Antologia - Stało się jutro 26 - Dariusz Filar.doc

(466 KB) Pobierz
Dariusz Filar—Jeszcze jedna podróż Gulliwera —Nieostrość

Dariusz Filar—Jeszcze jedna podróż Gulliwera —Nieostrość

Jeszcze jedna podróż Gulliwera

Pełny tekst rękopisu przez niektórych zaliczanego do apokryfów, a przez innych z całą stanowczością przypisywanego Swiftowi i uważanego za nie opublikowany epilog jego słynnej książki; rękopis ten odnaleziono wśród zbiorów biblioteki w Armagh w północnej Irlandii w blisko dwa i pól stulecia po śmierci pisarza.

AUTOR PONOWNIE OPOWIADA O SWOIM POWROCIE DO ANGLII Z KRAJU WSPANIAŁYCH HOUYHNHNMÓW

I ODRAŻAJĄCYCH YAHOOSÓW •

JEGO NIESZCZĘŚCIA W OJCZYŹNIE • POSTANAWIA WYRUSZYĆ W JESZCZE JEDNĄ PODRÓŻ • ŻEGLUJE KU NIEZNANYM LĄDOM PRAWDOMÓWNOŚĆ AUTORA • JEGO OPOWIEŚĆ O TYM,

CZEGO OPOWIEDZIEĆ SIĘ NIE DA AUTOR, TYM RAZEM OSTATECZNIE I NAPRAWDĘ, ŻEGNA CZYTELNIKA I KRESU ZAKOŃCZENIE •

Gdy piątego grudnia 1715 roku, po szesnastu latach i ponad siedmiu miesiącach strawionych na podróżowaniu, dotarłem o dziesiątej rano do portu w Downs, a mniej więcej o trzeciej po południu do mego domu w Redriff, sądziłem, że oto dokonał się ostatni z moich powrotów do Anglii, bo nigdy już więcej nie wyruszę na morze. Pragnąłem odtąd jedynie siadywać w moim ogródku i oddawać się rozważaniom o wspaniałych cnotach, których lekcję dali mi mądrzy i szlachetni Houyhnhnmowie. Zamierzałem także kształcić członków mojej rodziny, o ile okażą się dostatecznie

pojętni.

Wiesz przecież, Miły Czytelniku, jak trudne okazały się dla mnie pierwsze chwile spędzone z mą żoną i dziećmi. Odkąd, jeszcze w Houyhnhnmlandii, zacząłem widzieć ich (a także mych przyjaciół, rodaków i ogólnie gatunek ludzki) takimi, jakimi w rzeczywistości są: Yahoosami do szpiku kości — z ogromnym wysiłkiem przychodziło mi choćby pomyśleć o zbliżeniu się do nich, a samo wyobrażenie ich ohydnego dotyku przyprawiało mnie o mdłośd. Nic też dziwnego, że bliskość wielkiego stada Yahoosów, którego rodzicem i zarazem pasterzem być miałem, napawała mnie najgłębszym wstrętem, wstydem, a nawet przerażeniem. Woń bijąca od nich była dla mnie nie do zniesienia. Minął rok, nim zacząłem spożywać z nimi posiłki w jednym pokoju, a i to tylko po uprzednim zatkaniu nosa rutą, lawendą lub tytoniem i zajęciu miejsca przy najodleglejszym krańcu stołu.

Mimo wszystko oswajałem się z wolna i gdyby nie wścibstwo podłych sąsiadów wytrwałbym prawdopodobnie w postanowieniu osiadłego życia. Niestety! Wbrew

najszczerszym moim pragnieniom 'liczni przedstawiciele yahooskiego społeczeństwa, a w pierwszym rzędzie owi najbliżsi sąsiedzi nie zostawili mnie w spokoju. Nieszczęście zaczęło się w momencie, gdy spróbowałem zapewnić sobie dobre i podnoszące na duchu towarzystwo. Za znaczną sumę zakupiłem dwa piękne ogiery i wybudowałem dla nich dużą Stajnię, gdzie mieszkały nie znając siodła ni wędzidła. Rozmawiałem z nimi co dnia w ich języku wzniosłych Houyhnhnmów; pojmowaliśmy się nawzajem doskonale i pozostawaliśmy w wielkiej zażyłości. Rychło podpatrzono mnie jednak i rozniosło się po Anglii, że umiem porozumieć się z końmi. Wieść ta, nie mieszcząca się w ciasnym umyśle przeciętnego Yahoosa, uczyniła ze mnie nie lada atrakcję mego małego Redriff. Nie pomogły prośby i protesty, barykadowanie drzwi i spuszczanie z łańcucha psów, a wreszcie wzywanie pomocy stróżów publicznego porządku; stada wielkich panów, rzezimieszków, oficerów, głupców, polityków, łapowników, urzędników, złodziei i innych im podobnych pragnęły ujrzeć mnie za wszelką cenę i każdego dnia na nowo szturmowały mój dom. Rozdęty pychą zlepek szpetoty oraz wszelkich chorób ciała i umysłu, jaki prawie nieustannie musiałem oglądać, burzył wszelkie tamy mojej cierpliwości i przywodził mnie na granicę szaleństwa. Wytrzymywałem czas jakiś, ale w końcu przyszło mi przekonać mą żonę i dorastające potomstwo, że lepiej będzie dla wszystkich, jeśli jednak opuszczę Anglię i spróbuję odkryć jakąś wyspę; nie zamieszkaną, lecz mogącą mnie zaopatrzyć we wszystko, co konieczne do życia.

Pragnienie trafienia na taką wyspę i cieszenia się w zupełnej samotności własnymi myślami wypełniało mnie przecież od chwili odpłynięcia z Houyhnhnmlandii i właściwie tylko pojmanie i uprowadzenie mnie przemocą na pokład portugalskiego okrętu kapitana Pedra de Mendozy sprawiło, że znalazłem się w Lizbonie, a później w Downs i Redriff.

Gdy rodzina nie zatrzymywała mnie więcej, zacząłem przemyśliwać o okręcie, na którym mógłbym dopłynąć do wymarzonego lądu. Ponieważ nie myślałem skazywać się na wielotygodniową kompanię załogi jakiegoś kupieckiego żaglowca ani tym bardziej narażać na ujawnienie drogi ku. mojej przyszłej kryjówce, musiałem zdobyć okręt, na którym mógłbym w tę ostatnią podróż wyruszyć sam. Pilnie słuchając mych życzeń i wskazówek (postawa jakże rzadka

u Yahoosa!) mistrz James Robertson z Portsmouth zbudował dla mnie stateczek o trzech tonach pojemności, który na pierwszy rzut oka wydawał się połączeniem szalupy z miniaturową hiszpańską karaką, a urządzony był tak sprytnie, że bez niczyjej pomocy mogłem obsługiwać zarówno ster, jak i żagle, W szerokim na osiem stóp kubryku nie zabrakło niczego, co mogło ułatwić i umilić mi podróż, a więc przytwierdzonych do podłogi stołu i krzeseł, szafy do. przechowywania bielizny oraz wygodnego hamaka. Na burcie poleciłem wymalować nazwę brzmiącą „Salvation", bo zaiste wybawieniem była w moich oczach szansa ucieczki od świata, w którym władza spoczywa w rękach bydląt tak głupich i skłonnych do wyrodnych

występków jak Yahoosi.

Rozwiązawszy tak szczęśliwie problem okrętu zgromadziłem odpowiednie zapasy jadła oraz napojów i dnia ósmego września 1720 roku opuściłem macierzysty port kierując „Salvation" początkowo ku miejscu, w którym wysunięty jęzor Konwalii wskazuje bezkresy oceanu. Żegnano mnie tłumnie, przy czym jedni widzieli we mnie filozofa, drudzy samobójcę, a jeszcze inni i zarazem najliczniejsi — pospolitego wańata. Nie sądzę jednak, by ktokolwiek, żonę mą i nieszczęsne potomstwo wliczając, bolał nadmiernie z powodu rozstania. Ja zresztą też opuszczałem mą ojczyznę bez żalu i niepokoił mnie jedynie los owych dwóch ogierów, które niewątpliwie należały do szlachetnej rasy Houyhnhnmów, a pod moją nieobecność narażone były na zwyrodnienie umysłu i charakteru spowodowane wpływem nowych właścicieli.

Od chwili podniesienia kotwicy podróż moja przebiegała jak najpomyślniej i dzięki wielce sprzyjającemu wiatrowi już dwudziestego drugiego września przybiłem do nabrzeża w Tenariffie. Uzupełniwszy zapas słodkiej wody i świeżego mięsa puściłem się dalej na południowy zachód. I tak, Miły Czytelniku, przychodzę do tego fragmentu mojej opowieści, w którym przekazywanie ścisłego sprawozdania z mych przygód, jakiemu poświęcałem się do tej pory, napotyka rozliczne trudności, a który we mnie samym budzi najboleśniejsze rozterki i głębokie wątpliwości. Zawsze hołdowałem zasadzie, że podróżnik opisujący poznane kraje i dozaane w nich wrażenia bardziej winien dbać o surową wierność faktom niż o kwiedstość stylu czy o dającą poczytność i poklask barwność opisu. Oburzała mnie łatwowierność publiczności tak bezczelnie znieważanej bajaniem wielu podróżniczych książek i dlatego

z całego serca opowiadałem się za wprowadzeniem prawa nakazującego każdemu autorowi, by przed ogłoszeniem relacji z podróży złożył przysięgę przed Lordem Kanclerzem, że to, co pragnie wydrukować, wolne jest od zmyśleń i fałszów. Pochlebiam sobie, że w tym, co napisałem o mych wyprawach do Lilliputu i Brobdingnagu, do Laputy, Balnibarbi, Glubbdubdrib, Luggnagg i Japonii, a wreszcie do Houyhnhnmlandii, a także w tym, co pomieściłem dotąd na tych kilku ostatnich stronicach, nie ma nic poza najczystszą prawdą. Ani na jotę nie wyszedłem poza to, co sam wyraźnie widziałem i słyszałem. Nie dodałem niczego ani niczego świadomie nie przekręciłem.

Lecz w przypadku, który stał się mym udziałem na czwarty dzień po odbiciu od nadbrzeża w Tenariffie, podporządkowanie się wpojonej mi przez mego czcigodnego pana Houyhnhnma zasadzie, by w relacjach nie wykraczać nigdy ani słowem poza oczywiste fakty, uniemożliwia . właściwie przekazanie czegokolwiek. Dochowując wierności tej zasadzie mógłbym jedynie powiedzieć, że dwudziestego szóstego września zerwała się burza, że wielka fala wywróciła mój okręcik i strąciła mnie w morze i że następnie znalazłem się zupełnie nagi na środku rynku w mym miłym mieście. Mógłbym jeszcze co najwyżej dodać, że między katastrofą a moim nieoczekiwanym i ze wszech miar niezwykłym przybyciem do Redriff minął blisko rok.

Lecz jakiż Czytelnik zechce się zadowolić opisem tak skąpym i tak bez reszty pozbawionym szczegółów? Któryż nie spyta, co właściwie działo się ze mną w owym okrytym mgłą tajemnicy roku? Pojmuję to doskonale i raz jeszcze muszę się przyznać do nękających mnie wątpliwości i rozterek. Za nic nie chciałbym się dopuścić napisania opowieści na wzór tych, które zwą utopijnymi lub fantastycznymi, a którymi znieważają prasę drukarską tak liczni dzisiaj pisarze (czy też raczej tak liczni bezczelni kłamcy, którzy bez wyjątku winni zostać skazani na karę zjedzenia zaczemionych przez siebie arkuszy i gaszenia pragnienia jedynie atramentem). Zarazem jednak otwarcie muszę oświadczyć, że przekazanie czystej prawdy w tym przypadku również przerasta me możliwości. Nie wynika to bynajmniej z jakiegoś ciążącego na mnie zobowiązania dochowania sekretu czy też z jakiejś nagle objawionej własnej mojej niechęci do wyznań. Prawda wymyka się po prostu memu umysłowi i wymaga słów, których nie znam.

Ponieważ i to stwierdzenie może się wydawać cokolwiek niejasne, w dalszym ciągu spróbuję je należycie rozwinąć

i zadowalająco uzupełnić.

Pamiętasz pewnie, Czytelniku, że opowiadając poprzednio o moich pobytach wśród wielu odległych narodów świata musiałem często uciekać się do omówień, a jeszcze częściej do porównań. Wspominając na przykład żyjącego w Houyhnhnmlandii ptaka o nazwie lyhannh stwierdzałem, iż wygląda on jak jaskółka, ale o wiele większa. Odmalowując mechanizm napędowy latającej wyspy wskazywałem, że głównym jego elementem jest wielki magnetyt, który kształtem przypomina czółenko tkackie. A opisując zachowanie dzikich Yahoosów polegające na obrzucaniu nieczystościami upadłego ulubieńca, przodownika stada, ośmieliłem się zwrócić uwagę, iż jest to poniekąd podobne do obyczajów panujących wśród niektórych elit rządzących Europy. Wszelkie bowiem postrzeganie i określanie przez nas zjawisk oraz przedmiotów nowych polega w gruncie rzeczy na zestawieniu ich z tym, co już znamy. Zatrzymując się tedy przed czymś świeżym i nigdy dotąd nie oglądanym oddajemy się natychmiast pospiesznym poszukiwaniom w pamięci form i treści pokrewnych, kształtów zbliżonych i zastosowań analogicznych, postaci, barw i poruszeń gdzieś i kiedyś już napotkanych. Zasoby naszych skojarzeń wyznaczają więc horyzont naszemu przyswajaniu nowego, jednocześnie są fundamentem tego dzieła i najważniejszym jego ograniczeniem. Kłopoty we właściwym odbiorze nie znanych nam dotąd przedmiotów oraz zjawisk i w przekazywaniu innym nabytych doświadczeń pojawiają się wtedy, gdy odzew wywołany w nas przez nowe jest zbyt słaby, gdy skojarzenia przychodzą z wysiłkiem, a podobieństwa okazują się złudne. Nieprzezwyciężone niemal trudności stawiało przede mną .wyjaśnianie memu panu, najgodniejszemu z Houyhnhnmów, czym są władza, wojna, pieniądze, prawo i kara, bowiem pojęcia te nie miały żadnych odpowiedników w jego języku, a instytucji i rzeczy, co by je mogły przypominać, w otaczającej go rzeczywistości po prostu nie było. Rozwodziłem się szeroko o tych sprawach i podawałem mnóstwo szczegółów, lecz Jego Czdgodność, mimo iż miał wybitny umysł doskonale wykształcony rozmyślaniem i rozmowami, nigdy całkowicie ich nie pojął. Nie rozumiał, jak można znajdować upodobanie w mordowaniu jednych i głodzeniu innych, w gromadzeniu kawałków żółtego metalu, których nie

można ani zjeść, ani przeznaczyć na okrycie ciała, w piciu płynów o obrzydliwym zapachu i smaku po to tylko, by pogrążyć się w chorobę i szaleństwo/W końcu stwierdzał też zawsze, iż musi to wynikać z wyjątkowej głupoty i dzikości, jakie cechują naturę yahooską. Otóż zechciej przyjąć do wiadomości, Miły Czytelniku, że bariera, przed którą zatrzymał się mój najłaskawszy pan Houyhnhnm próbując pojąć żyde Europy, była niczym wobec tej, jaka pojawiła się przede mną po morskiej katastrofie i pozostała nieporuszona przez rok, który minął, zanim powróciłem do RedrifT (o tym, że trwało to rok, dowiedziałem się zresztą dopiero na miejscu, bo wcześniej bez reszty pozbawiony byłem poczucia czasu). Od chwili porwania mnie przez wielką falę działo się ze mną coś, czego opisać nie potrafię, bo nie przypomina niczego, z czym kiedykolwiek się zetknąłem. Nie umiem orzec, czy zniknąłem pod wodą, czy pływałem po powierzchni lub czy uniosłem się ponad nią, bo sytuacja moja nie odpowiadała żadnemu z tych trzech wariantów. Otoczenie, w jakim się znalazłem, nie wywołało we mnie żadnych skojarzeń, nie nasunęło mi żadnych podobieństw ani nie obudziło żadnych wspomnień. Nie wiem, czy obcowałem z dobrem, czy ze złem, z pięknem czy z brzydotą, z jakimiś barwami i kształtami czy z zupełną pustką. Przychodzą momenty, kiedy nawet nie jestem pewien, czy w ogóle cokolwiek zdołałem zauważyć. Znamienia Houyhnhnmowie uważają, że niemożliwością jest powiedzieć coś, czego nie ma. Ja zaś wiem dzisiaj, że jest coś, czego nie da się powiedzieć. Mimo starań, których nie szczędzę znęcając się nad własną pamięcią, nie mogę odnaleźć pod powiekami najmniejszego strzępu obrazu, nie potrafię odtworzyć w sercu żadnego nastroju i nie udaje mi się trafić na ani jedno słowo, co wyraziłoby niewyrażalne. Pozostają fakty, od których zacząłem: w ubraniu wpadłem do oceanu, a po roku całkiem nagi stanąłem na rynku swego miasta (nie wiem, jak do tego doszło; czy zleciałem z nieba, czy wyrosłem spod ziemi, czy też, jak duch, wyłoniłem się z powietrza;

również nikt ze świadków mego powrotu nie umiał rozstrzygnąć tej zagadki).

Zdarzenie tak niecodzienne, jakim jest nagus paradujący w miejscu publicznym, ściągnęło natychmiast tłumy gapiów, którzy naigrywali się ze mnie, ja zaś stałem zupełnie ogłupiały i bezradny, póki jakaś litośdwsza dusza nie okryła mnie opończą i, poznawszy, kim jestem, nie odprowadziła do domu.

Skandal, jaki wybuchł, sprawił, że moje życie stało się jeszcze nieznośniejsze niźli wprzódy. Stada ciekawskich natrętów, pamiętające wciąż o moich umiejętnościach i dodatkowo zaciekawione okolicznościami mego powrotu, nie pozostawiały mi już nawet minuty spokoju, a ze smutkiem wyznać muszę, że nikt spośród tych, co spotkali mnie wtedy, mej żony i dziatek nie wyłączając, nie chciał dać wiary moim wyjaśnieniom: tym samym, które Tobie, Czytelniku, przedstawiłem wyżej. Wszystko to zmusiło mnie do sprzedaży mego domu w Redriff i do osiedlenia się na odludziu nie opodal Newark w Nottinghamshire. Tutaj przebywam nie oddalając się nawet na krok od domu i stąd prowadzę korespondencję z mym kuzynem, Panem Richardem Sympsonem, który, jak mi doniósł, czyni starania, by ogłosić drukiem me wspomnienia. Rodzina moja wdąź odnosi się do mnie z niejaką nieufnością, bowiem lęka się, że pozostawiony sam sobie mógłbym znowu podążyć w jakieś ludne miejsce i publicznie się obnażyć. Z tego też względu przynajmniej jedno z moich Yahoosów nieustannie ma mnie na oku, a jeśli przypadkiem wszyscy naraz zmuszeni są gdzieś się oddalić, to zamykają mnie w mocnej drewnianej klatce, którą specjalnie w tym celu zbudowali. Czytelnikowi, który na pewno uwierzył mej relacji, nie muszę tłumaczyć, że ich obawy są najzupełniej płonne, a zabiegi mające na celu zatrzymanie mnie w granicach naszej posiadłości zbyteczne. Poddaję się im jednak bez sprzeciwu i wszystko wybaczam. Zresztą chwile uwięzienia nie są mi przykre, bo moją klatkę ustawiono w stajni, a ubłagałem mego najstarszego syna, by odnalazł i odkupił dla mnie owe dwa ogiery, o których pozwoliłem już sobie wspominać. Siedząc więc pod kluczem rozmyślam o przygodach, jakich doznałem, o szaleństwach nieodmiennie wybierającej fałszywe drogi i niczego nie pojmującej prawidłowo ludzkości i o tajemniczej sile, której opisać nie potrafię, a która nie pozwoliła mi utonąć i dla jakichś, sobie tylko znanych powodów, zaniosła mnie na powrót do Anglii dając mi czas na spisanie tych pamiętników. Niekiedy zaś rozmawiam w języku Houyhnhnmów z mymi dwoma stojącymi przy pobliskich żłobach przyjaciółmi; gwarzymy o sprawach prostych i pięknych i wówczas jestem najzupełniej szczęśliwy.

 

Nieostrość

Zastygłe gorąco, żar nie wygaszony przez odejście dnia, martwota... Wielkie skrzydła uczepionego pod sufitem wentylatora w beznadziejnym trudzie kroją gęste powietrze. Światło lamp żółtymi plamami sięga jedynie otwartych drzwi na taras; tuż za nimi wsiąka w bezdenną, aksamitną

czerń.

Goście hoteliku rozeszli się już do swoich pokoi i w niewielkiej jadalni, nie licząc śniadolicego kelnera, który w skupieniu i prawie bezszelestnie uprząta stoliki, pozostaliśmy tylko my dwaj. Od godziny nasze spojrzenia spotykały się raz za razem, a teraz nieomal otwarcie przyglądamy się sobie. Jego twarz — porysowana zmarszczkami, spalona przez słońce, okolona brodą, w której, tak jak i w króduteńko przyciętych włosach, obficie plączą się nitki siwizny — nie do końca zdradza wiek. Może należeć do mężczyzny czterdziestoletniego, ale i do jednego z tych dwudziestoparolatków, o których zwykło się mówić, że ,,wiele przeszli". Ubranie nosi w dobrym gatunku, czyste i starannie wyprasowane, lecz mocno już podniszczone (nawet stąd mogę dostrzec, że jego płócienna bluza jest wypłowiała i zacerowana w kilku miejscach, widoczne pod stołem nogawki dżinsów — błękitnych kiedyś, a dziś do białośd spranych — strzępią się, zaś przyszwy i zelówki grubych, traperskich butów rozwarstwiają pęknięcia i szpary). Gdy łamie chleb, dzieli na kęsy leżącą przed mm na talerzu rybę albo sięga po szklankę z winem, przyciąga uwagę harmonijnością ruchów. Każdy > z nich znamionuje siłę, spokojną zręczność, powściąganą wewnętrzną energię. Równe wrażenie wywiera jego głos;

nie zdołałem rozróżnić poszczególnych słów, jakie kierował do kelnera, ale pochwyciłem ich ton — ani rozkazujący, ani nadmiernie proszący, lecz głęboki i dźwięczący nieugiętą wolą. Najważniejsze jednak są w tym człowieku oczy;

pełne mądrości i zmęczenia, którym przyszło za nią zapłacić, a równocześnie czujne, wdąż czegoś poszukujące i badawcze, zdające się przenikać w głąb ludzi i przedmiotów jak aparat Roentgena...

Wzrokiem zadaje mi pytanie i nie czekając odpowiedzi podnosi się z miejsca. Idzie ku mnie. Z półuśmiechem otwiera usta

- - - Czy pozwoli mi pan przysiąść się do siebie? Dziękuję, wiedziałem, że pan nie odmówi. Skąd miałem pewność? No cóż — posiadam po trosze sztukę, czytania w myślach

bliźnich. Już dawno odgadłem, że nie ma pan jeszcze ochoty pójść na górę i położyć się spać, że pragnie pan towarzystwa i rozmowy. A ściślej — mojego towarzystwa... i ze mną rozmowy.

... Zajmuje krzesło naprzeciwko mnie i teraz, gdy znalazł się tak blisko, prąd płynący z jego oczu przybiera na'sile;

Całym sobą czuję niewidzialną falę, która wciąga mnie i zewsząd zamyka. Przez zamęt w mojej głowie przebija się nagłe podejrzenie — mocne i krystalicznie jasne, a przy tym jak gdyby obudzone gdzieś poza mną i narzucone mojemu mózgowi: oto wchłania mnie cząstka przestrzeni, która stanowi wyłączną własność nieznajomego, oto wpadam do sfery, wewnątrz której dana mu jest nieograniczona władza. Mój rozsądek próbuje obrony. Myślę: złudzenie!, autosugestia!, a w ogóle to bzdura! I jednocześnie spostrzegam, że od paru chwil bezwiednie, w automatycznym naśladownictwie powtarzam jego zachowanie i gesty.;

wyprostowałem się ściągnąwszy łopatki, .w kształt namiotu składam dłonie łącząc je tylko koniuszkami szeroko rozcapierzonych palców, tak samo jak on wolno przenoszę skupione spojrzenie z jednego punktu na drugi... Przenika mnie zimny strumień prawdziwego niepokoju. Usiłuję otrząsnąć się z uroku. Daremnie! Przeistoczono mnie w kukiełkę; twardy drążek usztywnia korpus i kark, a napięte sznurki ciągną ręce. Wbrew nim nie mogę zrobić nic!

Moje ciało odzyskuje swobodę dopiero wtedy, gdy i on, odchyliwszy się na oparcie krzesła, rozluźnia mięśnie i na mgnienie przymyka powieki, Nie na dosyć długo, bym zdążył głębiej się zastanowić albo chodaż znaleźć właściwe słowa dla nurtujących mnie pytań. Zaraz jego spojrzenie ogarnia mnie na nowo, a ten sam co przedtem półuśmiech rozchyla mu wargi

- - - Co pana. sprowadza do tej ziemi filozofów, wędrowców, demonów i bóstw? Nie, proszę nie odpowiadać. Niech mi pan pozwoli zabawić się w detektywa. Zwyczajnym turystą pan nie jest; nie należy pan do tego kolorowego i jakże hałaśliwego stadka, które jeszcze przed kwadransem mogliśmy tutaj oglądać. Alpinista również odpada — brak w panu cech specyficznego stylu. Jaki wyróżnia to środowisko, A zresztą będąc jednym z nich zatrzymałby się pan w którymś z wyżej położonych schronisk. Badacz starych ksiąg? Kolekcjoner antycznych posążków? A może

amator tanich narkotyków? Przecząco kręci pan głową... Dziennikarz? No, widzę, że tym razem prawie trafiłem! .Ciepło, ciepło... Pisarz?! Oczywiście, mogłem wpaść na to wcześniej... Więc przybył pan tutaj, by w egzotycznej scenerii i wśród tajemnic obcej kultury znaleźć natchnienie do swej twórczości... Proszę wybaczyć to, co powiem, ale podejście takie często bywa właściwe autorom początkującym lub też uprawiającym gatunki literatury zaliczane do pośledniejszych. Ach, nie ma pan zwyczaju obrażać się o takie uwagi. To dobrze, to bardzo dobrze — zachowanie dystansu wobec siebie i swego dzieła jest cnotą... Kto wie? Może w pańskim wypadku zostanie ona nagrodzona? Niewykluczone, że moja historia to właśnie temat, jakiego pan szuka

... Z wyrazu jego twarzy odgaduję, że wraca pamięcią w odległą przeszłość. Nie śmiem przerywać tej zadumy. Zresztą wszystkie pytania, które ledwie co gorączkowo chciałem mu zadawać, stają się teraz mało ważne. Rośnie we mnie pewność, że przyobiecana historia okaże się o wiele ciekawsza od zwykłego odsłonięcia przyczyn mego dziwnego przeżycia, że da mi wyjaśnienia istotniejsze. Toteż zamieniam się w słuch, gdy tylko z ust nieznajomego padają pierwsze słowa

- - - Nazywam się Hołd. Marek Hołd. O! Widzę, że moje nazwisko nie jest panu całkiem obce. Obiło się panu o uszy? No, no — to znaczy, że ktoś je jeszcze czasami publicznie wspomni na północny zachód od tych gór... A przyczyna tego rozgłosu? Dzieła lub postępki, które go przyniosły? Tego pan już nie wie... Cóż, proszę zgadywać — ja rozszyfrowałem pana, więc może z kolei panu uda się to samo zrobić ze mną. Nie, nie byłem aktorem. Reżyserem także nie. Ani pisarzem, ani malarzem. Wykazuje pan niezwykły upór w dobieraniu do mojej osoby profesji czysto artystycznych. W rzeczywistości zajęcie moje łączyło w sobie wiele pierwiastków — owocowało dziełami sztuki, ale i bieżącymi komentarzami politycznymi, w równej mierze zależało od mego talentu i od niezawodności techniki, niekiedy zmuszało mnie do wyczynów akrobaty... Doprawdy? Dopiero teraz skołowałem pana zupełnie? Chce się pan poddać? Ha, niech i tak będzie! Odkrywam karty — byłem fotografem, a dokładniej biorąc — fotoreporterem. Więc napotykając moje nazwisko musiał pan zetknąć się i ze zdjęciami

...Jego ostatnie słowa dźwięczą jeszcze w moich uszach, gdy pamięć podsuwa mi oglądaną przed laty okładkę któregoś z tygodników (może to był „Newsweek"?, a może „Time"?) o zasięgu światowym; na dole, w prawym rogu, wielki obiektyw staroświeckiego, osadzonego na statywie aparatu, a zza niego wychylająca się twarz mężczyzny. Zbliżenie pozwala dostrzec każdy por jego skóry. Nie nosi brody, zmarszczek ma niewiele, a jego włosy nawet nie zaczęły siwieć, lecz oczy — wpatrzone w niewiadomy cel, ku któremu wymierzony jest obiektyw, a więc i w biorącego pismo do rąk czytelnika — są takie jak dziś; uważne, skupione, przenikliwe...

Marek Hołd! Oczywiście! Teraz przypominam już sobie całkiem wyraźnie, że portretem na okładce, długim artykułem wewnątrz numeru i paroma stronicami zdjęć czczono jedną z jego słynnych wystaw — w nowojorskim Metropolitan Museum of Art albo w paryskim Centre Culturel przy ulicy Beaubourg. Ale przecież widywałem te czamo-białe fotogramy i w innych pismach... i w albumach... i przetworzone w plakaty... Wojny i pokazy mody, zwierzęta i politycy, egzotyczne kwiaty i wyścigowe samochody — wszystko pojawiało się na obrazach malowanych kamerą Holda. Przed pięcioma czy sześcioma laty wspiął się na szczyty, podbił świat... Ale co, u diabła, stało się z nim później?!

Tymczasem Hołd, dzisiejszy Hołd — brodaty i siwowłosy, siedzi naprzeciwko mnie i milczy, jak gdyby dając mi czas na zebranie i uporządkowanie wszystkiego, co tylko wiem na jego temat. Trwa to tak długo, że wreszcie — przekopawszy pokłady pamięci do samego dna — zaczynam się niecierpliwić. Zbieram się nawet na odwagę, by ponaglić go pytaniami, ale wtedy spostrzega mój nastrój i sam podejmuje przerwany wątek

- - -Tak, całe życie robiłem zdjęcia; pierwszego Rolleiflexa sprawiłem sobie jeszcze jako chłopak, a później przez prawie ćwierć wieku nie wychodziłem poza krąg obiektywów i teleobiektywów, filtrów i fleszy, błon i chemikaliów. Sława... Nie potrafię wskazać momentu, w którym przyszła. Po prostu fotografowałem i posyłałem swoje prace do najróżniejszych pism. Z początku bez żadnego widocznego efektu. Ale pewnego dnia na dalekiej stronicy mało znanego tygodnika napotkałem wreszcie długo oczekiwany obraz — zdjęcie mojego autorstwa! Wciśnięte

między rządki liter, sprowadzone do roli ozdobnika, pomniejszone i okrojone nie prezentowało się najlepiej, lecz to nie mogło wówczas zmniejszyć mojego entuzjazmu. Fakt, że nie otrzymałem honorarium — również nie. Zwielokrotniłem częstotliwość trzaskania migawką i liczbę przesyłek. I po jakimś czasie prawie wszystkie moje prace poczęły trafiać na szpalty. Jednocześnie z wolna awansowały — wdzierały się do pism o coraz większej poczytności, torowały sobie drogę ku pierwszym stronom, pięły się na okładki... Później pojawiły się zamówienia od najpotężniejszych agencji prasowych i zaproszenia do udziału w wystawach, posypały się deszczem medale i grand prixy... A na koniec cały świat mówił o „czarodzieju obiektywu i migawki", o „wizjach bardziej rzeczywistych niż rzeczywistość", o „odrębnym punkcie widzenia Marka Holda"...

W widomy znak sukcesu rozrosło się moje życie towarzyskie — politycy zapraszali mnie na przyjęcia, by przymówić się o portrety, które później, jako transparenty, kołysały się nad tłumami uczestniczącymi w kampaniach wyborczych, najwybitniejsi artyści nigdy nie zapominali zawiadomić mnie o wernisażach, wschodzące gwiazdki filmu proponowały tete-a-tete marząc o pokazaniu swych buź i sylwetek na okładkach wielonakładowych magazynów, sportowcy dziękowali za utrwalenie chwil ich zmagań i tryumfów, pisarze i dziennikarze namawiali mnie do wspólnej pracy nad książkami... Obracałem się w tym barwnym światku, starałem się być miły dla wszystkich i zręcznie powtarzałem plotki, a ostatecznie prawie zawsze robiłem to, o co mnie proszono... Ale moja popularność płynęła i z innego źródła — powszechnie uważano mnie za człowieka kipiącego pomysłami i obdarzonego umiejętnością inspirowania innych. Czy wie pan, że z tematów podsuniętych przeze mnie scenarzystom i reżyserom narodziły się aż trzy filmy? Naprawdę — najpierw „Plastyczna twarz", później ..Wielki format", a wreszcie „Godziny Abaddona". Nie widział pan żadnego z nich? Cóż, może jeszcze kiedyś trafi pan na nie w jakimś małym kinie... Pozwalam sobie twierdzić, że nie należały do najgorszych. Ach. chciałby pan poznać ich treść już teraz? Dobrze, spróbuję opowiedzieć. Pierwszy to jeszcze jedno przekształcenie nieśmiertelnego motywu Pigmaliona i Galatei; fotograf pstrykający zdjęcia dla magazynów mody poznaje dziewczynę pracującą, jako sekretarka w jednej z redakcji. Z początku nie zwraca na nią uwagi, bo wydaje

mu się zupełnie przeciętna. Ale pewnego dnia musi bardzo pilnie sfotografować nową kolekcję sukien, a akurat nie ma w pobliżu żadnej z jego modelek. Rad nierad prosi o pomoc sekretarkę. I wtedy przychodzi olśnienie — makijaż i strój zupełnie odmieniają dziewczynę w oczach fotografa, odkrywają mu pełnię urody, której nie docenił. Gdy wywołuje zdjęcia, jest już po uszy zakochany; całuje lśniące arkusze. Później następują jeszcze różne perypetie, ale oczywiście wszystko kończy się happy endem... Drugi film nakręcił Guido Ciiiini. Jego twórczość nie może być panu całkiem obca — musiał pan widzieć coś z jego rzeczy, na pewno zna pan szczególną atmosferę tych dzieł. No właśnie — groza, niedopowiedzenia, znaki zapytania, po których nie nadchodzą odpowiedzi... W ,,Wielkim formacie" nie zabrakło żadnego z tych elementów. Akcja zawiązywała się w sali koncertowej przed recitalem słynnego pianisty. Zajmująca miejsca w pierwszych rzędach śmietanka towarzyska — wyfraczeni panowie i damy kapiące brylantami — poczynała nagle zdradzać nieopanowany lęk; grymasy wykrzywiały twarze, drżenie wstrząsało ciałami, z wielu ust wyrywały się histeryczne okrzyki... Nikt jednak nie próbował uciekać. Owe zadziwiające sceny utrwalał za pomocą swej lejki młody fotoreporter. Kilkakrotnie zdejmował też punkt ponad podium, w który wpatrywały się wszystkie przerażone oczy. chociaż sam nie dostrzegał tam niczego. Po powrocie do • studia właśnie od klatek, w które uchwycił tajemnicze źródło strachu, zaczynał sporządzanie odbitek. Na próżno jednak sięgał po arkusze światłoczułego papieru coraz większego formatu, na próżno lustrował każdy skrawek tych ogromnych zdjęć przez szkło powiększające; kadr był pusty. Wtedy brał się za zbliżenia twarzy. Zafascynowany wpatrywał się w odmalowaną na nich grę uczuć, podziwiał różnorodność w przeżywaniu tego samego; rysy stężałe i rozedrgane, oczy rozszerzone i patrzące przez szparki między zmrużonymi powiekami, ściśnięte wargi i wyszczerzone zęby... Wybierał wreszcie trzy portrety, na których piętno lęku wydawało się odciśnięte najmocniej. W ciągu kolejnych dni odnajdywał owych trzech ludzi i przystępował do ich śledzenia. Fotografując ich z ukrycia i przez teleobiektyw odkrywał wkrótce, że wszyscy trzej mają istotne, rzeczywiste powody do lęku, że w żyau każdego z nich tkwi niosący zagrożenie sekret. W ostatniej scenie filmu fotograf był w swoim studio. Na matowej płycie szklanej, oświetlonej od spodu, rozciągał rolki

negatywów. Klatki każdej z trzech klisz składały się na historyjkę obrazkową tłumaczącą stany lękowe podglądanego przez teleobiektyw człowieka. Fotograf wpatrywał się w negatywy, dumał nad czymś, od czasu do czasu brał do ręki lupę, by dokładniej poznać jakiś szczegół. W pewnej chwili jego skupienie pryskało; gwałtownie podnosił głowę i wbijał wzrok w jeden, leżący gdzieś przed nim punkt. I natychmiast do jego rysów przywierała maska panicznego strachu. Kamera odwracała się wolno idąc śladem jego oczu — napotykała tylko białą, czystą, zupełnie pustą ścianę. Na tym tle z twardym stukiem, jakby przyniesiony i przybity siłą wystrzału, pojawiał się pąsowy napis: „Fine". Cały Ciiiini! Musi pan przyznać, że to bez reszty w jego stylu!

„Plastyczna-twarz" i „Wielki format" powstały na moich oczach i przy moim wydatnym współudziale; scenarzyści pierwszego filmu korzystali nieustannie z moich wskazówek, przy kręceniu drugiego Ciiiini potraktował moje własne studio jako pierwowzór dekoracji zbudowanej w atelier. Natomiast z „Godzinami Abaddona" rzecz miała się inaczej. W kilka tygodni po opublikowaniu mego albumu „Zdjęcia frontowe"... Zna pan ten album? Co?!, pamięta pan nawet poszczególne zdjęcia?! Pan mi doprawdy pochlebia... Więc po opublikowaniu tego właśnie albumu otrzymałem list. Dwaj młodzi filmowcy pisali, że są wstrząśnięci, że otworzyłem im oczy, że uważają za swój obowiązek upowszechniać moje — tak to pompatycznie określali — „posłanie do ludzkości". Szereg uwiecznionych przeze mnie epizodów wojennych uważali za gotowe fragmenty scenariusza. Zapowiadali rychłe nakręcenie filmu, który postanowili mi dedykować. Później przez kilka miesięcy panowała cisza, aż wreszcie otrzymałem zaproszenie na uroczystą premierę, pomyślą się pan chyba, z jaką ciekawością szedłem do kina. Do ostatniej chwili przed wygaszeniem lamp poczucie satysfakcji mieszało się we mnie z mnóstwem obaw. Na szczęście nie doznałem zawodu — „Godziny Abaddona", dla mnie przynajmniej, okazały się dziełem wielkiej klasy. Przynosiły wizję wojny, która osiągnęła etap nuklearny; zabrakło zwycięzców i zwyciężonych, popiół równą warstwą zasypał obszary wszystkich skłóconych państw, ludzkość umarła. Tylko w głębi odwiecznej dżungli, daleko od .miejsc atomowych eksplozji, tliło się jeszcze życie. W samym jądrze zielonej ciemności, na polanie otaczającej źródło, los połączył kilkudziesięciu ludzi; żołnierzy z rozbitych oddziałów obu

walczących stron, uzbrojonych w łuki i dzidy tubylców, grupkę .zagubionych cywilów... Nikt nie miał pewności, co. wydarzyło się za grubą zasłoną drzew i lian, ale wszyscy pełni byli podejrzeń i przeczuć. I wszystkich z wolna zamykało w swoich szponach szaleństwo. A później opętany pułkownik zdobył absolutną władzę, obłąkany lekarz dokonał na chorych okrutnych eksperymentów, zdziczali żołnierze urządzili walki gladiatorów, oszalałe kobiety odprawiły sabatową noc... Wśród dżunglowych rozbitków znalazł się także fotoreporter: wojenny korespondent. Na pozór wydawał się najbardziej normalny ze wszystkich — po prostu robił zdjęcia. A jednak i tę wierność rzemiosłu przesycała maligna: fotograficzne błony skończyły się i wnętrze aparatu od dawna było puste. Przykładanie oka do wizjera, manipulowanie pierścieniami przesłony i soczewki, naciskanie spustu migawki — wszystko to sprowadzało się do mechanicznego naśladowania gestów, co miały sens kiedyś, a teraz stały się próżnym rytuałem. Było gorączkowym, nieprzytomnym uleganiem nawykowi. Wypełniając czas i tak może chroniąc przed innymi objawami pomieszania zmysłów — też pogrążało w wariacji... A ten fotograf... Wie pan, po dziś dzień nie potrafię rozstrzygnąć, czy realizatorzy filmu chcieli mnie w szczególny sposób uhonorować, czy też leciuteńko ze mnie zakpili: ten fotograf był moim doskonałym sobowtórem! Rolę grał aktor niezwykle do mnie podobny i świetnie ucharakteryzowany, a przy tym obznajmiony z moim sposobem bycia, poruszania się, gestykulowania... Musiał spędzić bardzo długie godziny przed magnetowidem raz za razem oglądając fragmenty jakichś prezentujących mnie kronik, ale .też efekt osiągnął uderzający. Zwłaszcza w scenie finałowej filmu — scenie bezzasadnej samozagłady małego światka, powszechnej i wzajemnej, okrutnej rzezi, orgii śmierci — okazał się mistrzem. Zachłannie łapiąc obrazy w obiektyw nie mogącego ich utrwalić aparatu, śmiejąc się i płacząc na przemian, a nawet miotając się w męce agonii — cały czas był najprawdziwszym szaleńcem, pełnym wcieleniem przerażającego wariata ze starych rycin. A jednocześnie nawet ułamkiem gestu nie sfałszował w koncercie, jakim uczynił odtwarzanie pierwowzoru postaci — nawet na moment nie przestał być mną. Był więc szaleńcem i był Markiem Hołdem... Był szalonym Markiem Hołdem... Już wtedy... Wtedy, gdy jeszcze nikt nie podejrzewał mnie o chorobę psychiczną

...Przez jego twarz przepływa den goryczy czy smutku. Jego oczy wdąż patrzą na mnie, ale przestają widzieć. Wiem, że Hołd znowu oddala się stąd, że znowu błądzi po obszarach przeszłości. Jego duchowa nieobecność tym razem trwa jednak krótko; już po chwili gwałtowne wstrząśnięde głową sygnalizuje powrót. Opowieść zaczyna toczyć się dalej

- - - Nie znudziłem pana? Nie dość, że bajam o moim powodzeniu w wielkim świecie, ale jeszcze rozwlekle streszczam scenariusze zapomnianych filmów. Że na pańską własną prośbę? No tak, to prawda. Ach, w dodatku wcale nie żałuje pan tej prośby? Dziękuję, bardzo pan miły... Zresztą może i rzeczywiście dobrze, że wysłuchał pan tego wszystkiego. Znajomość szczegółów ułatwia zrozumienie całości obrazu, ą każda ze wspomnianych przeze mnie scen przynależy po trosze do głównego wątku. Po prostu w moim życiu, przynajmniej od pewnego momentu, nic nie działo się przypadkiem. Zdjęcia, które robiłem, rozmowy z nieznajomymi i spotkania z przyjaciółmi, a nawet treść tych trzech filmów — wszystko zapowiadało to, co miało nadejść później, otwierało drogę, jaką mi wytyczono. Jak większość ludzi współczesnych byłem gruboskórny i ślepy, więc dopiero poniewczasie, z perspektywy lat, dostrzegłem te delikatne znaki i ulotne współzależności. Dziś już wiem, że okres pokuty, jeden z trzech najważniejszych w moim życiu, jeden z tych, które nadały mu prawdziwy sens, miał głębokie korzenie...

Pan pyta, jakie były dwa pozostałe okresy? Wtajemniczenia i misji; do nich dojdziemy także, niech pan będzie spokojny. Na razie proszę mi jednak pozwolić zatrzymać się przy pokucie. Z samej jej istoty wynika uprzednia obecność występku, przewiny, grzechu... Pragnę, by pojął pan dobrze sens tego, co ciążyło na mnie i co przyszło mi odkupić. Nie chodziło wcale o moje i naszych czasów grzechy najpowszedniejsze; o rozpustę czy nieumiarkowanie w pożądaniu pieniądza. Nie chodziło także — przenosząc rzecz w sferę subtelniejszych roztrząsań etycznych — ani o nadmierną i niezasłużoną łatwość, z jaką sięgnąłem po sukces, ani o zrodzony z niego brak pokory, ani nawet o lekceważenie i wyniosłość okazywane tym, którym powiodło się gorzej. Moja główna zbrodnia była bez porównania cięższa. Rozciągała się zarazem w paru warstwach i może właśnie przez to pozostawała nieuchwytna dla określeń krótkich7, prostych i jednoznacznych. Nie

mieściła się w nich. Z tej też przyczyny nie obejdzie się i teraz bez długiego i zawiłego tłumaczenia, a przyznam, że czuję dziwne zmęczenie na samą myśl o nim. Będę zmuszony sięgnąć po co najmniej dwa lub trzy obrazy ze wspomnień, które posłużą mi jako ilustracje, nie uniknę przytoczenia cudzych opinii o mnie, ze wstydem odsłonię pewne nie najpiękniejsze rysy niegdysiejszego stanu mego ducha... Cóż jednak począć? — innej drogi nie ma. Zaczynajmy! Czy pan wie, dowodów jakiej umiejętnośd dopatrzył się w moich pracach pewien znany krytyk? „Umiejętności wyławiania z surowej rzeczywistośd monopiktorialnych syntez". Rozbawiło to pana? Fakt, krytycy posiadają wyjątkowy dar udziwnionego formułowania swoich spostrzeżeń. Ale akurat w tym wypadku mamy do czynienia z czymś więcej niż napuszonym bełkotem. Bo rzeczywiśde często udawało mi się w jednym jedynym, nie wyreżyserowanym zdjęciu uchwycić pełnię prawdy, dla której inni bezskutecznie naświetlali całe rolki negatywów. Na przykład z wyprawy w obszary dotknięte klęską suszy i głodu nie przywoziłem setek obrazków ze spękaną ziemią, z wypaloną przez słońce padliną czy z szeregami śpieszących na pomoc ciężarówek Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wracałem za to z ową „monopiktorialną", z samotną, w nagłym przebłysku natchnienia dostrzeżoną i instynktownie zarejestrowaną sceną, która mówiła wszystko. Oto więc zdjęcie zatytułowane przeze mnie „Głód": niebrukowana droga biegnąca środkiem jakiejś wsi, odrażający ochłap na poły zagrzebany w piachu, po jednej jego stronie kilkuletnie dziecko, a po drugiej równie jak ono wychudzony kundel; obserwują się uważnie nawzajem i równocześnie nie spuszczają oka z przypuszczalnego źródła sytośd, gotują się do wyścigu ku niemu i walki, czają się... O tym, że zamknąłem w kadrze treść, jakiej potrzebowałem, wiedziałem od razu. Dzięki jakiemuś szóstemu zmysłowi z góry odgadywałem istnienie szczegółów, które w chwili wyzwalania migawki czułem bardziej, niż widziałem, a które w pełni ukazały mi się dopiero na powiększeniach: blask rozszerzonych gorączką źrenic dziecka, uniesiony, odsłaniający zęby i dziąsła fałd skóry na pysku psa, napięte mięśnie dające się zauważyć przez jego wyliniałą sierść i muchy łażące po ochłapie. To z tych przeczudem wynajdowanych i branych na cel szczegółów moje zdjęcia czerpały większą część swej dramatyczności i siły wyrazu. I muszę panu powiedzieć, że nie chybiałem prawie nigdy.

W taki sam sposób jak „Głód" zrobiłem „Aresztowanie";

trzej policjanci wlokąc wciągają człowieka na platformę ciężarówki — dwaj wyłamują mu do tyłu ręce, a trzeci trzyma go za włosy, z chodnika przygląda się zdarzeniu tłumek przechodniów. I szczegóły: napięta skóra na czole aresztanta, jego nienaturalnie wytrzeszczone oczy obrócone ku gapiom (może z prośbą?, a może tylko z niemym pożegnaniem?), smutek i zakłopotanie na twarzach tych ostatnich, przekrzywiony hełm na głowie jednego z policjantów, pałka w ręku drugiego, nabrzmiałe żyły na zanurzonej we włosach ofiary dłoni trzeciego... Tak też powstała „Kaźń" — wizerunek zwycięzców odrąbujących dłonie jeńcom wojennym: zbryzgany krwią pień, stos dłoni, błysk wygiętej, szerokiej klingi, krople potu na młodej, otwartej twarzy kata, wygięte grymasem bólu usta świeżego kaleki, poddanie się i rezygnacja w oczach czekających swojej kolejki następnych więźniów. W sumie sfotografowałem w ciągu kilku lat setki takich scen. Wiele spośród nich pan zresztą zna...

Co? Nie rozumie pan nadal, na czym miałaby polegać moja zbrodnia... Fotografowanie na pewno nie jest grzechem, powiada pan? A jednak nie ma pan racji. Wszystko zależy od głębi osądu. I od punktu widzenia, do ukazania którego cały czas zmierzam. Ostrzegałem, że mój wywód będzie długi i zawiły. Niechże więc pan zachowa cierpliwość! Zdążyłem już panu przypomnieć, że byłem również autorem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin