Bagley Desmond -- Na równoważni 1973(1).doc

(939 KB) Pobierz

DESMOND BAGLEY

 

 

 

 

NA

RÓWNOWAŻNI

 

 

 

 

 

Przełożył:

ZBIGNIEW A. KRÓLICKI

 

 

 

 

 

 

AMBER


Tytuł oryginału:

THE TIGHTROPE MEN

 

 

Ilustracja na okładce:

STEVE CRISP

 

 

Opracowanie graficzne:

ADAM OLCHOWIK

 

 

Redaktor:

ZOFIA SKORUPIŃSKA

 

Redaktor techniczny:

JANUSZ FESTUR

 

 

Copyright © 1973 by L. J. Jersey Ltd.

For the Polish edition

Copyright © 1992 by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-026-3


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozsądnym jest oczekiwać, że człowiek może bezpiecznie chodzić po linie przez dziesięć minut; byłoby nierozsądne zakładać, iż można robić to bez wypadku przez dwieście lat.

Bertrand Russell


 

1

 

Giles Denison spał. Leżał na plecach, osłaniając czoło zgiętą prawą ręką, z dłonią lekko zaciśniętą w pięść, co nadawało mu dziwnie bezbronny wygląd kogoś, kto zasłania się przed ciosem. Oddychał równo i płytko, lecz coraz głębiej, w miarę jak wracała mii świadomość w tym codziennym cudzie reintegracji psyche po małej śmierci snu.

Jego oczy za zamkniętymi powiekami poruszyły się i westchnął, opuszczając rękę i obracając się na bok, aby głębiej wtulić się w prześcieradła. Po kilku chwilach zamrugał oczami, otworzył je i spojrzał bezmyślnie na pustą ścianę obok łóżka. Znów westchnął, nabierając powietrza w płuca, a potem niespiesznie podniósł rękę i spojrzał na zegarek.

Była dokładnie dwunasta.

Zmarszczył brwi i potrząsnął zegarkiem, po czym przyłożył go do ucha. Miarowe tykanie świadczyło o tym, że chodzi, a ponownie spojrzawszy na tarczę zobaczył szybki, urywany ruch krążącej wkoło wskazówki sekundnika.

Gwałtownie usiadł na łóżku i wytrzeszczył oczy. Zapomniał o niepokoju wywołanym nieokreśloną porą dnia — północ czy południe? — gdyż uświadomił sobie, że to nie jego zegarek. Zawsze nosił piętnastoletnią omegę, którą dostał w prezencie od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny, tymczasem był to płaski patek philippe, złociście lśniący, na zwykłym skórzanym pasku, a nie na elastycznej metalowej bransolecie, do jakiej Denison był przyzwyczajony.

Na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka, gdy dotknął zegarka wskazującym palcem, ale silniejszego wstrząsu doznał, kiedy podniósł oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nigdy przedtem nie był w tym pokoju.

Uświadomił sobie, że serce łomocze mu w piersi; podniósł rękę i poczuł pod palcami chłód jedwabiu. Spojrzał w dół i zobaczył piżamę. Zazwyczaj spał bez niczego; w piżamach dusił się i powiedział kiedyś, że, jego zdaniem, ubieranie się do łóżka jest bezsensowne.

Nadal był zaledwie na pół obudzony i w pierwszej chwili miał ochotę położyć się, aby zaczekać na koniec tego snu i obudzić się znowu we własnym łóżku, ale nagle poczuł potrzebę skorzystania z łazienki. Z irytacją potrząsnął głową i odrzucił pościel — nie prześcieradła i koce, do których przywykł, ale grubą, pikowaną kołdrę — moda na nie przywędrowała ostatnio z kontynentu.

Opuścił nogi na podłogę i usiadł, ponownie patrząc na piżamę. Jestem w szpitalu — pomyślał nagle. — Pewnie miałem jakiś wypadek. Jednak pamięć mówiła mu co innego. Poprzedniego wieczora położył się do łóżka w swoim własnym mieszkaniu w Hampstead; jak zwykle, po wypiciu zbyt wielu głębszych. To codzienne zaglądanie do kieliszka weszło mu w zwyczaj po śmierci Beth.

Palcami gładził miękki jedwab. Doszedł do wniosku, że to nie szpital; ta piżama z pewnością nie była strojem dostarczanym przez służbę zdrowia — nie z tym haftowanym monogramem na piersi. Wykręcił głowę, żeby przeczytać litery, ale haft był skomplikowany, a monogram do góry nogami, więc nie zdołał ich rozszyfrować.

Wstał, rozejrzał się po pokoju i natychmiast zrozumiał, że znajduje się w hotelu. Zauważył kosztownie wyglądające walizki, a w żadnym innym miejscu poza pokojem hotelowym nie spotyka się specjalnych stojaków do ich ustawiania. Zrobił trzy kroki i dotknął lekko ziarnistej skóry, niemal nie noszącej śladów zużycia. Z boku walizki widniały inicjały — trzy nie ułożone w monogram litery: H.F.M.

Głowa pulsowała mu nasilającym się bólem — skutkiem tych kilku kieliszków — i zaschło mu w gardle. Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł nietknięte drugie łóżko, schludnie powieszoną na oparciu krzesła marynarkę i porozrzucane na komodzie rzeczy osobiste. Już miał do nich podejść, gdy parcie w pęcherzu stało się nieznośne i zrozumiał, że musi szybko znaleźć łazienkę.

Odwrócił się i niepewnie przeszedł do maleńkiego przedpokoju. Jedną ścianę pokrywała boazeria. Otworzywszy umieszczone w niej drzwi, zobaczył szafę pełną ubrań. Ponownie odwrócił się i po przeciwnej stronie znalazł drzwi wiodące w ciemność. Pomacał za włącznikiem, znalazł go i w wyłożonej białymi kafelkami łazience zapaliło się światło.

Kiedy oddawał mocz, jego myśli zaprzątał nowy problem: zastanawiał się, co też wydało mu się dziwne w tym włączniku. Nagle uświadomił sobie, że przełącznik działał odwrotnie — aby zapalić światło, musiał przesunąć go w górę zamiast, jak zazwyczaj, w dół.

Spłukał muszlę i obrócił się do umywalki, szukając wody. Na półeczce stały dwie szklanki owinięte w przezroczysty papier. Zdjął jedną, zerwał papier i napełniwszy ją wodą z kranu z zielonym kurkiem, łapczywie wypił. Minęły może trzy minuty od chwili, gdy się obudził.

Odstawił szklankę i potarł lewe oko, które go bolało. Potem spojrzał w lustro nad umywalką i po raz pierwszy w życiu poczuł obłędne przerażenie.


2

 

Kiedy Alicja przeszła na drugą stronę lustra, kwiaty przemówiły do niej, a ona poczuła zaledwie lekkie zdziwienie; jednak pewien psycholog był zdania, że gdyby kwiat przemówił do człowieka, ten byłby naprawdę przerażony.

Tak się stało z Gilesem Denisonem. Ujrzawszy NIEMOŻLIWE w lustrze nad umywalką, odwrócił się i zwymiotował do muszli klozetowej, lecz gwałtowne skurcze żołądka nie wyrzuciły niczego prócz rzadkiego śluzu. Dysząc z wysiłku, jeszcze raz spojrzał w lustro — i stracił przytomność.

Kiedy ją odzyskał, leżał rozciągnięty na łóżku, wbijając zgięte jak szpony palce w poduszkę. W mózgu, z mechanicznym uporem, dudniła mu jedna myśl: Jestem Giles Denison! Jestem Giles Denison! JESTEM Giles Denison! Jestem GILES DENISON!

W końcu przestał dyszeć i spróbował pomyśleć o czymś innym. Przywarłszy policzkiem do poduszki, zaczął głośno mówić, krzepiąc się znajomym dźwiękiem swojego głosu. Niewyraźnie, ale coraz bardziej stanowczo, mówił sobie:

Jestem Giles Denison. Mam trzydzieści sześć lat. Wczoraj wieczorem położyłem się do łóżka we własnym domu. Byłem trochę podcięty, to prawda, ale nie tak pijany, żeby urwał mi się film. Pamiętam, że poszedłem spać... to było zaraz po północy.

Zmarszczył brwi, a potem dodał:

Ostatnio trochę zaglądałem do butelki, ale nie jestem alkoholikiem, zatem to nie delirium tremens. A więc co?

Lewą ręką dotknął policzka.

Cóż to takiego, do diabła?

Powoli usiadł na brzegu łóżka, zbierając odwagę, aby wrócić do łazienki, co, jak wiedział, musi zrobić. Po chwili wstał i stwierdził, że cały dygocze, odczekał więc, aż atak dreszczy minął, po czym z ociąganiem poszedł do toalety, by znów stanąć oko w oko z obcym w lustrze.

Twarz, którą zobaczył, wyglądała starzej — ocenił, iż jej właściciel był już po czterdziestce. Giles Denison miał wąsy i schludnie przystrzyżoną brodę — ten nieznajomy nie nosił zarostu. Giles Denison szczycił się bujną czupryną, człowiek w lustrze świecił zakolami łysiny nad skroniami. Denison, co potwierdzała odpowiednia adnotacja w paszporcie, nie miał żadnych znaków szczególnych — lewą stronę twarzy obcego przecinała stara blizna, ciągnąca się od skroni, przez policzek, do kącika ust; lewa powieka lekko opadała, być może z powodu blizny, a na brodzie z prawej strony ciemniało brunatne znamię.

Może Denison nie byłby aż tak przerażony, gdyby różnica polegała tylko na tym, ale twarz w lustrze była w ogóle inna. Denison, taki dumny ze swoich lekko arystokratycznych, orlich rysów, skonstatował, że orla to ostatnie słowo, jakim można by określić twarz nieznajomego — pucołowatą, z okrągłym, niekształtnym nosem i dopiero zarysowującym się, ale wyraźnie dostrzegalnym podbródkiem.

Denison otworzył usta, aby obejrzeć zęby obcego, i spostrzegł błysk złotej koronki na jednym z trzonowych. Zamknął usta i zacisnął powieki, ponieważ znów zaczął się trząść. Kiedy otworzył oczy, starał się już nie patrzeć w lustro. Jego wzrok zatrzymał się na dłoniach, ściskających krawędź umywalki. One też wyglądały inaczej: skóra znacznie starsza, a paznokcie krótko obcięte, jakby tamten je obgryzał. Na prawym kciuku dostrzegł kolejną bliznę, a na wskazującym i środkowym palcu ciemne plamy nikotyny.

Denison nie palił.

Jak w transie odwrócił się od lustra i poszedł z powrotem do sypialni. Usiadł na skraju łóżka i wbił wzrok w pustą ścianę, gotów krzyczeć rozpaczliwie: Jestem Giles Denison! — by samemu utwierdzić się we własnej tożsamości. Znowu chwyciły go dreszcze, ale siłą woli wydźwignął się z otchłani szaleństwa i zmusił do w miarę logicznego myślenia.

Wreszcie wstał i podszedł do okna, ponieważ odgłosy ulicy dziwnie przyciągały jego uwagę. Słyszał jakiś niezwykły dźwięk, dźwięk niosący wspomnienia dzieciństwa. Odchylił zasłonę i wyjrzał na ulicę, chcąc zlokalizować jego źródło.

W dole, ze szczękiem i zgrzytem charakterystycznym dla minionej ery transportu, przejeżdżał tramwaj. Dalej, w oślepiającym blasku jasno świecącego słońca, znajdował się ogród, podium dla orkiestry i rzędy kolorowych parasoli nad stołami, przy których siedzieli ludzie, jedząc i pijąc. Za ogrodami przebiegała inna ruchliwa ulica.

Przejechał następny tramwaj i Denison spróbował odczytać napis na tabliczce informacyjnej, ale słowa wydawały się wzięte z jakiegoś obcego języka. W tym tramwaju było jeszcze coś dziwnego, zmrużył więc oczy, chcąc lepiej widzieć dwa jednopiętrowe wagony połączone ze sobą. Popatrzył na szyldy po drugiej stronie ulicy i stwierdził, że również i tam napisy nic mu nie mówią.

Głowa bolała go jak jeszcze nigdy w życiu, więc puścił zasłonę, uciekając przed nieznośnym blaskiem, i obrócił się twarzą do mrocznego pokoju. Podszedł do komody i spojrzał na porozrzucane przedmioty — papierośnicę, prawdopodobnie złotą, elegancką zapalniczkę, portfel, notatnik oraz garść drobnych.

Usiadł, zapalił nocną lampkę i wziął do ręki srebrną monetę. Na jednej stronie pieniążka był profil otyłego mężczyzny z wydatnym nosem. Właściciel tego portretu niewątpliwie miał w sobie coś z rzymskiego imperatora. Podpis: OLAV V.R. nic mu jeszcze nie mówił. Denison odwrócił monetę. Wizerunek konia stającego dęba oraz napis: 1 KRONE. NORGE — wyjaśnił wszystko.

Norwegia!

Denisonowi znów zawirowało w głowie i zgiął się wpół, czując gwałtowny skurcz żołądka. Odłożył monetę i ściskał skronie rękami, dopóki nie poczuł się lepiej. Niewiele lepiej, ale chociaż trochę.

Kiedy odrobinę doszedł do siebie, wziął portfel i szybko przejrzał przegródki, wyrzucając ich zawartość na blat stolika. Opróżniony portfel odłożył na bok, notując w pamięci jego dobrą jakość, i zaczął przeglądać papiery. Znalazł angielskie prawo jazdy na nazwisko Harolda Felthama Meyricka zamieszkałego w Lippscott House, niedaleko Brackley, w Buckinghamshire. Poczuł nieprzyjemne mrowienie na karku, gdy spojrzał na podpis. To było jego pismo. Nie jego nazwisko, lecz jego charakter pisma — co do tego nie miał żadnych wątpliwości.

Wyciągnął rękę i wziął pióro; część kompletu składającego się z wiecznego pióra i długopisu. Rozejrzał się wokół, szukając papieru do pisania, a nie znalazłszy otworzył szufladę nocnego stolika, w której leżała papeteria. Na chwilę znieruchomiał, kiedy na kopercie ujrzał firmowy nagłówek: HOTEL CONTINENTAL, STORTINGS GATA, OSLO.

Ręka trzęsła mu się, gdy przyłożył pióro do papieru, ale dość czytelnie nabazgrał swój podpis — Giles Denison. Popatrzył na znajome pętle oraz zakrętasy i poczuł się niepomiernie lepiej, po czym podpisał się inaczej — H.F. Meyrick. Wziął prawo jazdy i porównał podpisy. Stwierdził to, co już wiedział: dokument został podpisany jego charakterem pisma.

Tak samo jak opasła książeczka z czekami podróżnymi Cooka. Policzył czeki — dziewiętnaście sztuk po pięćdziesiąt funtów każdy — razem dziewięćset pięćdziesiąt funtów. Jeśli naprawdę był Meyrickiem, to nie brakowało mu forsy. Głowa rozbolała go jeszcze bardziej.

Znalazł tuzin tłoczonych wizytówek z nazwiskiem i adresem Meyricka oraz gruby plik norweskich banknotów, których nie miał ochoty liczyć. Upuścił je na blat i znowu objął rękami pulsującą głowę. Mimo iż dopiero co się zbudził, był zmęczony i oszołomiony. Wiedział, że grozi mu nawrót psychicznej izolacji. Tak łatwo byłoby skulić się w pościeli i wyrzucić ze świadomości tę zwariowaną, nieprawdopodobną historię, która mu się przydarzyła, uciec w sen z nadzieją, że wszystko okaże się tylko sennym koszmarem i że kiedy się obudzi, będzie znów w łóżku, w swoim mieszkaniu w Hampstead, tysiąc mil stąd.

Wysunął trochę szufladę, włożył palce w szczelinę, a potem zatrzasnął szufladę nasadą drugiej ręki. Jęknął z bólu, a kiedy wyjął dłoń, na palcach pozostały czerwone ślady. Z bólu łzy nabiegły mu do oczu i rozmasowując rękę wiedział już, że to zbyt realne, aby mogło być snem.

A więc jeśli nie był to sen, to co? Poszedł spać jako jedna osoba, a obudził się jako inna, w innym kraju. Chwileczkę! To nie całkiem tak. Zbudził się wiedząc, że jest Gilesem Denisonem — osoba Harolda Felthama Meyricka była czymś zewnętrznym — wewnątrz był nadal Gilesem Denisonem.

Już miał podążyć za tym tokiem rozumowania, gdy znowu poczuł ból brzucha i nagle zrozumiał, dlaczego jest taki słaby i zmęczony. Był głodny jak wilk. Podniósł się z trudem i poszedł do łazienki, gdzie nachylił się nad miską klozetową. Wstrząsały nim gwałtowne wymioty, ale pusty żołądek zwracał jedynie rzadki, kwaśny sok żołądkowy. A przecież poprzedniego wieczoru zjadł obfity posiłek. Niewątpliwie coś tu było nie w porządku.

Wrócił do sypialni i niezdecydowanie przystanął przy telefonie, po czym, w nagłym przypływie determinacji, podniósł słuchawkę.

Z obsługą pokoi — powiedział.

Własny głos wydał mu się ochrypły i obcy. W słuchawce zatrzeszczało.

Obsługa pokoi — powiedział ktoś po angielsku, z cudzoziemskim akcentem.

Chciałbym coś zjeść — rzekł Denison. Zerknął na zegarek, dochodziła druga. — Skromny lunch.

Kanapki? — podpowiedział głos w słuchawce.

Mogą być — rzekł Denison. — I dzbanek kawy.

Tak, sir. Numer pańskiego pokoju?...

Denison nie wiedział. Pospiesznie rozejrzał się wokół i na niskim stoliczku pod oknem zobaczył coś, co musiało być kluczem od pokoju. Klucz był przymocowany do pięciofuntowego mosiężnego breloczka, na którym był wybity numer.

Trzysta sześćdziesiąt — powiedział.

Dziękuję, sir.

Denison miał przypływ natchnienia.

Czy możecie mi przysłać gazetę?

Angielską czy norweską, sir?

I taką, i taką.

The Times?

Tak, a także jego tutejszy odpowiednik. Aha, mogę być w łazience, kiedy przyjdziecie, po prostu zostawcie wszystko na stole.

Tak jest, sir.

Denison z ulgą odłożył słuchawkę. Kiedyś będzie musiał pokazać się ludziom, ale nie miał ochoty robić tego zaraz. Z pewnością będzie musiał zadać mnóstwo pytań, ale potrzebował czasu, żeby wziąć się w garść. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że wchodząc w rolę innej osoby, napotka wiele pułapek, które trzeba będzie ominąć.

Wziął jedwabny szlafrok od Paisleya, który znalazł złożony na krześle, i wrócił do łazienki, gdzie w przypływie tchórzostwa zasłonił lustro ręcznikiem. Przez chwilę biedził się z nieznanymi kurkami, po czym napuścił gorącej wody do wanny i zdjął piżamę. Zauważył plaster przyklejony na swojej lewej ręce i już zamierzał go zerwać, ale rozmyślił się, nie mając pewności, czy naprawdę chce wiedzieć, co znajduje się pod przylepcem.

Wszedł do wanny i zanurzył się w gorącej wodzie czując, jak ciepło łagodzi nagły ból wszystkich kończyn, i znów sennie zastanowił się, dlaczego jest taki zmęczony, skoro dopiero od dwóch godzin jest na nogach. W końcu usłyszał odgłos otwieranych drzwi i szczęk zastawy. Drzwi ponownie trzasnęły i w pokoju zapanowała cisza, więc wyszedł z wanny i zaczął się wycierać.

Siedząc na wyłożonym korkiem stołku, pochylił się i obejrzał swoją lewą łydkę. Znalazł sinobiałą bliznę zbliżoną wielkością i kształtem do plasterka pomarańczy. Pamiętał, skąd się wzięła: miał wtedy osiem lat i spadł ze swego pierwszego roweru.

Podniósł głowę i zaśmiał się głośno, czując znaczną ulgę. Pamiętał to jako Giles Denison; ta mała blizna była częścią jego ciała, które nie należało do pana Harolda Przeklętego Felthama Cholernego Meyricka.


3

 

Wedle norweskich wyobrażeń skromny lunch okazał się furą rozmaitych smakowitości, pomieszczonych na ogromnej tacy, którą Denison zlustrował z prawdziwą przyjemnością, zanim się za nią zabrał. Odkrycie blizny ogromnie go ucieszyło i nawet ośmieliło do ogolenia twarzy Meyricka. Meyrick był na tyle staroświecki, że zamiast elektrycznej maszynki do golenia używał żyletki oraz pędzla z borsuczego włosia oprawionego w srebro, tak więc Denison miał trochę kłopotu z prowadzeniem ostrza po nieznajomej linii szczęki i zaciął się — czy też Meyricka — dwukrotnie. Gdy brał do ręki gazety, jego twarz zdobiły dwa zakrwawione kawałki papieru toaletowego.

Londyński The Times...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin