzew,
aż raptem skręciła ostro w lewo i pojawił się przede mną dość
rozległy wiejski cmentarz. Mętny księżyc, który wymsknął się na
chwilę zza chmury, wychwycił z ciemności stare nagrobki i krzyże.
Żelazna brama, szarpana wiatrem, skrzypiała przeraźliwie.
Zwolniłam, czując na grzbiecie ciarki. Ale jedyne, co mogłam zrobić,
to iść dalej. Było zupełnie ciemno, nogi ślizgały się na gliniastym
gruncie, gdzieś w oddali zahukała sowa. Byłam ledwo żywa z
przerażenia.
- Dasza. - Głos dochodził jakby spod ziemi. - Daszutka, chodź tutaj.
Całkiem ogłupiała, ruszyłam w tamtą stronę.
- Tutaj, tutaj - nawoływał głos - szybciej.
Wreszcie, brnąc z trudem w grząskim błocie, dotarłam do świeżo
wykopanego dołu, zapewne czyjegoś przyszłego grobu, i zajrzałam do
środka.
Na dnie leżał w kałuży mój były mąż Maksym Polański, ubrany, nie
wiedzieć czemu, w sukienkę.
- Dario, pomóż - wyszeptał i wyciągnął ręce do góry. Otępiała,
patrzyłam, jak jego przedramiona stają się coraz
dłuższe i dłoń sięga już prawie skraju mogiły...
Lodowata obręcz ścisnęła mi serce, nogi zaczęły się trząść jak
galareta, a z gardła wyrwał mi się nieludzki skowyt.
Nagle wszystko zniknęło, usłyszałam leciutkie posapywanie, a po
chwili miękka, ciepła szmatka musnęła moją twarz. Otworzyłam oczy,
ciało jakby bez mojego udziału usiadło na łóżku.
Na pościeli, zawzięcie machając ogonem, wiercił się pitbull
Bundy. Usłyszawszy zapewne, że pani drze się jak opętana, wskoczył na
łóżko i zaczął lizać mnie po twarzy.
- Dziękuję, malutki - wybełkotałam. - Żebyś wiedział, jaki koszmar mi
się przyśnił!
Budzik wskazywał ósmą rano, co dla mnie było porą barbarzyńską.
Otworzyłam szufladę, wymacałam ulubione gauloise'y i łypiąc na boki,
zapaliłam. I syn, i córka, i synowa kategorycznie zabraniają mi palić
w łóżku. Ale moja sypialnia znajduje się na pierwszym piętrze w
prawym skrzydle domu, a ich pokoje - w lewym. Nie poczują. Zresztą
muszę się uspokoić po tym koszmarze.
Wygrzebałam się spod ciepłej puchowej kołdry i podeszłam do okna. W
naszym ogrodzie wszystko kwitło bujnym czerwcowym kwieciem. Niebo
 
bezchmurne, słonko już przygrzewa. Zapowiada się piękny dzień.
Straszny sen nie dawał mi jednak spokoju. Absolutnie nie wierzę w te
wszelkie brednie o przeczuciach, ale przecież mnie się nic nigdy nie
śni. A już zwłaszcza Maksym.
Maksym Polański był drugim z moich czterech mężów, przeżyliśmy razem
ledwie dwa lata. W tamtych odległych czasach Maksym był podobny do
Jesienina - jasny uśmiech, płowe włosy. Charakter miał anielski.
Nigdy się nie denerwował, jadł, co mu dano, nie przeszkadzał mu brak
czystych koszul i skarpetek, nie pił i prawie zawsze był w świetnym
nastroju. Mogliśmy więc żyć dalej w pełnej błogości, ale przecież
nawet na Słońcu są plamy. A Maksym miał dwie - patologiczną,
nieprzezwyciężoną słabość do płci pięknej i drogą mamę Ninę
Andriejewnę.
No cóż, może bym i przywykła w końcu do niekończącej się procesji
coraz to nowych kochanek, choć, oczywiście, widok męża, wracającego
około pierwszej w nocy z rozbieganymi oczkami, do przyjemności nie
należał.
- Dusik - kajał się małżonek, całując mnie w czoło. - Dusik, kocham
cię nade wszystko, a reszta to było tylko tak, dla natchnienia.
I szybko pędził do łazienki w obłoku obcych perfum. Kłopot w tym, że
Maks był podobny do Jesienina nie tylko z urody, tworzył również
wiersze i nawet wydał kilka tomików. Poetycka natura domagała się
ustawicznego nawożenia, stąd niezliczone
romanse i miłosne awantury. Ale jeśli z batalionami dam serca
mogłabym się pogodzić, to przed ukochaną teściową spasowałam.
Do tej pory pamiętam jej pierwszą wizytę u mnie. Mieszkałam wtedy w
Miedwiedkowie, w dwóch pokojach z maleńką kuchnią.
Nina Andriejewna zdjęła buty, podała Maksowi płaszcz i radośnie
zwróciła się do przyszłej synowej:
- Jak u was miło! Podoba mi się, gdy ludzie nie uganiają się za
luksusem i wygodą, nie robią z mieszkania fetysza, ale po prostu żyją
sobie skromnie jak wszyscy.
Aż mną rzuciło. Wczoraj trzy godziny sprzątałam jak szalona, żeby
przypodobać się przyszłej teściowej. Ta usiadła przy stole i zaczęła
się rozpływać nad poczęstunkiem:
- Torcik! Wspaniale, dawno nie jadłam gotowych wypieków. Już mi się
znudziły te domowe pierożki, kulebiaki, jakie mi podtykają,
gdziekolwiek jestem zaproszona. A u was kupne, jak miło. Masz rację,
kochanie, nie daj z siebie zrobić kury domowej.
- Ależ, mamo - wtrącił Maks.
- Siedź cicho - skarciła go droga teściowa. - Nie pozwolę obrażać
Daszy, zawsze stanę po jej stronie, nawet jeśli troszeczkę nie ma
racji.
No właśnie! Po ślubie przeprowadziłam się z moim synkiem Arkadym do
ogromnego generalskiego mieszkania na ulicy Woronowa. I potoczyło się
życie rodzinne, które skończyło się po dwóch latach, kiedy z Kieszką
zwialiśmy z powrotem do Miedwiedkowa.
Czmychnęliśmy o jedenastej wieczorem, wykorzystując dogodny moment,
gdy Nina Andriejewna poszła spać, a Maks zabawiał się gdzieś z
kolejną damą. Ja wzięłam niewielką walizkę ze skromnym dobytkiem, a
zasapany Kieszka dźwigał w koszyku dużego, ciężkiego kota Sebastiana.
Nie rościliśmy sobie żadnych pretensji do jakiegoś wspólnego majątku,
zależało nam tylko na kocie.
Nina Andriejewna dzwoniła później do mnie przez kilka miesięcy,
namawiała do powrotu. Ale po jakimś czasie Maks ożenił się z Luśką i
kontakty się urwały. Choć muszę przyznać,
że były małżonek nigdy nie zapomina złożyć mi życzeń na urodziny, na
Nowy Rok i Dzień Kobiet. Bogiem a prawdą, jest całkiem miły, ale
zdecydowanie lepiej być jego znajomą niż żoną. Owinęłam się w
szlafrok i poczłapałam na dół do jadalni. Ile to minęło od rozwodu z
Polańskim? Strach powiedzieć! Ludzie aż tak długo nie żyją! A przez
te wszystkie lata wszyscyśmy przeżyli przedziwne metamorfozy.
W połowie lat osiemdziesiątych moja przyjaciółka Nataszka po
rozwodzie wylądowała dosłownie na ulicy. Pracowałyśmy wtedy na
 
politechnice. Ja wtłaczałam do tępych głów studentów początki
gramatyki francuskiej, a Natalia była laborantką. Biedactwo, przez
kilka nocy spała w pracy na rozłożonej kanapce. Gdy się o tym
dowiedziałam, natychmiast zabrałam ją do siebie. I tak oto
zamieszkaliśmy wszyscy razem - Nataszka, Arkady, moja córka Masza,
wielce rasowy pies Snapik, kotka Kleopatra, świnka morska Patryk,
chomik Foma i moja skromna osoba. Jeść chcieli wszyscy, a zwłaszcza
Foma, który wszczynał awanturę w swojej klatce, jeśli nie podano mu
na czas kolacji. Zarabiałyśmy obie, jeśli dobrze pamiętam, dwieście
rubli, dlatego wieczorami ganiałam na korepetycje i wyciągałam z tego
półtora rubla za godzinę.
I pewnie byśmy tak wegetowały, gdyby na początku roku tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątego Natalia nie poznała pewnego Francuza
i nie wyszła za niego za mąż. Z nędzarki stała się baronową McMayer.
Naturalnie, cała rodzinka przeniosła się do Paryża. Ale szczęście
przyjaciółki nie trwało długo. Jeana McMayera, męża Natalii,
zamordowano, a ona w jednej chwili przeistoczyła się w oszałamiająco
bogatą wdowę. Jej własnością stało się świetnie prosperujące
przedsiębiorstwo, wielki majątek, kolekcja unikatowych obrazów i dom
na przedmieściach Paryża.
Tak oto zamieszkaliśmy w stolicy mody. Ale nostalgia to śmiertelna
choroba i zaczęliśmy łamać sobie głowę, co by tu wykombinować, żeby
mieszkać i we Francji, i w Rosji...
Traf chciał, że akurat wtedy zaczęły się w Rosji przemiany. Zezwolono
nam na podwójne obywatelstwo. Żyć nie umierać! Każde z nas ma teraz
dwa paszporty, czerwony - rosyjski, i niebieski - francuski. Kryzysy
ekonomiczne też nam niestraszne -
kapitały pozostają we Francji, a w Rosji mamy tylko konto, na które
wpływają nam pieniądze. I tak sobie mieszkamy - pół roku tu, pół roku
we Francji, dwa domy, dwa kraje.
Dom mamy teraz okazały. Jednopiętrowa murowana willa w osiedlu
Łożkino, dwadzieścia pokoi, choć nie jest to wcale tak dużo, gdy się
uwzględni,liczbę domowników.
A jest to liczba pokaźna. Mój starszy syn Arkady, jego żona Ola i
bliźniaki - Anka i Wańka. Następnie trzynastoletnia Marusia, ja i
Nataszka. Na parterze urzędują: gosposia Irka, kucharka Katia i
niania Serafina Iwanowna. Po bezkresnych korytarzach snuje się
gromadka zwierzaków: pitbull Bundy, rottweiler Snap, pudliczka
Cherry, angielski mops Hootch, kotki Kleopatra i Fifina, jorkszyrska
terierka Julie. Czasami dołączają do nich zwiewające z klatek morskie
świnki Maurice, Justyna i Patryk oraz papuga Koko. Mamy też często
gości -rodzinę i przyjaciół z różnych stron Rosji. Biorąc to wszystko
pod uwagę, można powiedzieć, że dwadzieścia pokoi to właściwie za
mało.
Wzbogaciwszy się tak nieoczekiwanie, za jednym zamachem zmieniliśmy
się w „nowych Rosjan", choć ze starymi nawykami. Nadal staramy się
pracować i uczyć. Arkaszka skończył prawo i jest adwokatem. Olga, na
którą w domu wołamy Kicia, zgłębia języki obce, Mania jest jeszcze w
liceum, ale równolegle uczęszcza na zajęcia w Instytucie Weterynarii,
bo zamierza zostać „psim lekarzem". Poza tym maluje okropne obrazy,
które nie wiedzieć czemu są rozchwytywane. Natalia wzięła się do
pisania, produkuje romanse. Ku mojemu osłupieniu, wydają je w jakichś
szalonych nakładach.
Zakończywszy kolejne arcydzieło, przyjaciółka przynosi mi rękopis, a
ja, zgrzytając zębami, czytam Namiętność pod księżycem albo jakiegoś
innego Tajemniczego kochanka. Nienawidzę takiej literatury! Całym
sercem oddana jestem wyłącznie kryminałom. Zdarzyło się nawet kilka
razy, że musiałam sama rozwikłać jakieś zagmatwane sprawy.
Najchętniej zostałabym prywatnym detektywem.
W domu wszyscy poza mną wstają wcześnie. Dlatego gdy o pół do
dziewiątej weszłam do jadalni, zastałam tylko Kieszę, który w
pośpiechu łykał poranną kawę. Kicia i Maszka już
pojechały do szkoły. Nataszka wyjechała wczoraj do Paryża. Spod drzwi
jej gabinetu niemiłosiernie wiało.
 
- Mama? - zdziwił się mój syn. - Co się stało? Jesteś chora?
Dlaczego się tak zerwałaś?
Wzruszyłam ramionami.
- Już się wyspałam, a poza tym mam parszywy nastrój.
I wtedy zadzwonił telefon, w dodatku nie komórka Arkaszki, ale
stacjonarny. Też coś, komu strzeliło do głowy, żeby dzwonić o takiej
porze?
- Dasza - usłyszałam - poznajesz?
Masz babo placek! Niczym dalszy ciąg snu, ze słuchawki dobiegał
gorączkowy głos Maksyma:
- Daria, pomóż! Tylko do ciebie mogę się zwrócić. Proszę, nie
opuszczaj mamy, została całkiem sama. Bardzo jej ciężko! Bądź
człowiekiem, zajmij się staruszką!
Połączenie zostało przerwane. Patrzyłam w osłupieniu na aparat.
Czyżbym nadal śniła, czy też Maks naprawdę zadzwonił?
- Co się stało? - zapytał zdumiony Kiesza.
- Pamiętasz Maksa Polańskiego?
- Drugiego męża? Dość mętnie. Opowiedziałam mu o śnie i telefonie.
- O kurczę! - Synek parsknął śmiechem. - Pewnie strzelił sobie
głębszego i plecie głupoty.
Strzelił głębszego?! We wtorek, o pół do dziewiątej rano?! Jeśli
dobrze pamiętam, Maks nie lubił wódki. Chociaż, ludzie się zmieniają.
Ale co to znaczy, że Nina Andriejewna jest całkiem sama? A Weronika,
siódma żona Maksyma? Byli małżeństwem od pięciu lat i żyli chyba
całkiem zgodnie. Co tam się stało?
Złapałam telefon i wygrzebując z zakamarków pamięci numer,
zadzwoniłam na ulicę Woronowa. Długo nikt nie odbierał, wreszcie z
oddali zaszeleścił drżący głos staruszki:
- Halo?
- Poproszę z Niną Andriejewną.
- Słucham.
Zbaraniałam. Moja była teściowa przez całe życie mówiła tonem
dziarskim, niczym pionierka na zbiórce. Dalsi znajomi, dzwoniąc,
często mówili: „Dziewczynko, poproś mamę".
- Nino Andriejewno, tu Dasza, była żona Maksa. Co się u was stało?
Zapadła cisza. Wreszcie bojaźliwy głosik zaszeleścił:
- Daszuta, straszna bieda, nieszczęście, tragedia.
- Ale co się stało?
- Maks jest w więzieniu.
- Co takiego? A gdzie Weronika?
Teściowa chwilę milczała, wreszcie zaczęła płakać, a ja spośród łkań
wyłowiłam nieprawdopodobną informację:
- Nika została zastrzelona...
- Kto ją zastrzelił?
- Maks.
O mało nie spadłam z krzesła. Teściowa zanosiła się płaczem,
kompletnie nic nie mogłam zrozumieć.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się miotać po pokoju. Natychmiast jadę
do Polańskich.
Rozdział 2
Do domu przy ulicy Woronowa dotarłam około dziesiątej. Dawno nie
byłam w tej okolicy, ale sześciopiętrowy budynek z kolumnami wcale
się nie zmienił. No, może o tyle, że teraz był pomalowany na szaro, a
na fasadzie przybyło kilka tablic pamiątkowych. Budynek należał do
Ministerstwa Obrony i na każdym piętrze mieszkało po trzech
generałów, a gdzieniegdzie nawet marszałek.
Wielki marmurowy hol, stareńka winda - to wszystko od razu przywołało
niezbyt miłe wspomnienia. Oto drzwi z numerem 7. Nacisnęłam dzwonek.
W środku panowała martwa cisza. Dopiero po chwili szczęknął łańcuch,
drzwi się uchyliły. Na progu pojawiła się nieznajoma siwowłosa
staruszka w niezbyt czystym szlafroku. Zmierzwione, najwyraźniej
dawno niemyte włosy, bose nogi. Cóż to za dziwoląg i gdzie jest Nina
Andriejewna?
 
- Daszeńko - wyszeptała staruszka - nic się nie zmieniłaś, nadal
piękna. A u mnie takie nieszczęście!
Patrzyłam na nią osłupiała. To jest moja teściowa?! Boże,
przecież dawniej nigdy nie wychodziła z sypialni bez lekkiego
makijażu i nieuczesana. Kiedy przeszła taką metamorfozę? W ubiegłym
roku spotkałyśmy się przypadkiem w teatrze, wyglądała wspaniale:
elegancka, prosta jak trzcina, jak zwykle w pantoflach na obcasie.
Szurając zdeptanymi kapciami, poprowadziła mnie w głąb ogromnego
mieszkania. Ponownie osłupiałam. Nie pozostało nic, co przypominałoby
wielkie sześciopokojowe mieszkanie, w którym toczyło się nasze
wspólne życie rodzinne. Przeprowadzono kapitalny remont. Poczerniałą
podłogę wyłożono ozdobnym parkietem, ściany pomalowano na biało,
zamiast drzwi wybito łuki. Między kuchnią i ówczesnym pokojem
Arkaszki wyburzono ścianę, przez co kuchnia miała teraz ponad
trzydzieści metrów. Wszędzie dywany, lustra, brązy i skórzane meble.
Ciekawe, skąd Maks miał pieniądze?
Jeśli dobrze pamiętam, wcześniej mój małżonek nie chciał i nie umiał
zarabiać.
Nina Andriejewna zabrzęczała czajnikiem. - Pewnie masz ochotę na
kawę? Niestety, skończyła mi się zresztą herbata i cukier też.
Usiadła na taborecie, podparła pomarszczony policzek wychudzoną
dłonią i rozpłakała się żałośnie. Serce mi się ścisnęło. Tak skomli
na mrozie mała bezdomna psina, podkulając marznące łapki. Wcześniej
nigdy nie widziałam, by teściowa płakała. Podeszłam do lodówki i
otworzyłam drzwiczki. Na górnej półce tkwił samotnie półlitrowy
kartonik kefiru, i to bvło wszystko.
- Czy dowiem się wreszcie, co tu się stało?
Nina Andriejewna wytarła nos ścierką i opowiedziała mi
nieprawdopodobną historię.
Otóż na początku lat dziewięćdziesiątych Maksym zmienił się nie do
poznania. Dawniej całymi dniami wylegiwał się w łóżku, pisał
wierszyki, a teraz nagle gorączkowo zaczął szukać pracy. W ogniu
rozbuchanych cen stopniały wszystkie oszczędności, jakie zgromadził
zapobiegliwy ojciec generał. Sto osiemdziesiąt tysięcy rubli na
książeczce oszczędnościowej zaczęło gwałtownie tracić na wartości. Za
komunistów taka suma wystarczyłaby na trzy życia, dlatego Maksym mógł
sobie wybrać
zawód poety. Ale w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku
żyli już tylko z groszowej emerytury matki. Nie nawykli do odmawiania
sobie czegokolwiek, wydawali pieniądze, ledwo odeszli od bankowego
okienka. Potem zaczęli wyprzedawać rzeczy. Życie pokazało zęby.
Najpierw odeszła do innego żona Maksyma Lena, potem skończyły się
precjoza matki. Aż wreszcie doszło do tego, że Nina Andriejewna
zaczęła zbierać butelki.
Tego już Maks nie mógł ścierpieć. Matkę ubóstwiał. Myślał,
deliberował i postanowił zająć się biznesem. Po kilku bezsennych
nocach obmyślił wreszcie, co to będzie.
W Moskwie w tym czasie w ogóle nie można było kupić jajek. Ludzie
przynosili sobie w prezencie po jajeczku. Zresztą, brakowało
wszystkiego. To właśnie wtedy powstał żart: „Jeśli, będąc z wizytą,
umyłeś ręce mydłem, to herbatę wypij bez cukru". Na dobrą sprawę
można więc było handlować czymkolwiek. Ale Maks zapalił się do
kurzych jaj.
Na początek pożyczył od kolegi samochód, pojechał do Glebowa, gdzie
znajdowała się kurza ferma, i przywiózł tysiąc jaj kupionych po cenie
hurtowej. Następnego dnia stanął przy wejściu do metra i sprzedał je
w ciągu... dwudziestu minut. Dalej wszystko potoczyło się jak w
bajce. Kupił dwa tysiące, trzy tysiące, cztery tysiące... Interes się
rozkręcił. To nie znaczy, że zawsze szło gładko. Kilka razy
nachodzili go bandyci i milicjanci. Ale Maks odkrył w sobie prawdziwy
talent kupca i dyplomaty. W roku dziewięćdziesiątym piątym interes
kręcił się już bez zakłóceń. Spokoju strzegła sowicie opłacana
„czapa". Milicja też dostawała swoją dolę. Maks zatrudnił
sprzedawców, głównie pracujące na czarno Ukrainki i Białorusinki, a
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin