Michael Ende.doc

(2304 KB) Pobierz
Michael Ende

 

 

 

 

 

                             Michael Ende

 

          Nie kończąca się opowieść

 

 

      1.   2.   3.   4.   5.   6.   7.   8.   9.   10.   11.   12.   13.   14.  

      15. 

 

      16.   17.   18.   19.   20.   21.   22.   23.   24.   25.   26.  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

      Michael Ende        Nie kończąca się opowieść

      

           . wstęp .      

      

          Ten napis widniał na szklanych drzwiach małego sklepu, ale naturalnie

      tak wyglądał tylko wówczas, gdy z mrocznego wnętrza patrzyło się przez

      szybę na ulicę.

 

          Na dworze był szary, zimny listopadowy ranek, deszcz lał strumieniami.

      Krople spływały po szkle i zawijasowatych literach. Przez szybę widać było

      jedynie upstrzony deszczowymi zaciekami mur po drugiej stronie ulicy.

      Nagle drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że mała kiść zawieszonych nad

      nimi mosiężnych dzwoneczków rozdzwoniła się niespokojnie i przez długą

      chwilę nie mogła się uciszyć.

 

          Sprawcą tego zgiełku był mały, gruby chłopak, dziesięcio, może

      jedenastoletni. Mokre ciemne włosy opadały mu na twarz, przemoczony

      płaszcz ociekał deszczem, na pasku przerzuconym przez ramię miał szkolną

      teczkę. Był blady i zadyszany, ale choć jeszcze dopiero co bardzo mu się

      spieszyło, teraz stał w otwartych drzwiach jak wryty. Przed nim ciągnęło

      się długie, wąskie pomieszczenie, nikną w mrocznej głębi. Pod ścianami

      stały regały, sięgające do sufitu i zapchane książkami wszelkie kształtów

      i wielkości. Na podłodze piętrzyły się sterty wielkich foliałów, na kilku

      stołach leżały stosy mniejszych tomów, oprawnych w skórę i połyskujących

      po bokach złoceniami. Za ścianą z książek, która na przeciwległym krańcu

      pomieszczenia wznosiła się na wysokość wzrostu mężczyzny, widać było blask

      lampy. W owym blasku co jakiś czas wzbijał się w górę obwarzanek dymu,

      powiększał się i wyżej rozpływał się w ciemności. Wyglądało to jak

      sygnały, którymi Indianie przesyłają sobie wiadomości ze szczytu na

      szczyt. Widać ktoś tam siedział - i rzeczywiście, dobiegł stamtąd

      opryskliwy głos:

 

          - Dziwić się to można w sklepie albo na ulicy, ale drzwi trzeba

      zamknąć. Wieje.

 

          Chłopak usłuchał i cicho zamknął drzwi. Potem zbliżył się do ściany z

      książek i ostrożnie wyjrzał zza niej. W wysokim, obitym wyświechtaną skórą

      fotelu siedział ciężki, przysadzisty mężczyzna. Był w pogniecionym czarnym

      ubraniu, które wyglądało na znoszone i jakoś zakurzone. Brzuch opinała

      kamizelka w kwiatki.

 

          Mężczyzna miał łysinę jak kolano, tylko nad uszami sterczało po kępce

      siwych włosów. Czerwona twarz przypominała pysk złego buldoga. Na

      bulwiastym nosie tkwiły małe złote okulary. Ponadto mężczyzna pykał

      wygiętą fajkę, zwisającą w kąciku ust, które całe były wskutek tego

      wykrzywione. Na kolanach trzymał książkę, którą widać właśnie czytał, bo

      zamykając ją pozostawił między kartkami gruby palec wskazujący - niejako w

      charakterze zakładki.

 

          Teraz prawą ręką zdjął okulary i przyjrzał się bacznie małemu, grubemu

      chłopakowi, który stał przed nim i ociekał deszczem. Mrużąc oczy, co

      jeszcze potęgowało wrażenie złości, mężczyzna mruknął tylko: - O, toś ty

      pętak! - po czym na powrót otworzył książkę i czytał dalej. Chłopak nie

      bardzo wiedział, co zrobić, toteż po prostu nie ruszył się z miejsca i

      wielkimi oczyma patrzył na mężczyznę. Ten w końcu zamknął książkę - jak

      przedtem, pozostawiają palec między kartkami - i burknął: - Posłuchaj,

      mały, ja nie lubię dzieci. W dzisiejszych czasach jest co prawda taka

      moda, że wszyscy się z wami niebywale cackają - ale nie ja! Ani trochę nie

      jestem przyjacielem dzieci. W moim przekonaniu dzieci to krzykacze,

      męczydusze, które wszystko psują, mażą książki marmoladą i wydzierają

      kartki, gwiżdżą sobie na to, że może i dorośli mają swoje kłopoty i

      zmartwienia. Mówię ci o tym jedynie po to, żebyś od razu wiedział, jak

      sprawy stoją. Poza tym nie ma u mnie książek dla dzieci, a innych ci nie

      sprzedam. No, mam nadzieję, żeśmy się zrozumieli! Powiedział to wszystko,

      nie wyjmując fajki z ust, a następnie znów otworzył książkę i zagłębił się

      w lekturze.

 

          Chłopak milcząco skinął głową i ruszył już do wyjścia, lecz wydało mu

      się, że nie może przyjąć tych słów bez żadnego sprzeciwu, zawrócił więc i

      powiedział cicho:

 

          - Ale nie wszystkie są takie.

 

          Mężczyzna powoli uniósł wzrok i ponownie zdjął okulary. - Jeszcze tu

      jesteś? Co właściwie trzeba zrobić, żeby pozbyć się takiego jak ty, możesz

      mi zdradzić? I cóż to tak niezwykle ważnego miałeś przed chwilą do

      powiedzenia?

 

          - Nie ważnego - odparł chłopak jeszcze ciszej. - Chciałem tylko... nie

      wszystkie dzieci są takie, jak pan mówi.

 

          - Ach tak! - Mężczyzna uniósł brwi w udawanym zdziwieniu.- Wobec tego

      pewnie ty sam jesteś tym wspaniałym wyjątkiem, prawda? Gruby chłopak nie

      znalazł odpowiedzi. Wzruszył tylko lekko ramionami i znów ruszył do

      wyjścia.

 

          - A dobrych manier - usłyszał za plecami gderliwy głos - to nie masz

      nawet za pięć fenigów, bo w przeciwnym razie najpierw byś się przynajmniej

      przedstawił.

 

          - Nazywam się Bastian - powiedział chłopak. - Bastian Baltazar Buks. -

      Dosyć dziwne nazwisko - mruknął mężczyzna - z tymi trzema B. No cóż, nie

      ma na to rady, ty go sobie nie wybierałeś. Ja nazywam się Karol Konrad

      Koreander.

 

          - To są trzy K - stwierdził chłopak poważnie.

 

          - Hm - burknął stary - zgadza się !

 

          Parę razy dmuchnął obłoczkami dymu.

 

          - No cóż, to całkiem obojętne, jak się nazywamy, skoro i tak więcej

      już się nie zobaczymy. Chciałbym jeszcze tylko wiedzieć jedno: czemuś to

      mianowicie wpadł do mojego sklepu z takim impetem? Robiło to wrażenie,

      jakbyś przed kimś uciekał. Zgadza się? Bastian przytaknął. Jego okrągła

      twarz wydawała się nagle jeszcze odrobinę bledsza, a oczy jeszcze odrobinę

      większe.

 

          - Prawdopodobnie obrabowałeś kasę sklepową - domyślił się pan

      Koreander albo pobiłeś staruszkę, czy co tam jeszcze w dzisiejszych

      czasach wyprawiają tacy jak ty. Policja cię goni, mały ? Bastian

      potrząsnął głową.

 

          - Gadajże - powiedział pan Koreander - przed kim uciekałeś?

 

          - Przed tamtymi.

 

          - Jakimi tamtymi?

 

          - Chłopakami z mojej klasy.

 

          - Dlaczego?

 

          - Bo oni... oni nie dają mi spokoju.

 

          - A co robią?

 

          - Czatują na mnie przed szkołą.

 

          - A potem?

 

          - Wykrzykują takie różne rzeczy. Szturchają mnie i wyśmiewają. - I ty

      zwyczajnie na to pozwalasz? - Pan Koreander przez chwilę przyglądał się

      chłopakowi z dezaprobatą, po czym zapytał: - Dlaczego nie walniesz jednego

      z drugim w nos?

 

          Bastian spojrzał na niego zdziwiony.

 

          - Nie, tego nie lubię. A poza tym... nie umiem się boksować. - A jak

      tam jest z zapasami? - dopytywał się pan Koreander.- Z biegami, pływaniem,

      piłką nożną, gimnastyką? Umiesz coś z tego? Chłopak potrząsnął głową.

 

          - Innymi słowy - powiedział pan Koreander - jesteś ciamajda, prawda?

      Bastian wzruszył ramionami.

 

          - Ale bądź co bądź umiesz mówić - zauważył pan Koreander.- Czemu,

      kiedy cię wyśmiewają, nie odpłacisz się im tym samym? - Raz to zrobiłem...

 

 

          - I co?

 

          - Wpakowali mnie do pojemnika na śmiecie i zawiązali pokrywę. Dwie

      godziny wołałem, zanim ktoś usłyszał.

 

          - Hm - mruknął pan Koreander - i teraz nie masz już odwagi. Bastian

      przytaknął.

 

          - A zatem - stwierdził pan Koreander - na dobitek masz zajęcze serce.

      Bastian spuścił głowę.

 

          - Pewnie z ciebie nielichy kujon, co? Prymus z samymi piątkami,

      ulubieniec wszystkich nauczycieli, prawda?

 

          - Nie - odrzekł Bastian, nadal nie podnosząc wzroku - w zeszłym roku

      zimowałem.

 

          - O Boże ! - zawołał pan Koreander.- Więc niewypał na całej linii!

      Bastian nic nie powiedział. Stał sobie po prostu, zwiesiwszy ręce, z

      płaszcza kapało.

 

          - A co oni takiego krzyczą, kiedy cię wyśmiewają? - dopytywał się pan

      Koreander.

 

          - Ach, co im ślina na język przyniesie.

 

          - Na przykład?

 

          - Gruba beka, tłuste sadło, na sedesie ciężko siadło, sedes trzeszczy,

      sadło wrzeszczy, potem łomot, potem plusk, no i nie ma sadła już. -

      Niezbyt dowcipne - zauważył pan Koreander. - Co jeszcze? Bastian z

      ociąganiem zaczął wyliczać:

 

          - Fioł, cymbał, blagier, szachraj...

 

          - Fioł? Dlaczego?

 

          - Gadam czasami sam ze sobą.

 

          - O czym na przykład?

 

          - Wymyślam sobie historyjki, wynajduję słowa i nazwy , których jeszcze

      nie ma, i różne takie.

 

          - I sam to sobie opowiadasz? Dlaczego?

 

          - No bo nikogo innego to nie interesuje.

 

          Pan Koreander milczał chwilę w zamyśleniu.

 

          - Co na to mówią twoi rodzice?

 

          Bastian nie od razu odpowiedział. Dopiero po jakimś czasie bąknął: -

      Ojciec nic nie mówi. Zawsze tak jest. Jemu wszystko jedno. - A matka?

 

          - Ona... jej już nie ma.

 

          - Rodzice się rozwiedli?

 

          - Nie - powiedział Bastian - ona umarła.

 

          W tym momencie zadzwonił telefon. Pan Koreander z pewnym wysiłkiem

      dźwignął się; z fotela i poczłapał do małego pokoiku, który znajdował się

      na tyłach sklepu.

 

          Podniósł słuchawkę i Bastian słyszał niewyraźnie, jak pan Koreander

      wymienia swoje nazwisko. Potem drzwi pokoiku zamknęły się i nie było już

      słychać nie prócz stłumionego mamrotania.

 

          Bastian stał jak odrętwiały i nie bardzo wiedział, co się z nim

      takiego stało, że zdobył się na powiedzenie tego wszystkiego. Nie znosił

      takiego wypytywania. Gorąco mu się zrobiło, gdy nagle pomyślał, że grubo

      spóźni się do szkoły, tak, to jasne, musi się pośpieszyć, musi biec - ale

      nie ruszał się z miejsca i nie mógł się zdecydować. Coś go tu trzymało,

      nie wiedział co.

 

          Z pokoiku nadal dochodził przytłumiony głos. Była to długa

      telefoniczna rozmowa.Bastian uprzytomnił sobie, że przez cały czas

      wpatruje się w książkę, którą przedtem miał w ręku pan. Koreander i która

      teraz leżała na skórzanym fotelu. Nie mógł po prostu oderwać od niej oczu.

      Zdawało mu się, że tchnie ona jakąś magiczną siłą, która przyciąga go

      nieodparcie. Zbliżył się do fotela, pomału wyciągnął rękę, dotknął książki

      - i w tej samej chwili coś w nim zabrzęczało, tak jakby zatrzasnęła się

      pułapka. Bastian miał niejasne wrażenie, że wraz z tym dotknięciem zaczęło

      się coś nieodwołalnego i odtąd potoczy się swoim biegiem.

 

          Podniósł książkę i oglądał ją ze wszystkich stron. Była oprawna w

      jedwab koloru miedzi, który połyskiwał przy każdym poruszeniu. Pobieżnie

      przerzucając kartki zobaczył, że tekst był drukowany dwiema różnymi

      barwami. Nie miała chyba ilustracji, za to wspaniałe, wielkie inicjały.

      Gdy uważniej przyjrzał się okładce, dostrzegł na niej dwa węże - jeden był

      jasny, drugi ciemny - które połykały się nawzajem od ogona tworząc w ten

      sposób owal. A w tym owalu znajdował się tytuł wypisany osobliwie

      splątanymi literami: NIE KOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA

 

          Ludzkie namiętności stanowią nie lada zagadkę, a dzieci ulegają im w

      nie mniejszym stopniu niż dorośli. Ci, którymi zawładnęła namiętność, nie

      potrafią jej wytłumaczyć, a ci, którzy czegoś takiego nigdy nie zaznali,

      nie potrafią jej pojąć. Bywają ludzie, którzy ryzykują życiem, aby zdobyć

      górski szczyt. Nikt, nawet oni sami, nie umiałby naprawdę wyjaśnić,

      dlaczego to robią. Inni doprowadzają się do ruiny, aby pozyskać serce

      określonej osoby, która nie chce o nich słyszeć. Jeszcze inni pędzą do

      zguby, ponieważ nie potrafią odmówić sobie rozkoszy jedzenia lub picia.

      Ten i ów wydaje cały swój majątek, aby wygrać w hazardowej grze, albo

      składa wszystko w ofierze urojeniu, które nigdy nie stanie się

      rzeczywistością. Nie brak takich, co sądzą, że mogą być szczęśliwi tylko

      tam, gdzie ich nie ma, i przez całe życie jeżdżą po świecie. A niekiedy

      ktoś nie zaznaje spokoju dopóty, dopóki nie obejmie władzy. Krótko mówiąc,

      tyle jest różnych namiętności, ilu jest różnych ludzi. Dla Bastiana

      Baltazara Buksa były nią książki.

 

          Kto nigdy. z płonącymi uszami i potarganym włosem nie przesiadywał nad

      książką całych popołudni, czytając, czytając i czytając, zapominając o

      świecie, nie zauważając już, że chce mu się jeść albo że jest mu zimno -

      Kto nigdy. nie czytał ukradkiem pod kołdrą przy blasku latarki, bo ojciec

      lub matka, a może jeszcze ktoś inny, troskliwy, zgasił mu światło,

      uważając nie bez racji, że czas już spać, bo jutro rano tak wcześnie

      trzeba zerwać się; z łóżka -Kto nigdy, jawnie czy skrycie, nie wylewał

      gorzkich łez, bo wspaniała opowieść dobiegła końca i trzeba było się

      rozstać z postaciami, z którymi przeżyło się razem tyle przygód, które

      kochało się i podziwiało, śledząc ich losy to z lękiem, to z nadzieją, i

      bez których towarzystwa życie wydawało się puste i pozbawione sensu Kto

      czegoś takiego nie zna z własnego doświadczenia, cóż, ten prawdopodobnie

      nie zdoła pojąć, co teraz zrobił Bastian.

 

          Wlepił wzrok w tytuł książki i na przemian robiło mu się gorąco i

      zimno. O tym, właśnie o tym, często już marzył i tego, odkąd opanowała go

      namiętność, pragnął:

 

          Historia, która nie kończyła się nigdy! Książka nad książkami!

 

          Musiał ją mieć, za wszelką cenę!

 

          Za wszelką cenę? Łatwo powiedzieć! Nawet gdyby mógł dać więcej niż

      trzy marki i piętnaście fenigów kieszonkowego, jakie miał przy sobie -

      przecież ten niesympatyczny pan Koreander oznajmił aż nadto wyraźnie, że

      nie sprzeda mu żadnej książki. A tym bardziej nie podaruje. Beznadziejna

      sprawa.

 

          A jednak Bastian wiedział, że bez tej książki nie będzie mógł stąd

      pójść. Było już dla niego jasne, że w ogóle przyszedł tutaj tylko z jej

      powodu, to ona w tajemniczy sposób go przywołała, gdyż chciała należeć do

      niego, ba! właściwie zawsze do niego należała!

 

          Bastian nastawił ucha na owo mamrotanie, które w dalszym ciągu

      dochodziło z małego pokoiku.

 

          W mgnieniu oka błyskawicznym ruchem wsunął książkę pod płaszcz i

      obiema rękami przycisnął do piersi. Bezszelestnie ruszył tyłem ku drzwiom

      wejściowym, wpatrując się lękliwie w inne drzwi, te do pokoiku. Ostrożnie

      nacisnął klamkę. Nie chciał, żeby mosiężne dzwoneczki narobiły hałasu,

      toteż uchylił szklane drzwi jedynie na tyle, że ledwie zdołał się

      przecisnąć. Cicho i przezornie zamknął je z zewnątrz.

 

          Dopiero potem zaczął pędzić.

 

          Zeszyty, podręczniki i piórnik w teczce podskakiwały i klekotały w

      takt jego kroków.

 

          W boku go kłuło, ale pędził dalej.

 

          Deszcz zalewał mu twarz spływał za kołnierz. Zimno i wilgoć przenikały

      przez płaszcz, lecz Bastian nie czuł tego. Było mu gorąco, ale nie od

      biegu. .

 

          Sumienie, które przedtem, w antykwariacie, ani drgnęło, raptem się

      przebudziło. Wszelkie powody, które tak były przekonujące, nagle wydały mu

      się całkiem niewiarygodne, topniały jak śniegowe bałwany pod tchnieniem

      ziejącego ogniem smoka.

 

          Dopuścił się kradzieży. Był złodziejem!

 

          To, co uczynił, było nawet gorsze niż zwykła kradzież. Ta książka jest

      z pewnością niepowtarzalna i niezastąpiona. Niewątpliwie stanowiła

      największy skarb pana Koreandera. Ukraść skrzypkowi niezwykłe skrzypce

      albo królowi koronę to coś innego niż wziąć pieniądze z kasy. Pędząc co

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin