!Joe Simpson - Dotknięcie pustki.txt

(354 KB) Pobierz
Joe Simpson

Dotkni�cie pustki

Przedmowa
Pozna�em Joe w Chamonix zim� tamtego roku. Podobnie jak wielu wspinaczy 
zdecydowa�, �e nadesz�a pora, aby nauczy� si� je�dzi� na nartach, lecz nie mia� 
najmniejszego zamiaru do��czy� do kursu narciarskiego i wola� �wiczy� sam. Du�o 
ju� w�wczas o nim s�ysza�em i czyta�em - zna�em histori� jego niewiarygodnych 
przyg�d i ocierania si� o �mier�, a szczeg�lnie tez ostatniej eskapady do Peru. 
Opowie�ci wszak�e z drugiej r�ki nie robi�y na mnie wi�kszego wra�enia.
Gdy siedzieli�my w barze w Chamonix, z trudem dopasowywa�em do niego legendarn� 
reputacj�. Ciemnow�osy, z nieco punkow� fryzur� i ostrym sposobem bycia, jako� 
bardziej kojarzy� si� z ulicami Sheffield ni� g�rami. Potem przesta�em o nim 
my�le�, a� do czasu, gdy wzi��em do r�ki maszynopis Touching the Void. Poruszy�a 
mnie nie tyle niezwyk�a tre�� tej ksi��ki - a jest to jedna z najbardziej 
niewiarygodnych historii ludzkiej wytrzyma�o�ci - ale raczej jej poziom 
literacki: wra�liwo�� i dramatyzm, kt�re pozwalaj� uj�� s�owem skrajn� trwog� i 
cierpienie - odczucia zar�wno w�asne, jak i partnera, Simona Yatesa. Od momentu, 
kiedy Joe podczas zej�cia po�lizn�� si� i spad� �ami�c nog�, przez samotn� 
gehenn� w szczelinie lodowca, a� po chwil�, gdy przywl�k� si� do obozu - nie 
potrafi�em, przykuty do ksi��ki, przerwa� czytania.
Je�li by szuka� dla jego walki o prze�ycie w�a�ciwego t�a, to m�g�bym j� 
por�wna� z tym, co sam prze�y�em na Ogre w 1977 roku , kiedy to Doug Scott spad� 
podczas zjazdu ze szczytu i z�ama� obie nogi. Na tym etapie nasza sytuacja by�a 
podobna do po�o�enia, w jakim znale�li si� Joe i Simon, gdy wydarzy� si� 
wypadek: dw�ch ludzi w pobli�u wierzcho�ka wyj�tkowo niego�cinnej g�ry. Lecz w 
naszym przypadku by�o jeszcze dw�ch innych cz�onk�w zespo�u, kt�rzy siedzieli w 
�nie�nej jamie na prze��czy tu� pod kopu�� szczytow�. Z�apa�a nas burza �nie�na 
i potrzebowali�my sze�ciu dni - z czego pi�� bez jedzenia - by zej�� na d�. Po 
drodze po�lizn��em si� i z�ama�em �ebra. To by�o z pewno�ci� najgorsze z moich 
g�rskich do�wiadcze�, je�eli jednak por�wna� je do tego, co przeszed� Joe - 
wygl�da do�� blado.
Podobna rzecz wydarzy�a si� te� w Karakorum, w 1957 roku na g�rze Haramosh. 
Celem wyprawy z Uniwersytetu Oksfordzkiego by�o pierwsze wej�cie na ten szczyt o 
wysoko�ci 24 270 st�p. W�a�nie zapad�a decyzja o odwrocie, gdy dwaj wspinacze: 
Bernard Jillot i John Emery postanowili podej�� grani� troch� wy�ej, by zrobi� 
kilka fotografii - i zmiot�a ich lawina. Prze�yli upadek, a towarzysze zacz�li 
schodzi� w d�, by przyj�� im z pomoc�. To by� dopiero pocz�tek tamtej 
rozci�gni�tej w czasie katastrofy, z kt�rej usz�y z �yciem tylko dwie osoby.
T� dramatyczn� i poruszaj�c� histori� opowiedzia� zawodowy pisarz. Brakowa�o jej 
zatem bezpo�rednio�ci i si�y, jakie przenikaj� opowie�ci o w�asnych prze�yciach. 
I tu Joe Simpson wygrywa. Opisa� nie tylko jedn� z najbardziej niewiarygodnych 
relacji z walki o �ycie, jakie znam, ale zrobi� to wy�mienicie. Dzi�ki temu 
ksi��ka zas�uguje na to, by sta� si� w swym gatunku pozycj� klasyczn�.
CHRIS BONINGTON
�wiatowej s�awy alpinista,
kierowa� zako�czon� sukcesem wypraw�,
kt�ra dokona�a pierwszego przej�cia
po�udniowej �ciany Annapurny w 1970 roku
oraz w 1975 - po�udniowo-zachodniej
�ciany Everestu.
luty 1988
Simonowi Yatesowi,
za d�ug, kt�rego nigdy nie sp�ac�.
Przyjacio�om, kt�rzy poszli w g�ry
i nie wr�cili.
1
W g�rach, poni�ej jezior
Le�� w �piworze, zapatrzony w �wiat�o s�cz�ce si� przez czerwono-zielon� kopu�� 
namiotu. Simon chrapie g�o�no, od czasu do czasu drgaj�c przez sen. Mo�emy by� 
gdzie�, gdziekolwiek. Wn�trze namiotu jest zawsze anonimowe. Kiedy zasuwamy 
zamek i �wiat zewn�trzny znika z pola widzenia, zatraca si� wszelka �wiadomo�� 
miejsca. W Szkocji, Alpach czy Karakonom - wsz�dzie tak samo. Szelesty, �opot 
p�achty na wietrze, uwieraj�ce przez pod�og� kamienie, kwa�ny zapach skarpet i 
potu - to wra�enia uniwersalne, r�wnie swojskie, jak ciep�y komfort puchowego 
�piwora.
Na zewn�trz niebo ja�nieje, a szczyty chwytaj� pewnie pierwsze promienie s�o�ca. 
Mo�e jaki� kondor polatuje nad namiotem w pr�dzie ciep�ego powietrza. To 
niewykluczone, skoro wczoraj po po�udniu widzia�em jednego, kr���cego nad 
obozem. Otacza nas wspania�y amfiteatr oblanych lodem g�r - pi�kniejszych dot�d 
nie widzia�em. W g��bi namiotu, jedynie huk lawin spadaj�cych regularnie z Cerro 
Sarapo przypomina mi, gdzie jeste�my: w pa�mie Cordillera Huayhuash, And�w 
peruwia�skich, oddaleni o czterdzie�ci pi�� kilometr�w uci��liwego marszu od 
najbli�szej wioski.
Tak mi dobrze w bezpiecznym i przytulnym wn�trzu namiotu, �e z najwy�sz� 
niech�ci� wy�a�� ze �piwora, aby zmierzy� si� z zadaniem rozpalenia benzynowej 
maszynki. W nocy spad�o troch� �niegu i zmro�ona trawa trzeszczy pod stopami, 
gdy id� w kierunku ogromnego, nachylonego g�azu, pod kt�rym urz�dzili�my 
kuchni�. Po drodze mijam namiocik Richarda, na wp� zapadni�ty i oszroniony. Nie 
dochodz� z niego �adne oznaki �ycia. Siadam w kucki pod przewieszon� ska��, 
rozkoszuj�c si� chwil� ca�kowitej samotno�ci. Niestety maszynka mimo 
podgrzewania, z o�lim uporem nie reaguje na zanieczyszczone paliwo. Gdy �agodne 
metody zawodz�, stawiam j� brutalnie na rozpalonym palniku butanowym. O�ywa 
momentalnie, pluj�c woko�o p�metrowymi p�omieniami, w bezsilnym prote�cie 
przeciw zabrudzonej benzynie.
Woda powoli si� grzeje, a ja patrz� na szerokie i zas�ane kamieniami suche 
�o�ysko rzeki. Wielki g�az, pod kt�rym przycupn��em - niewidoczny z daleka tylko 
w najgorsz� pogod� - znaczy miejsce naszego obozu. Na wprost, nie dalej ni� o 
dwa i p� kilometra, wznosi si� ogromna, prawie pionowa �ciana �niegu i lodu, 
zwie�czona wierzcho�kiem Cerro Sarapo. Obok z morza faluj�cych moren strzelaj� w 
g�r� dwa ba�niowe zamki z lukru Yerupaja i Rasac dominuj�c nad obozem od lewej 
strony. Nie wida� st�d majestatycznej, przesz�o sze�ciotysi�cznej Siula Grande - 
zas�ania j� masyw Sarapo. Siula zosta�a zdobyta w 1936 roku, kiedy dwaj dzielni 
Niemcy weszli na szczyt grani� p�nocn�. Od tej pory zrobiono niewiele 
powt�rze�, a wszystkie ataki na najwi�ksze wyzwanie tej g�ry - jej �cian� 
zachodni� - ko�czy�y si� pora�k�.
Gasz� maszynk� i ostro�nie nalewam wrz�tek do trzech du�ych kubk�w. W cieniu 
jest wci�� zimno, gdy� s�o�ce nadal chowa si� za przeciwleg�� grani�.
- Hej, �yjecie tam jeszcze? Kawa gotowa - oznajmiam weso�o.
Mocnym kopni�ciem otrz�sam ze szronu namiot Richarda; wype�za ze� jego 
w�a�ciciel, skurczony i zzi�bni�ty, i bez s�owa kieruje si� wprost do �o�yska 
rzeki, mocno �ciskaj�c w gar�ci rolk� papieru toaletowego.
- Wci�� ci� goni? - pytam go, kiedy wraca.
- Troch�, ale najgorsze mam chyba za sob�. Okropnie zimno by�o w nocy.
Przychodzi mi na my�l, �e to nie fasola tak go urz�dzi�a, tylko po prostu 
wysoko��. Rozbili�my namioty cztery tysi�ce pi��set metr�w nad poziomem morza, a 
Richard nie jest przecie� alpinist�.
Spotkali�my go w Limie, w podrz�dnym hoteliku, gdzie wypoczywa� na p�metku swej 
w��cz�gi po Ameryce Po�udniowej. Za okularami w metalowej oprawce, solidnym 
ubiorem i ptasim jakby sposobem poruszania kryje si� sarkastyczny humor oraz 
nieprawdopodobny repertuar opowie�ci i wspomnie�, uzbieranych w trakcie 
rozlicznych podr�y. P�yn�c z Pigmejami d�ubank� przez podmok�� d�ungl� Zairu 
�ywi� si� p�drakami i jagodami; na targu w Nairobi widzia�, jak skopano na 
�mier� drobnego z�odzieja. Towarzysza podr�y zabili mu skorzy do strzelania 
ugandyjscy �o�nierze, kt�rych podejrzenia wzbudzi�a wymiana kaset 
magnetofonowych. Richard w��czy si� po �wiecie, od czasu do czasu pracuj�c, aby 
zarobi� potrzebne do tego pieni�dze. Zwykle podr�uje sam, pragn�c si� 
przekona�, dok�d go zawiod� przypadkowe znajomo�ci w egzotycznych krajach.
Pomy�leli�my, �e by�oby dobrze mie� w bazie weso�ego kompana, kt�ry pilnowa�by 
sprz�tu, gdy b�dziemy si� wspina�. By�o to pewnie niesprawiedliwe wobec biednych 
g�rali mieszkaj�cych na tym odludziu, ale po naszych do�wiadczeniach z bocznych 
ulic Limy stali�my si� bardzo podejrzliwi. Richard mia� ochot� zobaczy� Andy z 
bliska, wi�c przyj�� zaproszenie, by p�j�� z nami w g�ry.
Stary, rozpadaj�cy si� autobus zawi�z� nas sto trzydzie�ci kilometr�w w g��b 
g�rskich dolin. Ta podr� �atwo mog�a przyprawi� o atak serca, a widok 
przydro�nych kapliczek ku pami�ci kierowc�w i ich pasa�er�w bynajmniej nie 
poprawia� samopoczucia. Na dwudziestu dw�ch siedzeniach straszliwego gruchota 
t�oczy�o si� czterdzie�ci sze�� os�b; silnik by� powi�zany nylonowym sznurkiem, 
a opony zmieniano za pomoc� oskarda.
Od ostatniego przystanku musieli�my jeszcze dwa dni maszerowa� pieszo. Pod 
koniec Richard zacz�� odczuwa� wp�yw wysoko�ci. Zapada� zmierzch, gdy 
zbli�ali�my si� do g�rnego pi�tra doliny. Richard nalega�, by�my szli naprz�d 
zabieraj�c ze sob� os�y i przygotowali ob�z, nim zrobi si� ciemno, a on 
tymczasem dojdzie na miejsce. "Droga jest prosta, nie da si� zab��dzi�" - 
zako�czy�.
Id�c wolno i niepewnie po zdradliwych morenach, doszed� a� do jeziora, nad 
kt�rym - jak mu si� zdawa�o - powinien by� nasz ob�z. Wtedy przypomnia� sobie, 
�e widzia� na mapie dwa jeziora. Zacz�o pada� i robi�o si� coraz zimniej. 
Cienka koszula i bawe�niane spodnie s�abo chroni�y przed ch�odem andyjskiej 
nocy. Zm�czony, zszed� z powrotem w dolin� szukaj�c jakiego� schronienia. Ju� 
przedtem zauwa�y� zrujnowane sza�asy z kamieni i blachy falistej. S�dzi�, �e s� 
opuszczone, ale na tyle dobre, by mu zapewni� jaki taki nocleg. Ku swemu 
zdumieniu odkry�, �e mieszkaj� tam dwie m�ode dziewczyny i wielka gromada 
dzieci.
Po d�u�szych negocjacjach uda�o mu si� dosta� miejsce do spania w przyleg�ym 
chlewiku. Dziewcz�ta da�y mu kilka gotowanych ziemniak�w i troch� sera oraz 
wi�zk� nadjedzonych przez mole owczych sk�r do okrycia. Noc by�a d�uga i zimna, 
a wysokog�rskie wszy objad�y ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin