Zyke Cizia - Złoto.txt

(642 KB) Pobierz
Cizia Zyke
Złoto
Przekład: Stanisław Wojnicki
Data wydania oryginalnego 1985
Data wydania polskiego 1989
Częć pierwsza


Nareszcie w Golfito... Kiedy wysiadamy z autobusu, jestemy połamani i mamy wszystkiego doć. Przez ponad dziesięć godzin bylimy skazani na tę ich salsę. Ogłuszajšca muzyka, przytłaczajšcy upał i cisk, po trzy osoby na siedzeniu - taka podróż to istne piekło.
Diane, która siedziała przy oknie, nie miała problemów. Na mnie pakowała się galaretowata, mierdzšca Indianka, która usadowiła się koło mnie, ale która na szczęcie w połowie drogi opuci autobus, za to na jej miejsce sišdzie mały bezzębny staruszek, przejawiajšcy wobec mnie nadmiar czułoci, wkrótce zanie z głowš na moim ramieniu zamiast poduszki. Wymierzam mu przyjacielski cios łokciem w żebra, chyba go zabolało, bo ciche pojękiwanie towarzyszyło mi aż do Golfito...
Na mojš probę kierowca wysadził nas przed hotelem Delfina, podobnym do wszystkich innych budynków w tym kraju. Jest to stary, drewniany dom z dachem pokrytym cynkowanš blachš. Po kilku stopniach wchodzimy do recepcji. Pusto. Tylko wyjšcy telewizor wiadczy o ludzkiej obecnoci. Na dwięk mego pięknego, silnego głosu pojawia się mała starowinka.
Dzień dobry, moja liczna! Daj nam pokój dwuosobowy.
- Pięćdziesišt colonów, płatne z góry.
- Zgoda, moja piękna...
Pokazuje nam pokoje. Jak zwykle, wyglšda to ponuro. Diane wybiera pokój z balkonem, bo wydaje się najmniej brudny i jest tam chłodniej. Łóżko pamięta lepsze dni, a pociel budzi obrzydzenie. Każę jš zmienić. Przy okazji Diane prosi o ręczniki i mydło. Stara trochę marudzi. Mamrocze kilka zdań, w których przewija się słowo gringos. Nie sš to zapewne uprzejmoci, ale w końcu przynosi to, czego żšdamy.
Podczas gdy Diane się rozbiera, zdejmuję mojš trzydziestkę ósemkę wraz z kaburš, której nowe skórzane rzemienie obtarły mi ramię. Następnie wyjmuję z torby Diane Biblię, wyrywam z niej kartkę i robię skręta z mango-rosa, doskonałej miejscowej marihuany; wypalimy go razem pod prysznicem.
Jest to prysznic wyłšcznie z nazwy, raczej ponura klita o mokrych i lepkich cianach, w której na wysokoci twarzy wycieka strumyczek wody. Nie ma wieszaka ani nawet gwodzia. Obrzydzenie miesza się z błogociš, jakiej doznajemy gdy woda spływa po naszych umęczonych ciałach.
Spokojni i rozlunieni wychodzimy na ulice Golfito poszukać czego do jedzenia.
Przebiegajšca pomiędzy szeregiem burdelików z jednej strony, a z drugiej domów na palach, pod które wdziera się morze, linia kolejowa i pokryta dziurami droga zajmujš cały rodek tego małego portu, wciniętego między zatokę a wzgórza. Golfito pełni rolę punktu załadunkowego, zbudowanego przez amerykańskie towarzystwa bananowe, i mieszkajš tu wyłšcznie pracownicy tych ostatnich, a także paru sklepikarzy i zwyczajna w takich małych tropikalnych przystaniach fauna ludzka. Wybór restauracji nie jest trudny, gdyż wszystkie majš do zaoferowania wyłšcznie casado, narodowš potrawę składajšcš się z ryżu, frijoles, gotowanego banana i również gotowanego małego kawałka mięsa.
Kiedy już zaspokoilimy głód, korzystamy z wieczornego chłodu i oglšdamy życie ulicy. Łazi tam paru typów bez zajęcia, jacy pijacy i mnóstwo kurew.
Jedna włanie sunie przed nami. Jest ogromna.
- Podoba ci się? - pyta mnie z umiechem Diane.
- Uważam, że jest bardzo sexy. Wyobrażasz sobie bladš główkę którego z tych małych Ticos ciniętš tymi udami?
Wybuchy naszego miechu sprawiajš, że kurwa odwraca się:
- Que pasa?
- Nic, nic, licznotko.
Odchodzi. ledzimy jš wzrokiem. Parę metrów dalej zatrzymuje jš jaki facet, który chyba za dużo wypił. Sposób, w jaki dotyka jej i stara się jš chwycić, nie pozostawia wštpliwoci co do jego zamiarów. Chce jš przelecieć, tu na rodku ulicy. Gruba wymierza mu wspaniały policzek i facet lšduje na stolikach pobliskiej kawiarni. Ulica ożywia się. Rozlegajš się miechy i krzyki:
- Dalej, zabij go!
Kurwa wykonuje w kierunku swoich kibiców obsceniczny gest i znika w jakim barze.
- Niezły temperament - mówi Diane.
Wyglšda dzi olniewajšco. Jej jasnozielone oczy, długie blond włosy, opalona zdrowa skóra, jakš może mieć tylko dziewczyna urodzona i wychowana pod zwrotnikiem, wszystko to tworzy przyjemny kontrast z naszym odrażajšcym otoczeniem.
Mam na niš ochotę i ona to czuje.
- Wracajmy do hotelu - mówi i całuje mnie.

***
Zapadła już noc. Diane pi. Ja nie mogę zasnšć i wychodzę na balkon. Rozmylam tu, oparty o balustradę, pocišgajšc wielkiego skręta z mango-rosa.
Dwa lata temu, kiedy wraz z Diane, którš tam poznałem, opucilimy Karaiby, nie mielimy żadnych trosk. Przyszłoć wydawała się kryształowa. W rok póniej zmarł nasz syn i zły los brutalnie wdarł się w nasze szczęcie. Od tego czasu przemierzalimy wiat w poszukiwaniu przygody, zanurzajšc się całkowicie w narkotykach i hazardzie. Od azjatyckich palarni opium po kasyno w Monte Carlo, poprzez Makao, Bangkok i Las Vegas, szukałem przygody wszędzie, aż bez grosza wylšdowałem na tym kontynencie.
W sšsiednim kraju okazja szybkiego interesu przyniosła forsę na jaki czas. Poredniczenie między miłym handlarzem broniš i równie miłym dealerem kokainy to praca szybka i popłatna. Ale mój zwykły brak rozsšdku sprawił, że przepuciłem dwadziecia tysięcy dolarów w kasynie równie szybko, jak je zarobiłem, i granicę Kostaryki przekroczyłem z dwunastoma dolcami w kieszeni.
W przeciwieństwie do większoci ludzi nie przejmuję się brakiem pieniędzy. Odkšd ukończyłem osiemnacie lat i włóczę się po wiecie, bieda nigdy nie chwyciła mnie za gardło. Niczego nie posiadam. Pienišdze sš nie w moich kieszeniach, ale leżš bezpiecznie w kieszeniach innych. Nie mam już ani centa: nie szkodzi, zawsze znajdzie się sposób, żeby zarobić, tak czy inaczej.
Byłem parę razy milionerem, ale za każdym razem pienišdze znikały równie łatwo, jak się pojawiały. Dla mnie sš one ważne tylko wtedy, kiedy je wydaję. Gdybym miał oszczędzać, przestałbym być sobš i nigdy nie przeżyłbym tych wszystkich przygód, jakie stały się moim udziałem. Ograniczona mentalnoć nie pozwala przeżyć czego wielkiego. Przez całe moje życie ostatni grosz przeznaczony będzie na błysk, na komfort, i nie zamierzam robić ustępstw na rzecz redniactwa.
Jedynš rzeczš, jaka mnie rzeczywicie zajmuje, która jest motorem mojego działania, tym, co ciska mnie dookoła wiata, jest poszukiwanie coraz to ciekawszych pomysłów. Po wielkiej przygodzie potrzebuję jeszcze większej. A nie zawszę jest to łatwe.
W tym nadmiernie uregulowanym wiecie ciężko jest być człowiekiem przygody i postępować według własnych praw. Dla mnie nie ma rzeczy zakazanych: chcę co zrobić, a więc mogę to. Niestety! dzisiejszy wiat stał się zbyt mały. Nie można już wykroić sobie królestwa, przeżyć przygody poza zasięgiem prawa, bo walka jest nierówna. Wszystko jest urzšdzone pod słabych, zjednoczonych pod sztandarem praw, których należy przestrzegać. W ten sposób łatwo im walczyć z tymi, którzy chcieliby ić własnš drogš. To już nie jest walka mężczyzny z mężczyznš. Wszystkie moje przygody przeciwstawiały mnie różnym rzšdom: w Afryce, w Azji, na Karaibach, a to z góry oznacza przegranš. Jestem sto razy uczciwszy od tych wszystkich przywódców Trzeciego wiata, na których się natykam, ale oni majš posłuch i zaufanie międzynarodowe. Czy Kostaryka da mi wreszcie tę przygodę, której od tak dawna szukam? Zbadałem już całš Amerykę rodkowš, byłem w Salwadorze z jego lewicowš partyzantkš i w Nikaragui, gdzie partyzantka jest prawicowa. Ale jestem zbyt niezależny i stałem się zbyt nieczuły, by znaleć w sobie więty płomień rewolucjonisty. Utopiš jest poszukiwanie lepszego wiata, bo zawsze będš wyzyskiwacze i wyzyskiwani. I choć nie jest dobrze być wyzyskiwaczem, to jeszcze gorzej gdy się jest wyzyskiwanym. Tak czy owak, walczę tylko dla siebie.

***
Na pierwszy rzut oka Kostaryka nie jawi się jako kraina przygody. Ten malutki kraj, wcinięty między Panamę na południu i Nikaraguę na północy, to jakby Szwajcaria, w której w cišgu paru miesięcy przeprowadzono by dewaluację o siedemset procent... Zaczyna pojawiać się nędza, na razie bardzo dyskretnie, bo choć przeciętny Tico nie ma pieniędzy, cišgle jeszcze stać go na podstawowe produkty jak ryż, fasola, banany i kawa. W Kostaryce nie ma jeszcze głodu, ale nie ma już luksusu. Pierwszy kontakt z niš nawišzałem przeszukujšc prekolumbijski cmentarz w centrum kraju. Zajmowałem się podobnš działalnociš piętnacie lat wczeniej w Peru, ale warunki były tam inne. Tutaj dżungla, choć ronie bujnie, nie jest przyjemna, i choć dokuczał nam brak pożywienia, to przede wszystkim we znaki dawały się colloradillas, mikroskopijne owady, które dziesištkami wlizgujš się pod skórę, zbierajš się w okolicy podbrzusza i powodujš swędzenie nie do wytrzymania. Najtrudniejsza okazała się jednak sprzedaż przedmiotów prekolumbijskich: w Kostaryce sztuka nie ma żadnej wartoci, i antykwariusze interesujš się wyłšcznie złotem i nefrytem. Czasami proponowali mi trzy czy cztery dolary za precjoza majšce ponad tysišc lat! W zwišzku z tym piękna gliniana waza, która skutecznie stawiła czoło upływowi czasu, zakończyła swój żywot na mordzie jednego z tych kretynów, właciciela galerii sztuki prekolumbijskiej.
Na szczęcie Diane przejęła pałeczkę. Udało jej się sprzedać sporo przedmiotów członkom ambasady francuskiej. No i poznała Szlomo.
Żeby tylko nie okazało się, że ten sympatyczny Żydek z półwiatka mnie okłamał. Powiedział mi, że tracę czas i że w tym kraju sš bardziej opłacalne zajęcia. Twierdził, że na południu jest miejsce pełne złota, półwysep Osa. Jeli mu wierzyć, wystarczy się schylić, żeby je zgarnšć. Dał mi również do zrozumienia, że jest to zakštek niebezpieczny, zamieszkany przez zbiorowisko awanturników i przestępców uciekajšcych przed sprawiedliwociš.
Zainteresowała mnie ta jego opowieć. Nie chodzi mi o złoto, b...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin