Howard Phillips Lovecraft - Zew Cthulhu.doc

(1413 KB) Pobierz
Widmo nad Innsmouth

 

 

Howard Phillips Lovecraft

 

„ZEW CTHULHU”

 

Czytelnik 1983

Wybór z tomu „Te Dunwich Horror and Others ”

by Arkham House 1963

 

Tłumaczyła Ryszarda Grzybowska,

Wstęp Marek Wydmuch,

Wydanie specjalne by Nemo,

 

 

 

***

Wstęp

 

Zew Cthulhu

 

Widmo nad Innsmouth

Kolor z przestworzy

 

Duch ciemności

 

Szepczący w ciemności

             

Koszmar w Dunwich

 

Muzyka Ericha Zanna

 

***

 

 

Cień z Providence

 

Jedni czytelnicy są nieufni aż do ostatniej strony, inni wpadają w entuzjazm już po pierwszych zdaniach; część krytyków otwarcie daje wyraz niechęci estetycznemu potępieniu, czasem nawet wątpliwościom natury moralnej -druga część mówi o „Poem i Kafce naszych czasów", „pisarzu całego pokolenia", mistrzu stylu, najciekawszym amerykańskim autorze fantastyki. Za życia Howarda Phillipsa Lovecrafta opowiadania, które pisał bardziej dla siebie niż dla innych, docierały w najlepszym razie do groszowych magazynów w dwa lata po jego śmierci powstało wydawnictwo, którego największą ambicją miało stać się zebranie i przedstawienie światu wszystkich tych rozproszonych tekstów. Pisarz, którego proza budzi aż tak sprzeczne i gwałtowne reakcje, może być szarlatanem albo geniuszem, zawsze jednak - jako twórca - będzie zjawiskiem ciekawym. To prawda, że czasy powojenne jako epoka, a literacka młodzież Stanów Zjednoczonych jako szczególne środowisko skłonne do przesady i obwoływania najrozmaitszych kultów czy wielkości artystycznych, z jakich często już po roku nic nie zostaje, ale też w przypadku Lovecrafta trudno byłoby mówić o sztucznie podsycanej popularności czy przemijającej sławie. Co najwyżej stwierdzić można, że jest to rozgłos szczególnego rodzaju, obejmuje bowiem wprawdzie swym zasięgiem czytelników fantastyki z całego świata, nie dociera jednak - albo nie zawsze dociera - do encyklopedii i kompendiów. Lovecraft był i pozostał pisarzem dla amatorów. Jego opowiadania, przełożone na większość języków, wydawane zarówno w kosztownych, oprawnych w skórę tomach, jak i w masowych edycjach kieszonkowych, stały się w swojej dziedzinie czymś w rodzaju klasyki, on zaś sam, za życia samotny i nie znany nikomu poza wąskim kręgiem przyjaciół biograficzną legendą.

Urodził się 20 sierpnia 1890 roku w Providence, Rhode Island. Jego dzieciństwo, gdyby przedstawić je w paru słowach, przypominałoby zwrotkę łzawej ballady podwórzowej: ojciec alkoholik, zamknięty wkrótce w zakładzie specjalnym, matka neurasteniczka, zamęczająca jedynego syna ciągłymi obawami o jego zdrowie i nie pozwalająca mu niemal opuszczać domu, on sam istotnie wyjątkowo słaby i chorowity, wychowywany w izolacji od rówieśników, w starej, rozpadającej się i pełnej najdziwniejszych książek budowli z późnych czasów kolonialnych. Nauki szkolne pobierał nieregularnie, z dalszej edukacji musiał zrezygnować. Jeśli mimo to już jako kilkunastoletni chłopiec rozporządzał szeroka encyklopedyczną wiedzą i pisywał do miejscowych gazet cykliczne artykuły popularnonaukowe, zawdzięczał to bezustannej niemal lekturze, obejmującej wszystko, co tylko wpadło mu w ręce od bajek, poprzez mity greckie i orientalne, aż do specjalistycznych prac z zakresu astronomii. W przerwach między kolejnymi książkami urządzał sobie zabawy, które gdyby ktoś je obserwował mogły zadziwić i zaniepokoić człowieka przyzwyczajonego do stereotypowych zajęć dziecka: budował ołtarze, na których składał ofiary, palił kadzidła ku czci wymyślonych bóstw o dziwnych imionach, wyśpiewywał psalmy i rytualne pieśni w sobie tylko zrozumiałym języku, albo godzinami zastanawiał się nad własna mitologią, precyzująca drobiazgowo wszelkie genealogiczne powiązania między potężnymi, choć na wskroś fantastycznymi bogami.

Dla człowieka obdarzonego chęcią pisania, droga od dziecinnych zabaw do pierwszych prób przekazania idei na papierze nigdy nie jest daleka, a Lovecraft już Jako dziecko wykazywał nie tylko wyraźną skłonność do pióra, ale i duży talent narracyjny. Po śmierci matki, po zostawiony sam sobie w wielkim domu, który rzadko tylko odwiedzał opiekujący się nim krewni, zaczął pracować nad pierwszymi opowiadaniami. Był to czas, kiedy w USA startowały dziesiątki magazynów, drukujących różnego rodzaju historie fantastyczne i niesamowite. Młody Lovecraft był ich pilnym, ale i bardzo krytycznym czytelnikiem. Znał niemal całą klasykę „literatury grozy", zachwycał się Poem. Sheridanem Le Fanu, pisarzami nurtu gotyckiego i francuskimi dekadentami, widział więc wyraźnie wszystkie warsztatowe i artystyczne niedostatki „horroru" oferowanego w krzykliwych okładkach. Wiedział, czy przynajmniej wydawało mu się, że wie, co należy zrobić, by płaska, w pewnym sensie prymitywnie użytkowa opowieść

„o duchach" stała się literaturą, na razie jednak nie umiał jeszcze tej wiedzy obrócić w czyn. Nie pisał zresztą z myślą o publikacji, ale raczej dla siebie, z naturalne; potrzeby ekscytowania się marzeniami, które po przelaniu ich treści na papier zmieniały jakby wymiar, odsuwały się i odrywały od codzienności, powracając do niego z oddalenia, jako produkty nie życia wewnętrznego, ale świadomej, rozważającej środki i efekty pracy artystycznej. Został pisarzem, gdyż w książkach innych autorów nie znajdował słów i obrazów przemawiających do jego własnej, szczególnej wyobraźni.

Pośród tego rodzaju zajęć potęgowało się jego odosobnienie i poczucie odrębności, Providence — stare miasto o dumnych tradycjach z pierwszego okresu kolonizacji Ameryki, pełne pięknych, stylowych domów rozłożonych na wzgórzach i stromo opadających w dół uliczek sprawia i zapewne wtedy także sprawiało pogodne, przyjazne wrażenie, kiedy jednak ogląda się je niemal wyłącznie w, nocy, podczas samotnych spacerów, dzień zaś spędza się, jak czynił to Lovecraft, za szczelnie zasuniętymi zasłonami, miasto może łatwo przeobrazić się w gniazdo ponurych wspomnień o procesach czarownic i ciemnych kultach, odprawianych jak wierzyła część jej zabobonnych mieszkańców w ruderach najuboższej dzielnicy.

Podobnie cała Nowa Anglia. Lovecraft niepostrzeżenie zmieniał w swojej prozie oblicze tej części kraju, modelował krajobraz i nastroi w ten sposób, by realia znaczyły coś innego, niż ustaliła to rzeczywistość, a najnormalniejsze przejawy codziennego życia zyskiwały drugi, groźny sens. Oto bowiem spokojne wioski i otaczające je lasy przeradzały się w przedmieścia obcego świata, gdzie każdy ludzki gest i każdy ruch gałęzi drzewa mógł stanowić przejaw działania sił, w których istotę lepiej było nie wnikać. Wędrowiec stała u Lovecrafta postać przerażonego gościa w tych dziwnych stronach nie wie początkowo, skąd bierze się ów stan niepokoju, a potem i lęku, który ogarnia go, kiedy wkracza w opustoszałe, omijane przez innych regiony. Po dłuższej dopiero chwili jego uwagę zwracają dziwne, powyciągane jakby w paroksyzmach bólu sylwetki drzew, nienaturalna bujność roślin, dziwaczne kształty wzgórz, które wyglądają tak, jakby były dziełem budowniczych z innej planety. Jakaś mała wioska, złożona z rozpadających się domów, wita go nieufnym milczeniem mieszkańców, którzy podobni jeden do drugiego, jakby dotknięci ta sama zniekształcającą chorobą - przygląda mu się wrogo zza zarosłych zielskiem płotów; jakieś miasto nad brzegiem morza, spowite całe w odrażający zapach ryb, straszy pustymi ulicami, po których tylko z rzadka przemykała ludzie, sami przypominający ryby; w nocy na szczytach wzgórz błyskają światła, gdzieś płonie ogień, oświetlający wysoki kamienny cokół, dookoła którego poruszała się cienie istot, wznoszących w nieznanym języku jakiś rytualny psalm.

Pejzaże Lovecrafta pełne są tego rodzaju surrealistycznych, nigdy do końca nie wyjaśnionych zagadek. Być może one właśnie, a nie dość banalne zrazu intrygi stanowiły o oryginalności jego pierwszych udanych opowiadań. To bowiem, co w nich fascynowało, było bardziej nastrojem niż konkretem, bardziej niedopowiedzeniem, niż ostrym wizerunkiem tej czy innej nadnaturalnej okropności. Fabularnie Lovecraft nie odszedł jeszcze wtedy od tradycyjnego zbioru pomysłów, jakie znaleźć można już w literaturze XVIII wieku: pisał o wampirach i sobowtórach, o duchach zmarłych dawno osób, wcielających się w postacie nie wiedzących o niczym potomków i o potworach, które były tak ,,straszne", że aż budziły wesołość. Pokutowały tu jeszcze ślady dawnych lektur, choć jednocześnie widać było, że na ich pożywce rozwija się i kształtuje niemały talent.

Powoli dostrzegali to pierwsi czytelnicy. Kilka opowiadań, drukowanych początkowo w biuletynie ,,United Amateur Press Association", organizacji pisarzy-amatorów, a później w tym czy innym piśmie, zwróciło uwagę młodych ludzi, których zainteresowania koncentrowały się również na literaturze fantastycznej. Rozwinęła się ożywiona korespondencja. Lovecraft, spragniony chyba kontaktów z kolegami podzielającymi jego niecodzienne upodobania, oddawał się jej z ogromną pasją. Plonem dnia bywało czasem kilkanaście listów, liczących po dwadzieścia czy trzydzieści stron gęstego rękopisu, a traktujących o wszystkim, co w danym momencie przykuwało jego uwagę od kwestii politycznych po filozofię matematyki.

W listach też przede wszystkim rysuje się sylwetka pisarza-erudyty, który z racji posiadanej wiedzy i żywej inteligencji rozprawiać może swobodnie na wszystkie tematy, który jednak pełen jest też zahamowań i najdziwniejszych uprzedzeń, uparcie i jakby wbrew własnemu umysłowi opowiada się za najtwardszym, niemal feudalnym konserwatyzmem, ludzi pochodzenia nie anglosaskiego traktuje z teatralnym gestem władcy, a o sobie mówi najchętniej jako o pełnym poczucia własnego arystokratyzmu gentlemanie z okresu kolonizowania wschodniego wybrzeża w XVIII wieku. W tej też manierze, w stroju minionej epoki, rysował często na marginesie listu swój autoportret.

W pewnej sprzeczności z tą duchową elegancja stały warunki, w jakich Lovecraft żył. Pisał niezbyt wiele i często z uporem odmawiał nawet podjęcia próby sprzedania swoich opowiadań wydawcom, tak że przez lata całe musiał zadawalać się sumami rzędu kilku dolarów tygodniowo, które obok normalnych potrzeb bytowych - wystarczyć miały także na papier i książki. W zamian za to mógł jednak cieszyć się całkowitą, niczym nie krepowaną swobodą. Więcej nie pragnął. Raz tylko podjął próbę wydostania się ze swojej samotni w Providence: w 1924 roku, podczas krótkiej wizyty w Nowym Jorku, poznał Sonię Greene - kobietę starszą od niego o dobrych parę lat, wesołą, towarzyską i zupełnie nie zainteresowaną ciemnymi stronami życia, które zgłębiał z takim uporem. Ku zaskoczeniu wszystkich w kilka tygodni później został jej mężem i zamieszkał wraz z nią w wynajętym mieszkaniu. Rozważał teraz zupełnie poważnie możliwość podjęcia regularnej pracy, porzucenia domu w Providence, zerwania z ekscentrycznymi przyzwyczajeniami - słowem, widział się już w roli przykładnego obywatela, męża i ojca rodziny. Dla natur podobnie nieuporządkowanych są to zawsze pokusy silne, ale i pozorne, szybko bowiem przynoszą rozczarowania. Samych dobrych chęci nie starczyło na długo: Lovecraft czuł się źle w wielkim mieście, zagubiony wśród tłumu i anonimowych, podobnych do siebie domów, brakowało mu tutaj historii i atmosfery, irytowały go wciąż nowe ludzkie twarze, a po latach spędzonych w ciemnym pokoju, wśród książek i listów, nie potrafił już obracać się wśród krewnych i znajomych żony, dla których sprawy praktyczne ważniejsze były od jego marzeń. Nie umiał też zrezygnować ze swojej niezależności. W piśmie „Weird Tales" - najlepszym bodaj spośród drukujących „horror" magazynów amerykańskich - zmieniało się właśnie kierownictwo i właściciel, który z zainteresowaniem obserwował poczynania młodych pisarzy, zaproponował Lovecraftowi posadę redaktora. Była to możliwość kusząca i szansa na pracę zgodną z upodobaniami, ale też jakiekolwiek obowiązki ujęte w system godzin przerażały niedawnego samotnika bardziej, niż wszystkie jego wymyślone potwory razem wzięte. Nigdy też nie zdobył się na udzielenie pismu jednoznacznej odpowiedzi. Podświadomie jakby czuł, że w Nowym Jorku jest jedynie przejazdem, że jego nowe życie stanowi próbę z założenia nieudaną, a prawdziwe gniazdo Freud nazwałby je może „łonem" czeka w rodzinnym Providence. Wyniesiona z dzieciństwa duchowa skaza okazało się trwalsza od wszystkich pokus normalności. W kwietniu 1926 roku Lovecraft porzucił żonę i z ulgą, a nawet z radością — powrócił do swojego starego domu, nocnych spacerów i pisania.

W tym też mniej więcej czasie rozpoczął pracę nad cyklem opowiadań, których tematyka zdawała się nawiązywać szerokim łukiem do jego zabaw sprzed lat, ówczesnych fascynacji, a także żywionej od dawien dawna obsesji jak sam ją nazywał „zagubienia w kosmosie". Nie oznaczało to jednak wyraźnej cezury w twórczości, a jedynie otwarcie przed nią nowych perspektyw fabularnych, rozszerzenie i przedłużenie, które tradycyjną opowieść „niesamowitą" łączyło harmonijnie z „science fiction", tak że w wiele lat później Lin Carter, jeden z jego licznych biografów, mógł całą tę gałąź nazwać zbitką terminów: „science fiction of horror".

Zmieniło się niewiele, przynajmniej zewnętrznie. Ponura Nowa Anglia, tajemnicze góry Vermont i zagubione wśród lasów wioski żyły nadal swoim niezrozumiałym podwójnym życiem, ponad nimi jednak, obok nich, obok całej ludzkości, całej ziemskiej cywilizacji i całej ewolucji

umieścił Lovecraft potęgę obcych, „innych" istot, przybyłych niegdyś z kosmosu, ukrytych w odludnych zakątkach globu i sceptycznie obserwujących stamtąd poczynania ludzkie. Nie byli to bogowie źli, dopóki nie wchodziło się im w drogę: byli jedynie nieskończenie groźni, bez najmniejszego bowiem wysiłku mogli zniszczyć Ziemię wraz z jej mieszkańcami, a tragedia taka wisiała wciąż na włosku, ponieważ co krok jakaś nadmiernie dociekliwa ekspedycja antarktyczna, samotny archeolog czy zbyt inteligentny etnograf natrafiali na ich ślad. Siady takie rozsiane były zresztą po całej historii, gdyż wszystko to, co od wieków uważano za ,,czary", konszachty z diabłem, alchemię czy naiwne wierzenia ludów pierwotnych, zbiegało się w tym miejscu z zaskakującą konsekwencją, by jak fantazjował Lovecraft — wykazać niezbicie, w różnych językach i różnych kulturowych czy religijnych szyfrach, obecność na Ziemi owych „innych". Małe grupki wtajemniczonych były z nimi gdzieniegdzie w kontakcie, wznosiły im ołtarze i odmawiały do nich modły; jakieś ślady pozostały w rytuałach magicznych i w ezoterycznych księgach, z których jedna, zatytułowana „Necronomicon", przechowywana była pod kluczem w uniwersyteckiej bibliotece miasta Arkham.

W Arkham zresztą mieście fikcyjnym, choć nie kryjącym swego podobieństwa do znanego z prześladowań czarownic Salem w Massachusetts - koncentrowała się cała wiedza o tym niepokojącym „drugim dnie" ludzkiego bytu na Ziemi. Był to mariaż w najwyższym stopniu znaczący, odsłaniał bowiem cały mechanizm fantastyki Lovecrafta: tradycyjna, ciemna kolorystyka zabobonu, historia płonących stosów i ludzkiego lęku przed sferą nadnaturalną połączona tu została z kosmicznym racjonalizmem i poglądami, jakie kilkadziesiąt lat później powrócić miały w sztafażu naukowym, wreszcie ze strachem natury wprawdzie nie „nadprzyrodzonej", ale przewyższającym dzięki pozorom realności wszelkie obawy romantyków.

Takich opowiadań, rozrosłych czasem do rozmiarów małych powieści, napisał Lovecraft kilkanaście. Najbardziej z nich znane: „Zew Cthulhu" („The Call of Cthulhu". 1926), „Szepczący w ciemności" („The Whisperer in Darkness", 1930), „W górach szaleństwa" („At the Mountains of Madness", 1931) czy „Cień spoza czasu" („The Shadow Out of Time", 1934) - stworzyły zrąb mitologii, którą w formie literackiej zabawy podjęli także jego korespondenci. Przez kilka ostatnich lat życia pisarza ciągnęło się w listach budowanie i uzupełnianie tej kolekcji bóstw, ich najróżniejszych powiązań, pokrewieństw i charakterystyk; pojawiły się też pierwsze opowiadania, pisane na tej kanwie przez innych autorów, a czytane, sumiennie komentowane i nierzadko poprawiane przez samego Lovecrafta. Młody Frank Belknap Long, poeta i rzeźbiarz z Kalifornii, Clark Ashton Smith, Henry Kuttner, znany później z powieści fantastyczno-naukowych, także i Robert Bloch, który po latach zdobył sławę jako współpracownik Alfreda Hitchcocka, Robert E. Howard, Manley Wadę Wellman czy Fritz Leiber - wszyscy oni, na razie sami o tym nie wiedząc, tworzyli tzw. „ligę" lovecraftowską, która po latach stać się miała w historii fantastyki swego rodzaju pojęciem czy nawet jak twierdzą niektórzy początkiem nowej epoki.

O tym zaczęto jednak mówić dopiero po śmierci jej „duchowego ojca". Lovecraft nigdy nie cieszył się szczególnie dobrą kondycją, a niedostateczne odżywianie i dziwny tryb życia musiały z czasem spowodować tak po-poważne kłopoty zdrowotne, że lekarze już po pierwszych badaniach okazali się całkowicie bezradni wobec tej kombinacji najróżniejszych chorób, na jakie cierpiał ich pacjent. Umarł w szpitalu w Providence 15 marca 1937 roku.

Niemal natychmiast rozpoczął się proces jego literackiej kanonizacji. Najbardziej aktywnym jej rzecznikiem okazał się August Derleth, pisarz znany później z niezliczonych własnych powieści, w tym także z rzeczy pisanych wespół z Lovecraftem lub stanowiących kontynuacje jego luźnych szkiców. Wraz z Donaldem Wandrei'em, innym członkiem „ligi", podjął on próbę ulokowania zebranych opowiadań przyjaciela w jednym z renomowanych wydawnictw, a skoro okazało się to niemożliwe, postanowi) stworzyć w tym celu własna oficynę wydawniczo. W Sauk City, w stanie Wisconsin, kupił nieduży dom z przylegającą doń szopą, postarał się o maszynę drukarską z demobilu i przy pomocy kilku współpracowników zdołał własnym przemysłem wyprodukować tom opowiadań „The Outsider and Others". Zawierał on najlepsze, rozproszone po czasopismach albo istniejące dotąd tylko w rękopisach opowiadania Lovecrafta. Dla zaakcentowania związku wydawnictwa z tym właśnie pisarzem Derleth i Wandrei nazwali je od nazwy fikcyjnego miasta - „Arkham House".

Następne tomy ukazywały się dość nieregularnie w ciągu lat trzydziestych i czterdziestych. W miarę przypływu pieniędzy Derleth zdecydował się rozszerzyć działalność swojej firmy także i na utwory innych specjalistów od niesamowitości; pierwszeństwo mieli oczywiście przyjaciele z „Lovecraft League", ale pojawiały się też nazwiska nowych adeptów sztuki tworzenia bóstw, debiutujących Anglików i Amerykanów, czasem klasyków z XIX wieku, często również - samego Derletha. Obok beletrystyki nakładem „Arkham House" ukazało się również kilka biografii Lovecrafta, jego szkice teoretyczne, jak też monumentalne wydanie tysięcy listów.

Dziwne małe wydawnictwo, chlubiące się zresztą niezwykle pięknymi, doskonale opracowanymi graficznie książkami, zyskiwało powoli dobra renomę. W latach pięćdziesiątych „Ballantine Books" - firma potężna i w całości nastawiona na duże zyski zaryzykowała wydanie kieszonkowego tomu opowiadań Lovecrafta, a skoro pomysł chwycił i książka rozeszła się w kilkuset tysiącach egzemplarzy, nowy wydawca zarzucił rynek dalszymi wyborami, a w końcu przygotował także kieszonkową edycję zbiorową.

Tą zapewne drogą — bo chyba nie przez bardzo niskie nakłady „Arkham House" Lovecraft trafił do Europy. Pierwsi zainteresowali się nim Francuzi: Cocteau, Bergier i Butor napisali niezależnie od siebie trzy eseje o świeżo odkrytym talencie zza oceanu; jeden z miesięczników poświęcił mu cały monograficzny numer, niedługo potem ukazały się pierwsze przekłady francuskie, zaraz po nich niemieckie i włoskie. W Polsce Zygmunt Kałużyński (w tomie „Listy zza trzech granic") już w 1956 roku pisał o Lovecraftowskich „Koszmarach Nowego Świata", a w Wielkiej Brytanii Colin Wilson, który na prozę Lovecrafta natrafił podczas zbierania materiałów do swojej kolejnej książki, tak bardzo dał się porwać jej tematyce

i atmosferze, że w ciągu następnych lat sam napisał dwie utrzymane w tej konwencji powieści, próbując połączyć w nich mitologię „wielkiego Cthulhu" z elementami fantastycznego świata J. L. Borgesa.

Ta historia sukcesu nie byłaby pełna, gdyby pominąć w niej niezwykle oryginalny nurt adoracji, jaki rozwinął się w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych. Kilkunastu zapalonych czytelników Lovecrafta zdecydowało się na wydawanie własnym sumptem poświęconego mu w całości pisma, które przynosiłoby zarówno eseje krytyczne, jak i materiały bio- i bibliograficzne czy nawet ilustracje. Później pojawiły się dalsze, mniej i bardziej okazałe periodyki: „Tamlacht", ,,Ambrosia", „Whispers", „Phantasus", „The Miskatonic", „HPL" w sumie aż kilkadziesiąt tytułów. Niektóre z nich obliczone byty na przynoszenie niewielkiego zysku, do innych edytorzy musieli dopłacać spore sumy, jeszcze inne wreszcie produkowane były od początku do końca, od pracy krytycznoliterackiej po odbicie jej efektów na powielaczu i rozesłaniu kilkudziesięciu zeszytów do stałych odbiorców, przez jednego człowieka. Ktoś przygotował liczącą kilkaset stron bibliografię tych druków, ktoś inny poświęcił się pracy skatalogowania imion bóstw, występujących w utworach lovecraftianskich różnych autorów i ustalenia ich zagmatwanych pokrewieństw. Napisano pierwsze rozprawy habilitacyjne, kilkanaście biografii, wiele książek monograficznych i niezliczoną ilość najróżniejszego rodzaju przyczynków.

Opowieść o pośmiertnej popularności Lovecrafta można byłoby ciągnąc jeszcze bardzo długo. Jest w niej wiele niezbyt mądrej ekscytacji, stanowczo za mato krytycyzmu i sporo oryginalności na pokaz, ale jest też dużo autentycznego oddania, fascynacji i pragnienia przekazania jej innym. Jest też chyba zjawisko, którego początków szukać należy tak w samej tej prozie, jak i w specyficznym stanie ducha jej czytelników, a mówiąc wyraźniej - tam, gdzie wyobraźnia autora spotyka się z oczekującą takich a nie innych jej wizji wyobraźnią odbiorców, w tym szczególnym kontakcie, jaki zdarza się czasem po pierwszych chwilach rezerwy i nieufności. Lovecraft do wielu ludzi dotarł w ten właśnie sposób.

Otóż nie wiemy, czy wizja ludzkości jako roju mrówek, zagrożonych bezustannie przez istoty nieporównanie od nich potężniejsze i bezradnych tak wobec ciemnych mocy magicznych, jak i niewiadomych sił Kosmosu, jest tym właśnie, co dziś jeszcze czytelników ekscytuje, ale z pewnością o powodzeniu opowiadań Lovecrafta zadecydował, przynajmniej na początku, ich podstawowy pomysł zwielokrotnienia strachu do rozmiarów kosmicznych, niespotykanych dotąd w fikcji, która skądinąd mocno osadzona jest na ziemi, w znanych, choć znacząco odmienionych realiach. Spotykają się tu bowiem romantyzm i racjonalizm, staroświecczyzna i nowoczesność, świat demonów

świat „science fiction" sfery, zdawałoby się, nieprzywiedlne, a przecież często zaspokajające, każda na swój sposób, te same głody ludzkiej psychiki.

Być może czytelnicy Lovecrafta, zmęczeni zagrożeniami realnymi, potrzebowali strachu fantastycznego, jaki mógłby przelicytować obawy przed katastrofą polityczna, niżem ekonomicznym czy niepowodzeniem życiowym, przed realną chorobą albo wymiernym w kategoriach codziennych nieszczęściem. Jak wiele nie byłoby w tym paradoksu, niesamowity cień z Providence mógł okazać się widokiem krzepiącym.

 

Marek Wydmuch

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zew Cthulhu

 

Nie jest wykluczone, że są pozostałości tych wielkich sił i istot...

pozostałości bardzo odległego okresu, kiedy...

świadomość wyrażała się, być może, w kształtach i formach

dawno już zanikłych, jeszcze przed zalewem rozwijającej się ludzkości... formach, o których tylko poezja i legenda zachowały przelotne wspomnienie, zwąc je bogami, potworami, mitycznymi istotami wszelkiego gatunku i rodzaju...

                                                                          Algernon Blackwood

 

 

 

I. Horror w glinie


              Wydaje mi się, że największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko. Nauki — a każda z nich dąży we własnym kierunku — nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku.

              Teozofowie w swoich domniemaniach wskazują na niesamowity ogrom kosmicznego cyklu, w którym nasz świat i rasa ludzka to tylko wydarzenia przejściowe. Napomykają o dziwnych pozostałościach stosując określenia, które zmroziły by krew w żyłach, gdyby nie zamaskowano ich łagodnym optymizmem. Ale to nie teozofowie przyczynili się do mego przelotnego zetknięcia się z zakazanymi eonami, które przeszywają mnie dreszczem, gdy o nich myślę, i przyprawiają niemal o szaleństwo, gdy o nich śnię. Zetknięcie się z nimi, tak jak i z wszystkimi przejawami straszliwej prawdy, nastąpiło w momencie przypadkowego łączenia całkiem różnych rzeczy — wiadomości z gazety i notatek zmarłego profesora. Mam nadzieję, że już nikt więcej nie będzie się tym zajmował; jedno jest pewne, że jeśli będę żył, nigdy świadomie nie dostarczę ogniwa do tego strasznego łańcucha. Myślę, że profesor także zamierzał zachować milczenie odnośnie tej części, która była mu znana, i że zniszczyłby swoje notatki, gdyby nie zabrała go nagła śmierć.

Moja znajomość tej sprawy datuje się od przełomu 1926 i 1927 roku, a konkretnie od śmierci wujecznego dziadka, George'a Gammela Angella, emerytowanego profesora języków semickich w Brown University, Providence, Rhode Island. Profesor Angell był powszechnie cenionym autorytetem w dziedzinie starożytnych zapisów i często zasięgali jego opinii dyrektorzy najsławniejszych muzeów; tak więc jego odejście w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat upamiętniło się wielu znakomitym osobom. Jednakże tajemnicze okoliczności jego śmierci wzbudziły szerokie zainteresowanie wśród miejscowej ludności. Profesor zmarł wracając z Newport; nagle się przewrócił, jak powiadają świadkowie, potrącony przez Murzyna, wyglądającego na marynarza, który wyłonił się z jednego z tych dziwnych mrocznych zaułków na stromym zboczu wzgórza, przez które wiodła krótsza droga do domu zmarłego profesora na Williams Street. Lekarze nie znaleźli żadnych obrażeń, a po burzliwej naradzie doszli do wniosku, że przyczyną śmierci były dziwne zmiany patologiczne w sercu, spowodowane szybkim wejściem starszego człowieka na wzgórze. Wtedy nie widziałem powodu, by mieć odmienne zdanie, z czasem jednak zrodziła się we mnie wątpliwość, a nawet coś więcej niż wątpliwość.

Jako spadkobierca i egzekutor mojego wujecznego dziadka — był bowiem bezdzietnym wdowcem — miałem obowiązek przejrzeć dokładnie wszystkie jego dokumenty. W tym celu przewiozłem cały komplet jego akt i skrzyneczek do mego domu w Bostonie. Duża część materiału, który połączyłem w jedną całość, zostanie później opublikowana prze Amerykańskie Stowarzyszenie Archeologiczne, oprócz zawartości jednej skrzyneczki, która wydała mi się niezwykle zagadkowa i której nie miałem ochoty ujawniać przed innymi. Była zamknięta i nie mogłem znaleźć kluczyka, aż wpadłem na pomysł, by obejrzeć dokładnie pierścień, który profesor nosił zawsze w kieszeni. Udało mi się ją otworzyć, ale wtedy stanąłem przed jeszcze większą i jeszcze trudniejszą do pokonania przeszkodą. Bo i cóż miała znaczyć dziwna płaskorzeźba w glinie, bezładne zapiski i jakieś wycinki? Czyżby mój wuj na starość stał się wyznawcą najbardziej wyrafinowanej szarlatanerii? Postanowiłem odszukać ekscentrycznego rzeźbiarza, który był odpowiedzialny za to oczywiste zakłócenie spokoju umysłowego starego człowieka.

Płaskorzeźba była nierównym prostokątem o wymiarach pięć na sześć cali, a grubości około jednego cala; niewątpliwie nowocześnie zaprojektowana, została jednak wykonana w sposób daleki od nowoczesnej techniki i koncepcji. Bo choć rozliczne i szaleńcze są fantazje futuryzmu i kubizmu, nieczęsto odtwarzają one tajemniczą regularność, jaka się kryje w prehistorycznych zapisach. A z pewnością ta rzeźba kryła w sobie jakieś zapisy; jednakże moja pamięć, chociaż posiadałem wnikliwą znajomość dokumentów i zbiorów mego wuja, zawodziła mnie i w żaden sposób nie mogłem zidentyfikować tego szczególnego przypadku ani nawet domyślać się jego odległej przynależności.

                  Oprócz zupełnie oczywistych hieroglifów, była tam też figura niewątpliwie obrazkowa w zamierzeniu, choć jej impresjonistyczne wykonanie uniemożliwiało odczytanie jakiejkolwiek koncepcji. Zdawała się być jakimś potworem albo symbolem przedstawiającym potwora, o kształcie, który tylko schorzała wyobraźnia mogła wymyślić. Jeżeli powiem, że moja cokolwiek ekstrawagancka wyobraźnia podsuwała mi jednocześnie obrazy ośmiornicy, smoka i karykatury człowieka, nie będę niewierny duchowi tej płaskorzeźby. Gąbczasta, zakończona mackami głowa wień...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin