Antologia - Stało się jutro 30 - Marcin Wolski.doc

(503 KB) Pobierz
Marcin Wolski -

Marcin Wolski -              Konfrontacja

-              Tragedia „Nimfy 8"

-              Matryca

-              Ludzie-Ryby

-              Przezorność

-              Masa krytyczna

-              Eksponat

-              Przestępstwo i wyrok

-              Wariant autorski

-              Mam prośbę, Jack...

-              Trzecia planeta

Konfrontacja

Zielony uciekał. Wolno, niezdarnie jak kura podrywał się i łopocąc krótkimi skrzydełkami przeskakiwał z dachu na dach, z płotu na płot, umykając rozwrzeszczanej tłuszczy, zbrojnej w bosaki i widły. Parokrotnie zagrzechotał niecelny wystrzał z dubeltówki.

Kosmita przeklinał pechową awarię, która kazała mu wyjść z szóstego wymiaru i usiąść wirolotem na zaoranym polu, przeklinał też ciążenie ziemskie parokrotnie większe od panującego na planecie Zeu. Był już zmęczony. Co jakiś czas przysiadał na słupie trakcyjnym i trzymając się jedną parą chwytni, drugą czynił przyjazne gesty wobec tłumu. Mówić nie mógł, bo choć rozumiał prymitywny dialekt ziemski, jego własne organy dźwiękowe emitowały w paśmie nie odbieranym przez tubylców. Na przestrojenie brakowało czasu.

Parę razy wymachiwał urwaną, zieloną gałązką, która według wszelkich znanych mu opracowań stanowić miała na niegościnnej planecie znak pokoju. Na próżno. Zawsze po paru minutach obok słupa pojawiały się drabiny, na drabinach zaś jurni osobnicy, a każdy tylko marzył, by-mimo obrzydzenia-schwytać zieleńca, który przy swych dziecinnych rozmiarach i lękliwym charakterze wydawał się łatwym łupem.

Co rusz świstały kamienie, przed którymi jednak udawało mu się uchylać.

- Zabić tę latającą żabę! - wrzeszczała ciżba. Zielony zastanawiał się, dlaczego. Od chwili swego wylądowania nie uczynił tubylcom niczego'złego, pobrał trochę wody i próbek gruntu, niepostrzeżenie prowadził obserwacje budzących się wieśniaków i ich dobytku, przy czym zawstydził się swą niewiedzą, gdy przyglądając się udojowi wziął krowę za osobę intelektualnie stojącą wyżej od dojarki... Dopiero gdy mgła się podniosła i ten siwy wyszedł za stodołę upuścić odrobinę cieczy z osobistej chłodnicy, kosmita wychylił się zza węgła. I stało się. Chłop wrzasnął nieludzko i rzucił się do ucieczki. Wieś ożyła w mgnieniu oka. Wybiegli nawet ci młodzi ze stryszka, obsypani sianem, w którym, według mniemań zielonego, dokonywali wyrównywania własnego bilansu energetycznego.

- Zabić tę latającą żabę!

Całe szczęście, że udało mu się przerwać łączność tej osady 'z resztą świata, przybycie posiłków, a zwłaszcza wojska, przesądziłoby sprawę. Znów poderwał się, jak latająca wiewiórka przeszybował ponad stawem i opadł na miedzy.

Od lasu dzieliło go najwyżej pięćset metrów. Począł biec z prędkością, na jaką tylko pozwalały mu jego krótkie, cherlawe nóżki, przystosowane do spacerowania rzadko i w zgolą innych warunkach grawitacyjnych. ,,W zielonym poszyciu będę miał większe szansę"-myślał.

- Mamy cię!-Tuż przed uciekinierem wyrosły trzy rosłe postacie wiejskich osiłków. Z największym trudem wystartował pionowo, przeskoczył prześladowców, których łapy omal nie dotknęły jego drygiew, i wylądował w kępie krzaków. Zabolało. Kolce przenikły przez delikatną strukturę zewnętrzną. Chwilę leżał dysząc ryjkiem przetwornika, później spróbował się podnieść.

- Na Obłok Magellana - co to? Silą upadku sprawiła, że wklinowal się między gałęzie. Szarpnął się raz, drugi. Tymczasem nagonka była coraz bliżej, przez magmę wrzawy przebijały głośniejsze wykrzykniki, warkot motoru i ujadanie psów. Ogarnął go strach.

Nie, nie bał się o siebie, jako penetrator galaktycznych rubieży miał ryzyko wpisane w zawód. Bał się o nich. A sytuacja stawała się groźna. Wiedział, że w momencie pojmania lub dotknięcia niezależnie od jego woli zadziała energetyczne żądło.

Jak wiele z istot z gatunku zawodowych zwiadowców, posiadał w organizmie mocny ładunek dezintegracyjny. Ładunek, który go unicestwiał, uniemożliwiając dostanie się w ręce obcych. Ładunek ów wystarczał też na zniszczenie przeciwnika. W dzisiejszym przypadku przestałaby istnieć nie tylko cała osada, ale olbrzymia połać planety. Na obszarach wyżej rozwiniętego kosmosu nikomu nie przyszłoby do głowy łapać penetratora. Zresztą po co? Żadnego zagrożenia nie stanowił, zajmował się wyłącznie badaniami naukowymi; toteż.ze swym ładunkiem mógł czuć się bezpiecznie jak szerszeń lub (trochę z innych powodów) skunks.

- Jest w tych krzakach! Nie ucieknie, skubaniec!

Co za pech. Po tylu parsekach natknąć się akurat na

zespół jednostek tak nie uświadomionych, prymitywnych

i nieskorych do dialogu.

„Gdybym jeszcze mógł się z nimi jakoś porozumieć.

Uświadomić grożące niebezpieczeństwo! Nie mówiąc

o innych korzyściach ze spotkania. Iluż pożytecznych

rzeczy mógłbym nauczyć tych biedaków z epoki stali

surowej..."

Prześladowcy znajdowali się tuź-tuż.

- Tam Jest! W tych krzakach! Przynieście siekiery! Chaotycznie próbował innych częstotliwości dźwięków.

Czu} ból w emitorach.

- Konfrontacja nie, konfrontacja nie! - zapiszczał.

- Słyszycie, grozi nam, bydlak!-zahuczał jakiś bas.

Kosmita umilkł. Przez futerał mózgowy przelatywały mu

najrozmaitsze pomysły. Unicestwienie kilku napastników

rozsierdziłoby resztę. Zresztą, chociaż mógł, nie potrafiłby

zmusić się do zabijania, nawet w samoobronie. Z kolei jego

gesty przyjazne zapewne byłyby poczytywane za słabość.

Widział ich przez listowie. Twarze nabiegłe krwią, oczy

błyszczące podnieceniem. Coś takiego nie zdarzyło się we

wsi od ostatniej wojny. Wtem wrzawa umilkła. Czyjś

spokojny głos zapanował nad tłumem. Zielony wysunął na

zewnątrz drygiew, włosowaty organ, który miał na końcu

czujnik wzrokowy. Mówiącym był mężczyzna w czerni.

Musiał mieć dziwną władzę nad ciżbą, bo słuchali go

potulnie, a ręce z bronią poopadały. Mężczyzna był nie

uzbrojony.

„Może czarownik?"

Miękki głos tłumaczył, że latający stwór jest niewątpliwie

stworzeniem bożym, zachowuje się przyjaźnie, a naukowcy

ze stolicy niewątpliwie dużo zapłacą, jeśli zachowa się go

w stanie nieuszkodzonym.

Szczególnie ostatni argument podziałał pacyfikujące.

Tymczasem Kosmita uwolnił wreszcie zaklinowany tułów

i wygramolił się z krzaków.

„Może na razie nic mi nie zrobią?"

Udało mu się wreszcie zmodyfikować pasmo nadawcze.

Wygdakał piskliwie:

- Jestem przyjacielem, jestem przyjacielem.

Patrzył na tłum zgromadzony ciasnym kręgiem, tłum

patrzył na niego. Jakiś facet w mundurze rozdziawił

szczerbaty otwór gębowy. Zachichotała zaróżowiona

samiczka ludzka. Ktoś odłożył łom i pobiegł po aparat

fotograficzny. Górę brała ciekawość i życzliwość. Zapewne

nienawiść chodziła zwykle w tej krainie w parze

z niewiedzą.

Zielony rozluźnił się do tego stopnia, że nie zauważył

w porę, jak przepełniony życzliwością człeczyna w gaciach

i półkożuszku podbiegi do niego z szerokim uśmiechem

i przyjacielsko klepnął w ple ..................

Tragedia „Nimfy 8"

Zaryglował drzwi, sprawdził klapę włazu remontowego. Zabezpieczona! Jeszcze raz rozejrzał się po kabinie. Był sam. Powoli krew napłynęła do pobielałej twarzy. Opuścił krótkomiot. Z korytarza nie dolatywał żaden odgłos. Zresztą kto miał się odzywać? Zostało przecież tylko ich dwóch. On i morderca. I jeszcze tylko stygnące ciało Jacqueline na drugim poziomie, zniekształcona grymasem twarz, poczerniałe ręce, którymi w ostatniej chwili usiłowała zapewne zasłonić się przed ciosem. Usiadł na koi nie spuszczając oczu z drzwi. Chyba na razie był bezpieczny. Na ekranie odbiornika widział cały dystans dziesięciometrowego korytarza, którym mogła nadejść śmierć. Nie nadchodziła. Przez chwilę rozważał inne zagrożenia: odcięcie dopływu tlenu lub wyłączenie ogrzewania. Nie, Rod nie mógł tego zrobić wbrew Automatycznemu Dyspozytorowi - a komputer wyposażony w potrójne zabezpieczenia lojalnościowe nie stałby się przecież wspólnikiem mordercy. - Prędko mnie nie dopadnie!

Niestety czasu pozostało jeszcze sporo. „Nimfa 8" weszła wprawdzie w przestrzeń Układu Słonecznego, ale od Ziemi dzieliło ją wiele tygodni lotu. Dopiero przed kilkoma dniami zostały uruchomione silniki konwencjonalne... Co zamierza Rod? Jeszcze wczoraj, kiedy była ich trójka, obaj mężczyźni podejrzewali Jacqueline. Nie, nie dlatego, żeby darzyli dziewczynę szczególną antypatią, ale od chwili śmierci Levkovica stało się jasne, że mordercą systematycznie likwidującym załogę statku musi być ktoś z ich trójki. Siebie wykluczali. Znali się przecież tyle lat... Wspólne studia, podróże. Została Jacky. Ale teraz... Cholera! Czyżby Rod oszalał? A może nie pracował już dhi Północnoziemskiej Centrali Lotów Badawczych, tylko flirtował z wojowniczą Federacją Południa, od dawna aspirującą do poszerzenia swych wpływów w kosmosie? Niemożliwe! Ojciec Roda zginął z ręki Południowców podczas walk o bazę księżycową przed Wielkim Rozejmem. Żeby tak jeszcze móc nawiązać łączność! Niestety, aparatura została uszkodzona, włącznie z centrum remontowym, a jedyny, który się na niej znał, płowowłosy OlofJohannssen, nie żył od trzech dni.            '

Obraz na odbiorniku uległ zmąceniu. Dłoń kosmonauty ścisnęła silniej uchwyt krótkomiota.

- Brian!-ekran wypełniła twarz Roda Millera. Jasna, otwarta twarz kapitana statku. - Brian, dlaczego nie odzywasz się? Nie mogę połączyć się z Jacky. Cynizm? A może jeszcze nie wie, że Brian już odnalazł zwłoki. Wówczas byłaby jakaś szansa. 0'Neil postanowił zagrać wariata.

- Straciłem ją z oczu, kiedy poszła sprawdzić, jakie są możliwości uruchomienia radiostacji krótkodystansowej. Potem miała wpaść do ciebie.

- Tu jej nie ma-w głosie kapitana zabrzmiał niepokój.-Uważam, że w obecnej sytuacji w ogóle nie powinniśmy się rozstawać. Automat skończył właśnie sekcję Levkovica.

- No i?

- Trucizna. Ktoś dodał trucizny do pastylek

pokarmowych. Trzeba będzie mocniej przycisnąć

Jacqueline.

Grał świetnie. Patrząc mu prosto w twarz Brian doszedł do

wniosku, że kapitan mógłby śmiało ubiegać się o ,,Oskara".

- Chciałbym, żebyś przyszedł do mnie, Brian. Oczywiście ostrożnie, cały czas będę miał na podglądzie korytarz, w razie czego ostrzegę...

„Zwabia mnie, bandyta". - Astronauta zastanawiał się gorączkowo, jak by się wykręcić nie wzbudzając podejrzeń, jak wyciągnąć Roda na linię strzału. Byłaby to przecież oczywista samoobrona.

- Sprawdzę drogę - mówił tymczasem kapitan.

- Nie, zaczekaj!-zawołał 0'Neil. Za późno. Lustrując trasę

wzrok kapitana dotarł już do ciała Jacqueline. Sekundy

ciszy.

A potem rozległ się zmieniony głos Millera:

- Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo. Ostrzegam, Brian!

Trudno nazwać wyprawę „Nimfy 8" sukcesem. Od czasu gdy ludzkość opanowała loty w prędkościach przyspieszonych, podobne ekspedycje organizowano w różne regiony Galaktyki. Jak dotąd nie zetknięto się ze śladami istot rozumnych, co więcej, nie znaleziono śladów wyżej zorganizowanego życia. Dwudziestoletni lot ,,Nimfy" (dla załogi trwał on mniej więcej rok, większość czasu spędzono w hibernacji) nie przyniósł rewelacyjnych odkryć, Trochę nowych planet i planetoidów, cenne materiały o nieznanych rodzajach promieniowania, przygoda z wirem

meteorytowym (wtedy uległo uszkodzeniu główne urządzenie nadawcze), ot i cały dorobek, gdyby nie liczyć Omegi. Omega było to dziwne ciało rozmiarów Księżyca, na które natrafiono pod koniec ekspedycji, na krótko przed ponowną hibernacją.

Optycznie planeta przypominała Wenus, gęsta warstwa chmur przysłaniała dość urozmaicony (sądząc po wynikach echosond) teren. Nie mgła jednak stanowiła główną zagadkę. Oprócz niej całą planetę opatulała niewidzialna poducha ochronna uniemożliwiająca dostęp. ,,Nimfa" parokrotnie usiłowała zanurzyć się w chmury-za każdym razem odrzucała ją dziwaczna siła przepuszczająca światło, dźwięk, promieniowanie, ale wszelkie zabiegi przeniknięcia przypominały próbę wbicia palca w powierzchnię balonu. Ani profesor Spinelli; ani Brian nie zdołali ustalić charakteru owej bariery - nazwali ją neograwitacyjną. Przekroczony limit czasowy, uszkodzona część rakiety, wreszcie kłopoty z zapasami nakazywały odwrót. Niech inni się nią zajmą-zdecydował Miller. Hipotez było parę-zwłaszcza że Omega żeglowała w idealnej pustce, nie związana z żadnym innym ciałem kosmicznym. Profesor Spinelli brał pod uwagę możliwość, że jest to rodzaj żywej substancji. Jacqueline Durocq obstawała przy ogromnym statku kosmicznym, reszta wolała traktować Omegę jako wybryk materii nieożywionej.

Rozstali się bez żalu, zwłaszcza gdy próbnik dostarczył odrobinę nieznanej substancji. Omal nie skończyło się katastrofą. Substancja „omegia" mało aktywna w pustce kosmicznej eksplodowała w zetknięciu z powietrzem. Gdyby nie zabezpieczenie, gram „omegii" starczyłby do zniszczenia całej atmosfery ,,Nimfy". Trzy doby po zniknięciu tajemniczego ciała kapitan Miller zarządził hibernację. Uszkodzenia magazynów, zakłócenia w procesie odzysku żywności nakazywały maksymalne skrócenie okresu aktywności. Zapadli więc w sen.

Po przebudzeniu perspektywa rychłego lądowania na Ziemi wyzwoliła niezwykle dobry humor w załodze. Johannssen i Levkovic godzinami rozwiązywali łamigłówki szachowe, 0'Neil porządkował notatki, Jacqueline grała w karty z Millerem.

Kapitan ustawicznie przegrywał. Chyba on jeden był w nie najlepszym humorze. Dopiero po paru dniach zwierzył się 0'Neilowi z powodów swej troski. - Komputer zarządził nasze przebudzenie sporo za

wcześnie, ale chyba nie miał wyjścia, coś zaczęło się psuć w aparaturze hibemacyjnej.

- Powiem ci po prostu, Brian, nasz cudowny statek to

jeden wielki szmelc. Niedoróbki, surowce zastępcze, zwykłe

niechlujstwo. Prototyp „Nimfy" był może arcydziełem, ale

to seryjne pudło stanowi kupę złomu powiązanego

sznurkiem.

Pierwszy zginął profesor Spinelli. Rubaszny, krępy

neapolitańczyk, kopalnia wiadomości na temat biologii

i anegdot ze świata sztuki. Jego śmierć nosiła wszelkie

cechy przypadku. Spinelli spadł ze stromej drabinki

w sztolni centralnej po paru godzinach spędzonych

samotnie w laboratorium, spadł, spiesząc się do kapitana

Millera. Podobno miał zamiar zakomunikować coś

niezwykle ważnego.

Dlaczego wybrał drogę awaryjną zamiast normalnego

dobrego korytarza, w jaki sposób wygimnastykowany

Włoch pośliznął się na suchych szczeblach i dlaczego przed

wyjściem skasował pamięć podręcznego komputera,

z którym spędził kilkanaście godzin poprzedzających

nieszczęście? Nie wiadomo.

Może niepotrzebnie zbyt prędko przyjęto stwierdzenie

Jacqueline:

- To musiał być nieszczęśliwy wypadek... A gdyby tak byli czujniejsi?

„Nimfa 8" wchodziła tymczasem coraz głębiej w Układ Słoneczny.

Następny był Johannssen. Mrukliwy, płowowłosy Skandynaw przypominający krzyżówkę polarnego niedźwiedzia z antycznym obeliskiem. Z bliżej nie ustalonych powodów postanowił wyjść na zewnątrz statku. Złamał przy tym podstawowy nakaz zawiadomienia kapitana. Samotnie poprzez właz ruszył w przestrzeń kosmiczną. Sygnał alarmowy postawił wszystkich na równe nogi. Kwadrans później na sznurze opodal statku unosiło się już tylko bezwładne ciało północnego olbrzyma. Levkovic wciągnął je do środka. Ustalono przyczynę tragedii: rozdarcie skafandra i pęknięty przewód tlenowy. Trudno stwierdzić, czy Johannssen wpierw zamarzł, czy też najpierw się udusił.

I ta śmierć wydawała się naturalna, chociaż Brian zaczął poważnie zastanawiać się, czy nad statkiem nie zawisło jakieś ponure fatum. I dopiero zgon Levkovica, ewidentnie

otrutego szybko działającą trucizną. Jego grymas przedśmiertny, szept ,,uciek... wszyscy... zginą" uświadomił im grozę sytuacji. Ktoś albo coś rozpoczęło systematyczną likwidację załogi „Nimfy".

Teraz dopiero nabrał sensu gryzmoł Johannssena poprzedzający jego wycieczkę na zewnątrz:,,...ktoś kręci się dookoła statku". To również tłumaczyłoby, dlaczego ostatnią książką czytaną przez Spinellego było dziełko:

„Stany zagrożenia i walki wewnątrz statku kosmicznego". W trójkę przeszukali statek-żadnego pasażera na gapę-zresztą komputerowe czujniki doniosłyby o tym wcześniej. Dookoła rakiety w kosmicznej pustce również nie zarejestrowano żadnego obiektu. Badanie atmosfery nie wykazało najmniejszych choćby substancji toksycznych. Pierwsza powiedziała to głośno Jacqueline:

- Nie oszukujmy się, koledzy, jeśli odrzucimy wiarę w duchy, morderca musi być wśród nas.

Panowała cisza. Brian przełknął ślinę.

- Nie udawaj wariata. Rod. Obaj wiemy, że ja tego nie

zrobiłem.

Miller milczał przez chwilę.

- Nie próbuj opuszczać swojej kabiny, Brian. Ja ten statek doprowadzę na Ziemię i nikt mnie nie zatrzyma. Dlaczego zabiłeś Jacky?!

- Ja? Równie dobrze mógłbym zapytać o to ciebie. Badałem ciało, dziewczyna nie popełniła samobójstwa, podobnie jak profesor, Olaf czy Mirko...

- Masz ze sobą broń, Brian. Połóż ją na widoku kamery, a potem spokojnie, nie próbując żadnych sztuczek, przyjdź do mnie. 0'Neil roześmiał się.

- Proszę nie traktować mnie jak durnia, kapitanie.

- Porozmawiamy...

- Nie ma o czym mówić. Sprowadź statek na Ziemię, tam się już zajmą wyjaśnieniem zagadki.

- Jak chcesz, ale nie opuszczaj kabiny. Będę miał cię na

oku.

0'Neil zaśmiał się cokolwiek histerycznie, chwycił ciężką

roboczą rękawicę i zakrył nią oczko kamery. Stał się dla

kapitana niewidzialny.

- l po co ta ciuciubabka-mężczyzna z ekranu pokiwał głową. - I tak jeśli spróbujesz wyjść z kabiny, zarejestruje to kamera na korytarzu. Mówię całkiem spokojnie...

Brian wyłączył głośnik. Bał się magnetycznego tonu dowódcy. Usiłował zebrać rozkojarzone myśli. Jakie miał szansę?

Rod Miller byt niezłym psychologiem. Nie musiał analizować dtugo zachowania 0'Neila. Tak reagował człowiek przerażony, zwierzyna ścigana, nie ścigająca, ale tym bardziej niebezpieczna, jak ranny niedźwiedź. Ale jeśli nie zabił Brian? To kto? Wersję, że uczynił to któryś z nich we śnie czy bez świadomości, należało wykluczyć.

Połączył się z Automatycznym Dyspozytorem - o ile większość wypadków zdarzyła się poza zasięgiem kamer, zabójstwo Jacqueline dokonało się w pełnym świetle. Musiało być zarejestrowane w cybernetycznej pamięci.

- Proszę riplej odcinka G II 18 z godziny 16.20-wydał

polecenie.

W odpowiedzi zahuczał metaliczny głos.-Dziesięć minut

awarii, dziesięć minut nie rejestrowane. Nic nie wiem. Nic

nie wiem...

Cóż za cholerna zacinająca się maszyna!

Jeszcze raz wrócił wzrokiem na korytarz z ciałem

Jacqueline. Nie zmieniło swego położenia. Ślady na ciele

wskazywały na porażenie termiczne. W tym korytarzu...

szła do 0'Neila, a może do Centrum? Pól kroku dalej na

wystającej listwie dostrzegł odrobinę srebrzystej tkaniny.

Nastawił przybliżenie. Tak, tkanina została wyrwana

z kostiumu panny Durocq. Gwałtownie. Nieostrożność?...

A może ucieczka. Ale przed kim... przed czym?

Kapitan nacisnął żółty klawisz. Wszedł wielofunkcyjniak,

niski robot spełniający wszelkie możliwe posługi na

pokładzie. Mógł parzyć kawę, reperować przecieki

w reaktorze, a w razie potrzeby nawet walczyć.

- Przynieś Jacky!

- Yes, sir.

Kiedy wyszedł. Rod machinalnie rzucił okiem na zegarek.

Zaraz. Przecież się pomylił. Jacqueline musiała zginąć

najpóźniej o 15.20... Dlaczego więc komputer zapytany

o zapis 16.20 wspomniał od razu o uszkodzeniu... Czyżby

Automatyczny Dyspozytor kłamał?

Miller postanowił porozumieć się z 0'Neilem. Wiedział, że

nie zdobędzie zaufania swego podwładnego - postanowił

więc się przyznać i poddać. Niech na razie potraktuje go

jak więźnia. A gdy będą już razem...

Ale jak porozumieć się z samoodciętym kosmonautą? Sygnał posiłkowy. Tak jest! Nie używali go od dawna. Zaintrygowany Brian z pewnością przywróci łączność. Pang... Pong...!

Żadnej reakcji. Jeszcze raz. Nic. Zaniepokojony włączył czujnik biologiczny wewnątrz kabiny. Skala nawet nie poszarzała.

Rod poczuł na plecach zimny pot. Kabina numer 5 była pusta. Pomimo nadal zamkniętych drzwi nie było w niej Briana ani żywego, ani martwego. Wyparował... Czujnik wskazywał lekki, ruch powietrza. No, oczywiście! Właz remontowy! Miller zaklął cicho. Lada moment mógł znaleźć się w zasięgu krótkomiota 0'Neila. Polowanie rozpoczęło się.

Słaby powiew powietrza chłodził rozognione czoło. Posuwając się kanałem remontowym 0'Neil powtarzał sobie w duchu: „To będzie samoobrona. Zresztą nie zabiję go, tylko obezwładnię. Muszę to zrobić. Przecież Rod nie miał skrupułów wobec przyjaciół, towarzyszy długotrwałego lotu. Obezwładnię go, a potem przesłucham".

Był już blisko kabiny dyspozycyjnej. Drzwi zastał zamknięte i zabezpieczone, pozostawała jednak płyta rozdzielająca dyspozytornię z laboratorium. Szyba była rzecz jasna pancerna, ale od przygody z meteorytami mocno obluzowana w swoich gumopodobnych ramach. Brian przemyślał wszystko w drodze. Nie czekał, aż Rod poinformowany przez czujniki o jego sąsiedztwie spróbuje przedsięwziąć cokolwiek. Całym ciężarem osiemdziesięciopięciokilowego ciała uderzył w płytę, wypchnął ją do środka i wywijając koziołka strzelił. Chybił. Kapitana nie było na swoim posterunku, zdołał skryć się za pulpitem wewnątrzkomunikacyjnym. ,,Teraz ma mnie!"

0'Neil nie przestając koziołkować wypalił jeszcze raz niwecząc całą kunsztowną tablicę łączności wewnętrznej. Znów nie sięgnął Millera.

„Dlaczego on nie strzela? Dlaczego nie strzela!"-! naraz Brianowi przyszło do głowy, że kapitan może nie mieć broni, że została gdzieś poza zasięgiem ręki. Kryjąc się za masywnym pulpitem sterownicznym wychrypiał:

- Mam cię na celu. Rod! Wstań i unieś ręce! Doskonale wiesz, że nie jestem mordercą. Muszę cię przesłuchać.

Sekundy, znowu sekundy. Będzie odpowiedź czy smagnięcie płomieniem krótkomiota? Miller wstał. Krótkomiot zabezpieczony wisiał spokojnie w jego kaburze... A więc nie by} bezbronny.

- Świetnie, że się widzimy, Brian. Mam pewną interesującą hipotezę. Tylko schowaj spluwę! 0'Neil poczuł, jak nerwy poczynają mu drgać niczym włókna w nadwątlonej i napiętej linie okrętowej. ,,Zasadzka, to na pewno zasadzka-wył gdzieś w mózgu impuls alarmowy - muszę go unieszkodliwić!" Postanowił strzelać w nogi. Uniósł krótkomiot. Smagnięcie ognia i ból w ręce. Spluwa wyłuskana z dłoni 0'Neila poleciała w kąt. Ktoś trzeci? Tak jest, wielofunkcyjniak! Mimo iż jedną macką niósł martwą Jacky, drugą odstrzelił broń Briana. Nic dziwnego, miał zakodowany kategoryczny nakaz obrony szefa statku. Zanim jednak równie zaskoczony Rod zdołał wymówić słowo, 0'Neil ponownie dopadł otworu, przesadził go i na czworakach wylądował w laboratorium. Usłyszał znajomy syk.

- Zaraz drzwi zasuną mi się przed nosem. Syk jednak przerodził się w metaliczny jęk. Widać w szale niszczenia Brian uszkodził również mechanizm zamykający. Na szczęście. Nie zastanawiając się, że jego szerokie plecy w seledynowym kubraku stanowią doskonały cel, skoczył w drzwi i znikł za zakrętem korytarza. Ekrany były pogaszone, na kamerach nie jarzyły się rubinowe oczka. „Nimfa 8" była od wewnątrz ślepa. Cóż, doskonale chroniona od zewnątrz nie była przygotowana do walk wewnętrznych.,. Brian skręcił w ,,Wielki Labirynt", jak trochę na wyrost nazywano korytarze obok ładowni. Uciekł, to prawda. Jego sytuacja była jednak rozpaczliwa. Nie miał broni, arsenał znajdował się w gestii Automatycznego Dyspozytora, a ten słuchał wyłącznie kapitana. Oczywiście mógł uciekać, ale jak długo zdoła się wymykać Rodowi wspomaganemu przez wielofunkcyjniaka. Dobrze chociaż, że postanowili go wziąć żywcem. Tak, to był chytry pomysł Millera. Przecież jeżeli wylądowałby sam na Ziemi, byłby jedynym podejrzanym. Przywożąc schwytanego 0'Neila-Rod będzie miał kozła ofiarnego, choć nie bardzo wiadomo, po co... Dowody-jeśli jest się kapitanem i ma na usługach komputery, da się doskonale sfałszować. Brian miał jedną szansę na milion. Ale musiał spróbować.

Miller nie ścigał uciekiniera. Ręczną dźwignią zamknął i zabezpieczył drzwi od laboratorium. Wielofunkcyjniak zajął się analizą uszkodzeń. Kapitan poprzestał na zmianie nadtopionego fotela. Intensywnie myślał. Nie należał do ludzi impulsywnych, łatwo się ekscytujących, we wszystkich sytuacjach zachowywał zimną krew i starał się obiektywnie analizować sytuację. Tylko jego spokojowi i sprawności Automatycznego Dyspozytora zawdzięczała ,,Nimfa" wyjście z meteorytowego wiru. Teraz jednak kapitan miał do czynienia z problemem, który wydawał się przerastać intelektualne możliwości człowieka. Jednego był pewien-zyskał przewagę nad Brianem. 0'Neil dał się ponieść emocjom i teraz był bezbronny. Jego chaotyczne działanie dowiodło, że nie on mógł być zimnym, systematycznym mordercą. W mózgu kapitana pozostawało kilka wielkich znaków zapytania. KTO? Jeszcze ważniejsze DLACZEGO? Najłatwiejsza była odpowiedź, W JAKI SPOSÓB: zepchnąć profesora, uszkodzić kombinezon Johannssena tak, by pękł w zetknięciu z próżnią, zamienić pastylki czy strzelić z bliskiej odległości do Jacqueline, to mógł uczynić każdy... Chociaż w przypadku Johannssena zbrodniarz musiałby wiedzieć wcześniej o zamiarze wyjścia na zewnątrz... Kto?-wielka niewiadoma. Metodą eliminacji wychodziło, że nikt.

Dlaczego?-Kwestia jeszcze bardziej tajemnicza. Gdyby, puszczając wodze fantazji, jakimś nadludzkim istotom zależało na zagładzie całej załogi, zlikwidowaliby ją równocześnie; gdyby chodziło im o statek, cóż za trudność dotrzeć do samolikwidatora...? Tymczasem w tym wypadku każdą zbrodnię dzielił dystans czasu. Może więc chodziło o kolejność-wpierw biolog, później spec od łączności, dalej zastępca nawigatora, lekarz... A jeśli nieszczęśnicy sami sprowokowali własną śmierć? Może z jakiegoś powodu stali się dla mordercy niewygodni? O wiele prościej byłoby analizować tę sprawę wspólnie z Automatycznym Dyspozytorem, ale Rod miał wątpliwości co do powodzenia takiej współpracy. Nie dlatego, żeby uważał komputer za wspólnika morderstw, to było niemożliwe, układ lojalności stanowił jeden z najsilniejszych z obwodów, tuż za bezwarunkową ochroną statku, a Miller przy okazji mimochodem sprawdził ten zespół i nie zauważył odchyleń. W zdefektowanym wehikule kosmicznym kapitan wolał jednak polegać wyłącznie na własnych szarych komórkach. W młodości

rozczytywał się w zabawnych ramotkach Agaty Christie-obecna sytuacja przypominała jako żywo jedną z jej błyskotliwych zagadek. Tyle że tam mordercą okazywała się jedna z wcześniejszych ofiar. Wrócił do chronologii. Zestawiał fakty-pierwszy zginął Spinelli w momencie, gdy odkrył coś niezwykle ważnego, coś dotyczącego bezpieczeństwa statku. Następny był Johannssen, słynny ze swych uzdolnień telepatycznych i talentów do łamigłówek. Dlaczego przyszło mu do głowy, by wyjść na zewnątrz statku? „Ktoś kręci się na zewnątrz"... Kto, u licha? Levkovic-ten zginął najbardziej ziemsko, otruty. Ale musiał też na coś wpaść, czegoś się domyślać. Wskazywały na to jego ostatnie słowa. Zaraz... ale czy należało uznać za zbieg okoliczności fakt, że zginął właśnie Mirko, człowiek, który ściągał do wewnątrz ciało kolegi? Może zauważył coś więcej, coś, czym nie podzielił się z kolegami...? Wreszcie Jacqueline... Inteligentna, bystra dziewczyna sporo czasu poświęciła oględzinom skafandra Skandynawa... Czyżby...? Ale miejsce, w którym zginęła. Dokąd zmierzała?

I nagle wszystko ułożyło się. Wariacka koncepcja jak błyskawica przeleciała przez mózg Roda. Rzucił okiem na tablicę czujników zewnętrznych-niech to szlag! Też Brian ją uszkodził. Spojrzał do zapisów. Wszystko w normie:

temperatura, promieniowanie kosmiczne... Nikt jednak od

dawna nie nastawiał aparatury na inne parametry! Teraz

już niczego nie można było sprawdzić. Chyba żeby wyjść

na zewnątrz. Do tego jednak był potrzebny Brian. I to

Brian współpracujący, ufny. A nawet we dwóch będzie im

trudno. Zwłaszcza że podobne przedsięwzięcie nie udało się

czwórce kolegów.

Gwizdnął na wielofunkcyjniaka.

- Musimy ująć 0'Neila. Żywego!

Wiedział, że nie będzie to łatwe, promieniowanie

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin