Pocałunek o północy - Lara Adrian Rozdz. od 1-21 Str od 1-158.doc

(849 KB) Pobierz

Lara Adrian

 

Pocałunek o północy

 

 

 

 

 

Prolog

 

Dwadzieścia siedem lat temu

 

Dziecko nie przestawało płakać. Zaczęło marudzić na ostatnim postoku w Portland, gdzie autokar Greyhound jadący z Bangor zatrzymał się, żeby zabrać kolejnych pasażerów. Teraz, nieco po pierwszej w nocy, zbliżali się już do dworca autobusowego w Bostonie. Ponad dwie godziny bezskutecznych prób uspokajania córeczki sprawiły, że powoli traciła panowanie nad sobą. Miała zszargane nerwy, jak mawiały jej przyjaciółki ze szkoły.

              Mężczyzna, który siedział obok, też nie był zachwycony.

              - Bardzo mi przykro – zwróciła się do niego po raz pierwszy, odkąd wsiadł do autokaru. – Zwykle nie jest taka marudna. Jeszcze nigdy nie podróżowałyśmy tak długo. Chyba chce już dotrzeć na miejsce.

              Mężczyzna zamrugał i uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów.

              - Dokąd jedziecie?

              - Do Nowego Jorku.

              - Ach, miasto wielu możliwości. – jego głos był szorstki i jakby stłumiony. – Ma tam pani rodzinę?

              Pokręciła głową. Jej bliscy mieszkali w Rangeley, małym miasteczku otoczonym lasami. A w dodatku dali jej jasno do zrozumienia, że teraz ma sobie radzić sama.

              - Jadę do pracy. Chcę zostać tancerką. Może na Broadwayu albo w zespole Rockettes.

              - Na pewno jest pani wystarczająco ładna. – Mężczyzna na nią patrzył. W autokarze było ciemno, ale odniosła wrażenie, że jego oczy są jakieś dziwne. Uśmiechał się tym samym dziwnym uśmiechem. – Z takim ciałem zostanie pani wielką gwiazdą.

              Zaczerwieniła się i spojrzała na marudzącą córeczkę. Jej chłopak, w Maine, też ciągle to powtarzał. Mówił zresztą wiele różnych rzeczy, tylko po to, żeby dobrać się do niej na tylnym siedzeniu samochodu. A teraz nie byli już razem. Zerwał z nią w trzeciej klasie liceum, kiedy okazało się, że jest w ciąży.

              Gdyby nie dziecko, w tym roku kończyłaby szkołę.

              - Jadła pani coś dzisiaj? – spytał mężczyzna, kiedy autokar wjechał na dworzec.

              - Niewiele. – Kołysała dziecko w ramionach, choć nic to nie dawało. Mała była czerwona na twarzy, machała piąstkami i zanosiła się płaczem, jakby jej świat właśnie się kończył.

              - Proszę, jaki zbieg okoliczności – powiedział nieznajomy. – Ja tez nic nie jadłem. Chętnie wezmę coś na ząb. Przyłączy się pani?

              - Nie, dziękuję. Mam w torbie krakersy. Zresztą to i tak ostatni postój przed Nowym Jorkiem. Zdążę pewnie tylko przewinąć małą. Mimo to dziękuję.

              Nie powiedział nic więcej. Przyglądał się tylko, gdy zbierała swoje rzeczy, a potem wstał z fotela, żeby ją przepuścić,

              Kiedy wyszła z łazienki, czekał na nią.

              Poczuła dziwny niepokój na jego widok. Kiedy siedział nie wydawał się taki wysoki. I zdecydowanie coś było nie tak z jego oczami. Może to narkoman?

              - O co chodzi?

              Zachichotał cicho.

              - Mówiłem ci. Muszę się pożywić.

              Jakoś dziwnie to ujął.

              Mimo woli spojrzała w bok. O tej porze na dworcu było niewiele osób. Zaczął padać drobny deszcz, który zmoczył chodnik i zapędził pasażerów pod daszki. Jej autokar miał włączony silnik, ludzie zaczęli już wsiadać. Ale żeby się do niego dostać, musiała minąć tego człowieka.

              Wzruszyła ramionami, zbyt zmęczona i niespokojna, by silić się na dyplomację.

              - Skoro jest pan głodny, proszę iść do McDonalda. Spóźnię się na autobus, jeśli…

              - Posłuchaj, suko… - Poruszał się tak szybko, że nawet nie zorientowała się, co się dzieje. W jednej chwili stał metr od niej, a w następnej trzymał ją za gardło i dusił. Wepchnął ją w cień, rzucany przez budynek dworca. Tu nikt nie zauważy, jak ją okrada albo coś jeszcze gorszego. Jego usta znalazły się tuż przy jej twarzy i poczuła nieświeży oddech. Wyszczerzył ostre zęby i zasyczał:

              - Tylko piśnij, a zobaczysz na własne oczy, jak pożeram serce twojego bachora.

              Dziecko, które trzymała w ramionach, zaczęło wrzeszczeć, ale ona sama nie mogła wyksztusić ani słowa.

              Nawet nie pomyślała, żeby uciekać.

              Liczyło się tylko dobro jej córeczki. Zapewnienie jej bezpieczeństwa. Dlatego niczego nie zrobiła, kiedy ostre zęby nieznajomego wbiły się głęboko w jej szyję.

              Stała, sparaliżowana strachem, przyciskając do siebie dziecko, a napastnik z niezwykłą siłą wysysał jej krew. Podtrzymywał jej głowę. A długie palce zakończone ostrymi paznokciami raniły jej ciało jak szpony demona. Pomrukując, wgryzł się w nią głębiej. Choć ze strachu miała szeroko otwarte oczy, widziała tylko mrok. Myśli zaczęły się plątać, rozpadać na niespójne, oderwane od siebie fragmenty. Świat wokół się rozpływał.

              Zabijał ją. Ten potwór ją zabijał! A potem zamorduje jej dziecko.

              - Nie. – Chciała zaczerpnąć powietrza, ale w gardle miała pełno krwi. – Niech cię szlag, nie!

              W desperackim przypływie siły walnęła go głową, trafiając skronią prosto w jego twarz. Kiedy zawarczał i cofnął się zaskoczony, wyrwała się z żelaznego uścisku. Potknęła się i omal nie upadła na kolana, ale utrzymała równowagę. Jedną ręką tuliła płaczące dziecko, a drugą zakryła ranę na szyi. Cały czas cofała się, byle dalej od tego stworzenia, które podniosło głowę i wyszczerzyło zęby w uśmiechu. Miało żarzące się żółte oczy i zakrwawione usta.

              - O Boże – jęknęła. Zrobiło jej się niedobrze.

              Znowu się cofnęła. Wreszcie odwróciła się, gotowa uciekać, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu.

              I wtedy zobaczyła tego drugiego.

              Dzikie bursztynowe spojrzenie przeszyło ją na wylot. Syk, który wydobywał się spomiędzy jego wielkich kłów, zwiastował śmierć. Była pewna, że skoczy na nią i dokończy to, co zaczął ten pierwszy, ale nic się nie stało. Mężczyźni wymienili między sobą gardłowe, niezrozumiałe słowa, a potem przybysz ją wyminął. Trzymał srebrzysty miecz.

              „Zabierz dziecko i uciekaj”.

              Rozkaz dobiegł z nikąd, przebił się przez mgłę spowijającą jej umysł. Po chwili rozległ się ponownie, tym razem ostrzejszy. Zmusił ją do działania. Pobiegła.

              Oślepiona paniką i otumaniona strachem wbiegła na ulicę. Biegła w stronę obcego miasta. Ogarnęła ją panika, każdy odgłos – nawet tupot jej własnych nóg – zdawał się przerażający.

              A córeczka nie przestawała płakać.

              Odszukają je, jeśli nie uciszy małej. Musi ją położyć do łóżeczka, ciepłego i wygodnego. Wtedy córeczka na pewno się uspokoi. Będzie bezpieczna. Tak to właśnie zrobi. Położy dziecko do łóżka. Tam potwory go nie dopadną.

              Była bardzo zmęczona, ale nie mogła sobie pozwolić na odpoczynek. To było by zbyt niebezpieczne. Musi wrócić do domu, nim mama odkryje, że znów się spóźnia. Więc pobiegła. Biegła tak długo, aż wreszcie upadła, wyczerpana, niezdolna zrobić ani jednego kroku.

              Kiedy się ocknęła, miała wrażenie, ze jej mózg roztrzaskał się jak skorupa jaja. Zaczęła tracić zmysły. Rzeczywistość zmieniała się w coś czarnego i oślizgłego, coś co oddalało się coraz bardziej poza jej zasięg.

              Usłyszała stłumiony płacz. Taki cichutki, żałosny dźwięk. Uniosła ręce, żeby zasłonić uszy, ale nadal słyszała to rozpaczliwe kwilenie.

              - Ciii – wyszeptała w przestrzeń, kołysząc się w tył i w przód. – Uspokójcie się, dziecko zasnęło. Bądźcie cicho, bądźcie cicho, bądźcie cicho…

              Ale płacz nie milkł. I tak bez końca. Serce się krajało, kiedy siedziała na brudnej ulicy i patrzyła niewidzącymi oczami na nadchodzący świt.

 

 

Rozdział 1

 

Czasy obecne

 

Wspaniałe. Tylko popatrz na światło i cień..

              - Spójrz, jak się przenikają, podkreślając smutek i nadzieję tej sceny…

              - Najmłodsza fotografka. Jej prace włączono do kolekcji sztuki nowoczesnej.

              Gabrielle Maxwell stała opodal grupy zwiedzającej wystawę. Trzymała smukły kieliszek z ciepłym szampanem i słuchała, jak kolejni bezbarwni i bezimienni Bardzo Ważni Goście rozprawiają o czarno-białych fotografiach w galerii. Nieco skonsternowana spojrzała na zdjęcie wiszące naprzeciwko niej, po drugiej stronie Sali. Wiedziała, ze jej prace są dobre, choć nieco ponure. Ich tematem były zamknięte fabryki i opuszczone stocznie położone na obrzeżach Bostonu. Nie rozumiała, co inni w nich widzą.

              Ale zawsze tak było. Ona robiła zdjęcia, zostawiając ocenę i interpretację innym. Z natury była introwertyczką, źle się czuła, kiedy była w centrum uwagi, ale dzięki takim imprezom zarabiała na życie. I to całkiem nieźle. A dziś wieczorem skorzysta na tym również Jamie, jej przyjaciel i właściciel małej galerii sztuki przy Newbury Street. Bo dziś, choć do zamknięcia zostało tylko dziesięć minut, nadal kręciło się w środku mnóstwo potencjalnych klientów.

              Czuła się nieswojo z powodu tego całego zamieszania. Uprzejmych uśmiechów, ściskania rąk i słuchania, jak wszyscy, od bogatych żon z dzielnicy Back Bay, po upstrzonych kolczykami i tatuażami gotów, próbując zaimponować innym wnikliwą analizą jej prac. Nie mogła się doczekać końca wystawy. Przez ostatnią godzinę stała w cieniu, myśląc tylko o tym, jak miło byłoby wrócić do domu, gdzie czekały na nią ciepły prysznic i miękka poduszka.

              Ale obiecała przyjaciołom – Jamiemu, Kendrze i Megan – że po wystawie zje z nimi kolację i wypije drinka. Kiedy ostatni klienci wyszli, Jamie wepchnął ją do taksówki tak szybko, że nie miała czasu zaprotestować.

              - Co za niezwykły wieczór! – Jamie potrząsnął blond grzywą, ekstrawagancko ostrzyżoną. Pochylił się i chwycił Gabrielle za rękę. – Nigdy nie miałem w galerii takiego ruchu, a dzisiejsza sprzedaż pobiła rekord! Dziękuję, że pokazałaś u mnie swoje prace.

              Gabrielle się uśmiechnęła.

              - Nie ma za co. Naprawdę nie musisz mi dziękować.

              - Bardzo było Ci tam źle?

              - Żartujesz? Miała u stóp połowę Bostonu! – zawołała Kendra, zanim Gabrielle zdążyła odpowiedzieć. – To z gubernatorem rozmawiałaś przy bufecie?

              Gabrielle kiwnęła głową.

              - Obiecał, że zamówi zdjęcia do swojej posiadłości w Vineyard.

              - Super!

              - Jasne – odpowiedziała bez wielkiego entuzjazmu. Miała w torebce górę wizytówek, dość propozycji na rok pracy, jeśli zechce je przyjąć, więc dlaczego miała ochotę otworzyć okno i cisnąć je na wiatr?

              Wyjrzała przez szybę, prosto w noc. Patrzyła obojętnie, jak mijają ją światła i ludzie. Na ulicach było mnóstwo przechodniów: pary spacerujące pod rękę, grupy rozgadanych przyjaciół. Wszyscy świetnie się bawili. Pewnie zjedli kolację w ogródku modnej restauracji, a potem ruszyli oglądać wystawy sklepów. Miasto wokół niej pulsowało życiem i kolorami. Chłonęła to, a jednak nic nie czuła. Życie tych ludzi – i jej własne również – wydawało się toczyć bez jej udziału. Ostatnio coraz częściej miała wrażenie, że tkwi na diabelskim młynie, który nie przestaje się obracać.

              - Co ci jest, Gab? – spytała Megan. – Jesteś jakaś milcząca.

              Gabrielle wzruszyła ramionami.

              - Przepraszam. Ja tylko… Sama nie wiem. Chyba jestem zmęczona.

              - Niech ktoś da tej kobiecie drinka. I to szybko! – zawołała Kendra, ciemnowłosa pielęgniarka.

              - Nie – zaprotestował Jamie, przebiegły jak lis. – tak naprawdę to nasza Gaba potrzebuje mężczyzny. Jesteś zbyt poważna, kotku. Niezdrowo tak ciągle pracować. Musisz się zabawić! No powiedz, kiedy ostatnio z kimś spałaś?

              Zbyt dawno, pomyślała, choć nie prowadziła dokładanych obliczeń. Nigdy nie cierpiała na brak propozycji, kiedy miała ochotę na męskie towarzystwo. Ale seks – choć uprawiała go sporadycznie – nie był dla niej tak ważny, jak dla jej przyjaciół. Zdawała sobie jednak sprawę, że ostatnio wypadła z obiegu, choć nawet porządny orgazm niewiele by zmienił, biorąc pod uwagę jej dziwny nastrój.

              - Jamie ma rację – stwierdziła Kendra. – Musisz się trochę wyluzować, poszaleć.

              - ta chwila nie powtórzy się już nigdy więcej – oświadczył filozoficznie Jamie.

              - Och, to przepadło – odparła Gabrielle, kręcąc głową. – Sorry, ale naprawdę nie czuje się dziś na upojną noc, kochani. Takie imprezy zawsze mnie wykańczają i...

              - Proszę pana? – Jamie zignorował jej słowa, zsunął się na brzeg siedzenia i postukał w szybkę oddzielającą kierowcę taksówki od pasażerów. - Zmiana planów. Postanowiliśmy się zabawić, więc precz z restauracją. Proszę nas zawieźć tam, gdzie się coś dzieje.

              - W północnej dzielnicy otworzyli właśnie nowy klub – powiedział kierowca, cały czas żując głośno gumę. – W tym tygodniu ciągle tam jeżdżę, dziś wieczorem byłem już dwa razy. To musi być modne miejsce. Nazywa się La Notte.

              - O La Not-ta – zamruczał Jamie, rzucając przez ramię figlarne spojrzenie na dziewczyny i znacząco unosząc brew. – Moim zdaniem brzmi wystarczająco dekadencko, prawda kochane? Jedziemy!

 

              Klub La Notte mieścił się w neogotyckim budynku kościoła, który jeszcze niedawno należał do Parafii Świętego Jana. Ostatnio jednak archidiecezja Bostonu, żeby uregulować rachunki za skandale seksualne księży, musiała sprzedać dziesiątki takich kościołów. Kiedy Gabrielle z przyjaciółmi weszła to zatłoczonego lokalu, usłyszała transową muzykę techno, dobiegającą z ogromnych głośników, umieszczoną wraz z konsolą didżeja na balkonie nad niegdysiejszym ołtarzem. Stroboskopowe światło odbijało się w trzech wysokich, zwieńczonych łukami witrażach. W powietrzu unosił się papierosowy dym, pulsując w takt gorączkowego rytmu utworu, który zdawał się nie mieć początku ani końca. Na parkiecie  i na galerii ludzie ocierali się o siebie, wyginając ciała w bezmyślnym i zmysłowym tańcu.

              - Jasny gwint! – wrzasnęła Kendra. Starała się przekrzyczeć muzykę. Uniosła ręce i tanecznym krokiem przedzierała się przez falujący tłum. – Ale lokal, co nie? Czyste szaleństwo!

              Ledwie przedarli się miedzy pierwszymi tancerzami, gdy u boku Kendry zmaterializował się nagle wysoki, przystojny facet i szepnął jej coś do ucha. Czarnowłosa Kendra roześmiała się gardłowo i z entuzjazmem pokiwała głową.

              - Chłopak chce tańczyć – zachichotała, przekazując Gabrielle na przechowanie swoją torebkę. – Jak mogłabym odmówić?

              - Tędy! – krzyknął Jamie, wskazując mały pusty stolik w pobliżu baru. Kendra odeszła ze swoim partnerem.

              Usiedli w trójkę przy stoliku, a Jamie zamówił kolejkę drinków. Gabrielle szukała wzrokiem przyjaciółki, ale pochłonął ją tańczący tłum. Choć w około była masa ludzi, nagle odniosła dziwne wrażenie, ze ich stolik znalazł się w świetle reflektorów, że ktoś ich obserwuje. Co za idiotyzm. Może rzeczywiście za dużo pracuje, spędza za dużo czasu w domu, skoro czuje się tu taka skrępowana. I najważniejsze ma paranoję.

              - Zdrowie Gab! – zawołał Jamie, wznosząc toaście kieliszek martini.

              Megan uniosła swój i trąciła się z Gabrielle.

              - Gratuluję wspaniałej wystawy!

              - Dzięki, kochani.

              Gabrielle napiła się jaskrawożółtego koktajlu i znowu poczuła, że jest obserwowana. Mogłaby przysiąc, że ktoś na nią patrzy. Uniosła wzrok i w stroboskopowym świetle dostrzegła parę ciemnych okularów.

              Ciemnych okularów, zza których ktoś się jej uważnie przyglądał.

              Surowe rysy twarzy mężczyzny to pojawiały się, to znikały w pulsującym blasku, ale zdążyła się mu przypatrzeć. Czarne włosy nierówno przystrzyżone, szerokie, myślące czoło i zapadnięte policzki. Ostro zarysowany podbródek. A usta… usta były duże i zmysłowe, choć obcy zaciskał je w cyniczną, niemal okrutną linię.

              Odwróciła spojrzenie, wytrącona z równowagi. Poczuła, jak przenika ją fala gorąca. Twarz mężczyzny utrwaliła się w jej pamięci jak zdjęcie na światłoczułym papierze. Odstawiła drinka i znowu zerknęła. Zniknął.

              Po drugiej stronie baru rozległ się głośny brzęk. Gabrielle obejrzała się przez ramię. Na jednym ze stolików z potłuczonych kieliszków skapywał na podłogę alkohol. Pięciu facetów ubranych w czarne skóry i ciemne okulary otaczało chłopaka w koszulce bez rękawów z napisem „Dead Kennedys” i podartych, spranych dżinsach. Jeden z tych w skórach obejmował ramieniem pijaną farbowaną blondynkę. Chyba była z młodym punkiem. Chłopak złapał ją za ramię, ale go odepchnęła. Przechyliła głowę, a jeden ze zbirów przycisnął usta do jej szyi. Blondyna rzuciła buntownicze spojrzenie i wplotła palce w ciemne włosy faceta przyssanego do jej gardła.

              - Rozróba – Stwierdziła Megan, odwracając się w stronę hałasu.

              - Aha. – Jamie dopił martini i skinął na kelnera po następną kolejkę. – Najwyraźniej matka zapomniała ją pouczyć, że nie należy wychodzić z imprezy z innym chłopakiem, niż się przyszło.

              Gabrielle przyglądała się jeszcze przez chwilę scenie po drugiej stronie baru. Zobaczyła, że drugi zbir całuje dziewczynę w usta. A ta poddaje się mu, nie przestając pieścić pierwszego gościa. Wyglądają, jakby chcieli pożreć ją żywcem. Zlekceważony chłopak obrzuca ją wyzwiskami, a potem obraca się i przedziera przez gapiący się tłum.

              - To miejsce przyprawia mnie o dreszcze – stwierdziła Gabrielle. Widziała jak klubowicze wciągają ścieżki kokainy z marmurowego baru.

              Przyjaciele jednak nie reagowali. Najwyraźniej nie podzielali jej niepokoju, niemniej Gabrielle czuła, że coś tu jest nie tak. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że zaraz wydarzy się coś paskudnego.

              Jamie i Megan zaczęli rozmowę na temat lokalnych zespołów. Gabrielle dopiła drinka i czekała na okazję, żeby powiedzieć, że wychodzi. Jej spojrzenie powędrowało przez może podskakujących głów i chwiejących się ciał, szukając oczu ukrytych za ciemnymi szkłami, które obserwowały ją wcześniej. Czy ten facet należał do bandy zbirów w skórach i szukał zaczepki? Ubrany był tak samo i też sprawiał wrażenie niebezpiecznego.

              Nie zdołała go odszukać w sami.

              Odchyliła się na oparcie krzesła i skóra jej ścierpła, kiedy na jej ramionach spoczęły czyjeś dłonie.

              - Tu jesteście! Szukałam was wszędzie! – zawołała Kendra. Była zdyszana i podniecona. Pochyliła się nad stołem. – Chodźcie, mam dla nas stolik po drugiej stronie klubu. Brent i jego znajomi chcą się z nami zabawić.

              - Ekstra!

              Jamie od razu się podniósł. Megan wzięła Martini i sięgnęła po rzeczy, swoje i Kendry. Kiedy Gabrielle  nie ruszyła się z miejsca, zawahała się.

              - Idziesz?

              - Nie. – Gabrielle wstała i wzięła swoją torebkę. – Idźcie, bawcie się dobrze. Ja mam dość. Złapię taksówkę i pojadę do domu.

              Kendra naburmuszyła się jak mała dziewczynka.

              - Gab, nie możesz jeszcze iść!

              - Chcesz, żebym poszła z tobą? – spytała Megan, choć Gabrielle wiedziała, ze chce zostać w klubie.

              - Dam sobie radę. Bawcie się, ale uważajcie na siebie, dobrze?

              - Na pewno nie chcesz zostać? Jeszcze jeden drink.

              - Nie. Naprawdę muszę wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem.

              - Rób jak chcesz – parsknęła Kendra, udając, że jest oburzona. Podeszła i pocałowała szybko Gabrielle w policzek, Kiedy się cofnęła, Gabrielle poczuła od niej wódkę i jeszcze coś. Coś piżmowego, dziwnie metalicznego. – Jesteś do niczego, ale i tak cię kocham.

              Mrugnęła do niej, złapała Jamiego i Megan pod ręce i pociągnęła ich za sobą przez tłum na parkiecie.

              - Zadzwoń do mnie jutro! – krzyknął Jamie przez ramię, nim zniknęli w tłumie.

              Gabrielle natychmiast ruszyła w stronę drzwi, chcąc jak najszybciej wydostać się z klubu. Im dłużej tu była, tym głośniejsza wydawała się muzyka. Dudniła jej w głowie, uniemożliwiając myślenie. Trudno było jej się skupić. Ludzie popychali ją ze wszystkich stron, kiedy przeciskała się wśród roztańczonych, wirujących i podrygujących ciał. Niewidzialne ręce szturchały ją, biły i obmacywały. Wreszcie zdołała dotrzeć do przedsionka klubu, a potem wyjść przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi na zewnątrz.

              Noc była chłodna i ciemna, Odetchnęła głęboko. Powoli dochodziła do siebie po hałasie i dziwnej, zadymionej atmosferze La Notte. Nadal słyszała muzykę. Za wysokimi witrażami mrugały światła. Mogła się teraz jednak odprężyć. Zdołała się uwolnić.

              Nikt nie wracał na nią uwagi. Stanęła przy krawężniku i czekała na taksówkę. Na zewnątrz prawie nikogo nie było, paru przechodniów, kilka osób wchodzących po schodkach do klubu. Zauważyła żółtą taksówkę i wyciągnęła rękę, żeby ją zatrzymać.

              - Taksówka! – zawołała.

              Kiedy samochód podjechał do krawężnika, drzwi nocnego klubu otworzyły się gwałtownie.

              - No co jest? Porąbało was? – Gabrielle usłyszała za plecami męski głos, piskliwy ze strachu. – Tknij mnie jeszcze raz, a…

              - A co gnojku? – zadrwił inny głos, niski i nieludzki. Towarzyszyły mu nieprzyjemne kpiny kumpli.

              - Powiesz, mała punkowa gnido, co nam zrobisz.

              Gabrielle chwyciła dłonią klamkę taksówki i odwróciła głowę. Bała się, choć równocześnie spod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin