Buêyczow Kiryê - Podró╛e Alicji.rtf

(435 KB) Pobierz

 

Kir Bułyczow

Podróże Alicji

Putieszestwije Alisy

Przełożyła: Irena Piotrkowska

Wydanie oryginalne: 1974

Wydanie polskie: 1978

iMN


PRZESTĘPCZYNI ALICJA

 

Obiecałem Alicji: Jak przejdziesz do trzeciej klasy, zabiorę cię na letnią ekspedycję. Polecimy statkiem »Pegaz« na poszukiwanie rzadkich okazów zwierząt dla naszego Zoo.

Powiedziałem to jeszcze w zimie, tuż po Nowym Roku. I równocześnie postawiłem kilka warunków - dobrze się uczyć, nie robić głupstw i wybić sobie z głowy różne dzikie pomysły.

Alicja uczciwie wypełniała warunki i zdawało się, że nic nie zagraża naszym planom. Tymczasem w maju, na miesiąc przed odlotem, zaszła pewna okoliczność, która omal całkiem ich nie przekreśliła.

Pracowałem tego dnia w domu, pisałem artykuł dla Wiadomości Kosmozoologicznych. Przez otwarte drzwi gabinetu widziałem, że Alicja wróciła ze szkoły ponura, cisnęła z rozmachem na stół torbę z dyktafonem i mikrofilmami, nie chciała jeść obiadu i zamiast po ulubioną w ostatnich miesiącach książkę Zwierzęta dalekich planet, sięgnęła po Trzech muszkieterów.

- Jakieś przykrości? - zapytałem.

- Nic podobnego. Skąd ci to przyszło na myśl?

- Tak mi się wydawało.

Alicja po chwili namysłu odłożyła książkę i spytała:

- Tatku, nie masz przypadkiem samorodka złota?

- Duży potrzebujesz?

- Z półtora kilograma.

- Nie, nie mam.

- A może masz mniejszy?

- Prawdę mówiąc, też nie. Żadnego nie mam. Na co mi samorodek?

- Nie wiem - rzekła Alicja. - Po prostu mnie jest bardzo potrzebny.

Wyszedłem z gabinetu i siadłszy przy niej na kanapie, powiedziałem:

- No mów, co masz na sercu.

- Nic szczególnego. Zwyczajnie potrzebny mi samorodek.

- A tak całkiem szczerze?

Alicja westchnęła głęboko, spojrzała w okno i wreszcie zdobyła się na wyznanie:

- Jestem złodziejką, tatku.

- Złodziejką?

- Popełniłam kradzież i teraz na pewno wyrzucą mnie ze szkoły.

- Szkoda - powiedziałem. - No, mów dalej. Mam nadzieję, że cała ta sprawa jest mniej straszna, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

- Bo widzisz, ja i Alosza Naumow postanowiliśmy schwytać szczupaka-olbrzyma. On grasuje w Zalewie Ikszyńskim i pożera narybek. Opowiadał nam o nim pewien rybak, ty go nie znasz.

- A co ma z tym wspólnego samorodek?

- Na błystkę.

- Co takiego?

- Dyskutowaliśmy o tym w klasie i doszliśmy do wniosku, że szczupaka trzeba złowić na błystkę. Zwykłego szczupaka łowi się na zwykłą błystkę, ale taki olbrzym może wziąć tylko na specjalną. I wtedy... {brak strony od 7 do 10}

- Dobrze, mój tajemniczy panie - odpowiedziałem.

- Proszę.

Podał mi woreczek. Poczułem w ręku spory ciężar.

- Samorodek? - spytałem.

- To pan wie?

- Wiem.

- Więc tak, samorodek.

- Mam nadzieję, że nie kradziony?

- Ależ nie, co też pan! Dali mi go w klubie turystów. No, do widzenia.

Nie zdążyłem wrócić do gabinetu, gdy znów odezwał się dzwonek. Za drzwiami ujrzałem dwie dziewczynki.

- Dzień dobry - wymówiły chórem. - Jesteśmy z pierwszej klasy. Proszę to oddać Alicji.

Wręczyły mi dwie jednakowe sakiewki i uciekły. W jednej sakiewce leżały cztery złote monety, stare monety z czyjejś kolekcji. W drugiej - trzy łyżeczki do herbaty. Te ostatnie okazały się wprawdzie nie złote, lecz platynowe, nie mógłbym już jednak dogonić dziewczynek.

Jeszcze jeden samorodek ręka nieznanego dobroczyńcy wrzuciła do skrzynki pocztowej. Potem przyszedł Lowa Zwanski i usiłował mi wcisnąć małą szkatułkę z diamentami. Potem jakiś chłopiec ze starszej klasy przyniósł od razu trzy samorodki.

- Kiedyś zbierałem minerały - wyjaśnił.

Alicja wróciła wieczorem. Już od drzwi zawołała triumfująco:

- Tatku, nie martw się, wszystko gra. Lecimy na wyprawę.

- Skąd taka zmiana? - spytałem.

- Stąd, że znalazłam samorodek.

- Gdzie?

Alicja z trudem wyciągnęła z torby samorodek. Na oko ważył ze sześć lub siedem kilogramów.

- Pojechałam do Połoskowa. Do naszego kapitana. Wydzwaniał do wszystkich swoich znajomych, dowiedziawszy się, o co chodzi. I jeszcze poczęstował mnie obiadem, tak że nie jestem głodna.

W tej chwili spostrzegła leżące na stole samorodki i inne złote przedmioty, które w ciągu jednego popołudnia nagromadziły się w naszym mieszkaniu.

- Ojejej! - wykrzyknęła. - Ale się wzbogaci nasze muzeum.

- Posłuchaj, złodziejko - przerwałem jej zachwyty - za żadne skarby nie wziąłbym cię na wyprawę, gdyby nie twoi przyjaciele.

- A cóż oni mają z tym wspólnego?

- Otóż wątpię, aby tak biegali po całej Moskwie i szukali złotych przedmiotów dla osoby bardzo złej.

- Nie jestem przecież taka zła - oświadczyła Alicja bez krztyny skromności.

Zmarszczyłem brwi, lecz w tym momencie rozległ się w ścianie brzęczyk poczty pneumatycznej. Otworzyłem klapę i wyjąłem paczkę z Muzeum Mineralogicznego. Frydman dotrzymał słowa.

- To ode mnie - powiedziałem.

- No widzisz - uśmiechnęła się Alicja. - To znaczy, że ty też jesteś moim przyjacielem.

- Chyba tak - odpowiedziałem. - Tylko proszę z tego powodu nie zadzierać nosa.

Nazajutrz rano musiałem odprowadzić Alicję do szkoły, ponieważ łączna waga zasobów złota w naszym mieszkaniu sięgała osiemnastu kilogramów.

Oddając Alicji torbę przed wejściem do szkoły, powiedziałem:

- Na śmierć zapomniałem o karze.

- O jakiej karze?

- Będziesz musiała w niedzielę zabrać z Zoo błękitnego irbisa i pójść z nim do Muzeum Mineralogicznego.

- Z irbisem do muzeum? Przecież to głupie stworzenie.

- Nie przeczę, ale on będzie tam straszył myszy, ty zaś dopilnujesz, by jeszcze kogoś nie nastraszył.

- Zgoda - odpowiedziała Alicja. - Ale na wyprawę mimo wszystko lecimy?

- Lecimy.


CZTERDZIEŚCI TRZY ZAJĄCE

 

Ostatnie dwa tygodnie przed odlotem upłynęły w pośpiechu, nerwach i nie zawsze koniecznej bieganinie. W pierwszej kolejności należało przygotować, sprawdzić, przewieźć i ulokować w Pegazie klatki, potrzaski, ultradźwiękowe przynęty, sidła, sieci, instalacje energetyczne i ponadto tysiące rzeczy, które są konieczne przy odłowach zwierzyny. Następnie - zaopatrzyć się w lekarstwa, żywność, filmy, taśmy, aparaturę, dyktafony, mikroskopy, teczki zielnikowe, notatniki, gumowe buty, komputery, parasolki od słońca i od deszczu, lemoniadę, płaszcze i kapelusze panama, lody w proszku, autoloty i jeszcze w milion rzeczy, które się przydadzą albo i nie przydadzą podczas wyprawy. Na koniec, skoro planujemy po drodze lądowanie w bazach naukowych, na stacjach oraz różnych planetach, trzeba zabrać dodatkowy bagaż: pomarańcze dla astronautów na Marsie, słoiki śledzi dla badaczy Małego Arktura, sok wiśniowy, tusz i gumę arabską dla archeologów w Układzie 2-BC, brokatowe kaftany i elektrokardiografy dla mieszkańców planety Fiks, komplet mebli orzechowych, wygrany przez mieszkańca planety Samora w konkursie Czy znasz Układ Słoneczny?, konfitury z pigwy (witaminizowane) dla Liceniańczyków i poza tym całe mnóstwo podarków i przesyłek, jakie nam do ostatniej sekundy znosili dziadkowie, bracia, siostry, rodzice, dzieci i wnukowie ludzi oraz mieszkańców innych planet, z którymi się podczas naszej wyprawy zobaczymy. W rezultacie nasz Pegaz upodobnił się do arki Noego, do pływającego jarmarku, do supermarketu, a nawet do magazynu bazy handlowej.

Straciłem przez te dwa tygodnie na wadze sześć kilogramów, a kapitan Pegaza, słynny kosmonauta Połoskow, postarzał się o sześć lat.

Pegaz jako statek nieduży załogę ma również niewielką. Na Ziemi oraz na innych planetach dowódcą wyprawy jestem ja, profesor Sielezniew z moskiewskiego Zoo. Mój tytuł profesorski bynajmniej nie oznacza, że jestem już człowiekiem starym, siwym i dostojnym. Tak się złożyło, że od dziecka ogromnie lubiłem wszelakie zwierzęta i nigdy nie zamieniłbym ich na minerały, znaczki pocztowe, aparaty radiowe czy inne interesujące rzeczy. Mając dziesięć lat, wstąpiłem do kółka młodych przyrodników, potem ukończyłem szkołę średnią i rozpocząłem studia uniwersyteckie na wydziale biologii. Podczas studiów każdy wolny dzień spędzałem nadal w Zoo i w pracowniach biologicznych. Po otrzymaniu dyplomu wiedziałem o zwierzętach tak dużo, że mogłem napisać o nich swoją pierwszą książkę. W owym czasie nie było jeszcze superszybkich pojazdów kosmicznych mogących dotrzeć do każdego punktu Galaktyki, dlatego też niewielu było zoologów kosmicznych. Ja byłem jednym z pierwszych. Obleciałem mnóstwo planet i gwiazd i nawet sam nie spostrzegłem, kiedy zostałem profesorem.

Gdy Pegaz odrywa się od stałego gruntu, władzę nad nim oraz nad nami wszystkimi obejmuje Gennadij Połoskow, słynny kosmonauta i dowódca statku. Spotykaliśmy się już wcześniej na dalekich planetach i w bazach naukowych. Bywa częstym gościem w naszym domu, a z Alicją łączy go szczególna przyjaźń. Połoskow całkiem nie wygląda na nieustraszonego kosmonautę i gdy zdejmuje mundur kapitana-astronauty, można go wziąć za wychowawcę w przedszkolu lub bibliotekarza. Jest niewysoki, jasnowłosy, małomówny i cechuje go wielka delikatność. Ale gdy zasiada w swym fotelu w sterowni kosmicznego pojazdu, zmienia się - i głos jego ma inne brzmienie, i nawet twarz nabiera wyrazu pewności i zdecydowania. Połoskow nigdy nie traci przytomności umysłu i cieszy się wielkim szacunkiem we flocie kosmicznej. Z trudem udało mi się namówić go, by poleciał z nami jako kapitan Pegaza, gdyż równocześnie Jack OConnoll proponował mu objęcie tejże funkcji na nowym liniowcu pasażerskim obsługującym trasę Ziemia-Fiks. I gdyby nie Alicja, nigdy nie zdołałbym go uprosić.

Trzeci członek załogi Pegaza to mechanik Zielony. Wielkie chłopisko z bujną rudą brodą. Jest dobrym mechanikiem, już z pięć razy latał z Połoskowem na innych statkach. Największa jego pasja - grzebanie w silnikach oraz wieczne naprawy w maszynowni. Na ogół bywa to wspaniałą zaletą, czasem jednak zbytnio się zapala i zdarza się, że jakaś bardzo ważna maszyna lub aparat znajdują się w proszku akurat w momencie, gdy są najbardziej potrzebne. Poza tym Zielony jest strasznym pesymistą. Sądzi zwykle, że to dobrze się nie skończy. Jakie to? Ano wszystko. Zapuścił na przykład brodę, przeczytał bowiem w jakiejś starej książce, że pewien kupiec zaciął się brzytwą i zmarł na zakażenie krwi. I chociaż dziś na całej Ziemi nie znajdzie się taka brzytwa, którą można by się zaciąć, a wszyscy mężczyźni zamiast golić się rano, smarują twarz pastą, Zielony na wszelki wypadek zapuścił brodę. Gdy lądujemy na jakiejś nieznanej planecie, z miejsca radzi nam stąd odlecieć, ponieważ zwierząt na pewno tu nie ma, a jeśli są, to niepotrzebne dla Zoo, a jeśli nawet potrzebne, to i tak ich na Ziemię nie dowieziemy. I tak dalej, i tak dalej. My jednak przywykliśmy już do niego i nikt się nie przejmuje tym zrzędzeniem. On zaś nie obraża się za to.

Czwartym członkiem naszej załogi, nie licząc kuchennego robota, który wiecznie się psuje, oraz automatów terenowych, jest Alicja. Jak wiadomo, jest ona moją córką, przeszła do klasy trzeciej, ma niezwykłe wprost szczęście do różnych przygód, na razie jednak wszystkie kończyły się dobrze. Alicja jest osobą bardzo w czasie wyprawy przydatną, umie opiekować się zwierzętami i prawie niczego się nie boi.

Ostatniej nocy przed odlotem spałem źle - ciągle mi się zdawało, że ktoś chodzi po mieszkaniu i trzaska drzwiami. Gdy wstałem, Alicja była już ubrana, jakby w ogóle nie kładła się spać. Zeszliśmy do autolotu. Bagaży nie mieliśmy, wyjąwszy moją czarną teczkę oraz konduktorkę Alicji, do której były przywiązane płetwy oraz harpun do podwodnych polowań.

Ranek był przejmująco chłodny. Meteorologowie zapowiadali po południu deszcz, lecz jak zwykle nieco się pomylili i deszcz ten spadł już w nocy. Na ulicach było pusto, pożegnaliśmy się z rodziną, obiecując wysyłać listy ze wszystkich planet.

Autolot z wolna wzniósł się nad ulicą i lekko popłynął na zachód w kierunku kosmodromu. Oddałem stery Alicji, a sam wyjąłem tasiemcowe spisy bagaży, tysiąc razy poprawiane i kreślone, i znów zabrałem się do ich studiowania, gdyż Połoskow zaklinał mi się, że jeśli nie wyrzucimy przynajmniej trzech ton ładunku, nigdy nie zdołamy oderwać się od Ziemi.

Nawet nie zauważyłem, kiedy dolecieliśmy do kosmodromu. Alicja była skupiona, jakby pochłaniała ją jakaś myśl. Tak dalece, że wylądowała przed innym statkiem, ładującym prosięta dla Wenus.

Na widok opadającego z nieba pojazdu prosięta rozpierzchły się w różne strony, gnające je roboty rzuciły się za nimi w pogoń, a wściekły szef transportu zwymyślał mnie za to, że powierzam lądowanie małemu dziecku.

- Ona nie jest taka mała - odpowiedziałem. - Przeszła już do trzeciej klasy.

- Tym większy wstyd - ofuknął mnie szef tuląc do piersi schwytane prosię. - Teraz ich nie pozbieramy do samego wieczora.

Spojrzałem z wyrzutem na Alicję i ująwszy stery, podjechałem do białego Pegaza. W dniach swej młodości Pegaz był superszybkim statkiem pocztowym. Później, gdy pojawiły się statki o jeszcze większej szybkości i ładowności, Pegaza oddano do użytku ekspedycjom. Miał obszerne ładownie, służył już geologom i archeologom, a teraz przydał się dla Zoo. Połoskow czekał na nas i nim zdążyliśmy się przywitać, zapytał:

- Wymyśliłeś, gdzie podziać te trzy tony?

- Coś niecoś wymyśliłem odparłem.

- No to gadaj!

W tej chwili podeszła do nas skromna starsza kobiecinka w niebieskim szalu i spytała:

- Nie zabralibyście malutkiej paczuszki dla mojego syna na Aldebaranie?

- Masz ci los - machnął ręką Połoskow - tylko tego brakowało!

- Maluteńkiej - powtórzyła - najwyżej dwieście gramów. Możecie sobie wyobrazić, jak on by się czuł, gdyby nie dostał żadnego prezentu na urodziny?

Nie mogliśmy sobie wyobrazić.

- A co jest w tej paczuszce? - spytał uczuciowy Połoskow zdając się na łaskę zwycięzczyni.

- Nic nadzwyczajnego. Torcik. Kola przepada za torcikami! I taśma stereo z zapisem, jak jego synek uczy się chodzić.

- Proszę przynieść - mruknął ponuro Połoskow.

Poszukałem wzrokiem Alicji. Nigdzie jej nie było. Nad kosmodromem wschodziło słońce i długi cień Pegaza sięgał budynku kosmoportu.

- Słuchaj - rzekłem do Połoskowa - przerzucimy część ładunku na Księżyc statkiem liniowym. A z Księżyca będzie nam już łatwiej wystartować.

- To samo myślałem - przytaknął. - Na wszelki wypadek usuniemy cztery tony, żeby mieć rezerwę.

- Komu mam wręczyć paczuszkę? - spytała kobiecinka.

- Robot przy wejściu odbierze - poinformował Połoskow, po czym zaczęliśmy się zastanawiać, co przerzucić na Księżyc.

Kątem oka zerkałem, gdzie się podziała Alicja, i mimo woli zwróciłem uwagę na naszą kobiecinkę. Stała w cieniu Pegaza i cicho spierała się o coś z robotem. Za nią piętrzyła się na wózku góra pakunków.

- Połoskow - zawołałem - spójrz no tam!

- Oj - jęknął zacny kapitan. - Ja tego nie przeżyję!

Tygrysim skokiem dopadł kobiecinki.

- Co to jest?! - zagrzmiał.

- Paczuszka - odparła nieśmiało.

- Torcik?

- Tak, torcik. - Otrząsnęła się już ze strachu.

- Taki olbrzymi?

- Wybaczy pan, kapitanie - oświadczyła surowym tonem. - Chce pan, aby mój syn jadł sam przysłany przeze mnie torcik i nie poczęstował swych stu trzydziestu kolegów z pracy? Tego pan chce?

- Ja niczego już nie chcę! - jęknął udręczony Połoskow. - Zostaję w domu i nigdzie nie lecę. Rozumie pani? Nigdzie!

Przeprawa z kobiecinką trwała pół godziny i zakończyła się zwycięstwem Połoskowa. Ja tymczasem wszedłem do statku i kazałem robotom znieść z pokładu pomarańcze oraz komplet orzechowych mebli.

Alicję niespodzianie spotkałem w dalekim korytarzu ładowni.

- Co ty tu robisz? - spytałem zdziwiony.

Alicja schowała za plecami wianuszek obarzanków.

- Zaznajamiam się ze statkiem - odpowiedziała.

- Idź do kajuty - rzuciłem i pobiegłem dalej.

O godzinie dwunastej skończyliśmy wreszcie przeładunek. Statek był gotów do odlotu. Sprawdziliśmy z Połoskowem jeszcze raz ciężar ładunku - zostało nam dwieście kilogramów rezerwy, można więc było spokojnie startować w Kosmos.

Połoskow połączył się przez wewnętrzną linię z mechanikiem. Zielony siedział przed pulpitem sterowniczym i rozczesywał swoją rudą brodę. Kapitan przysunąwszy twarz do wideofonu spytał:

- Gotowi do startu?

- W każdej chwili - odpowiedział Zielony. - Chociaż pogoda mi się nie podoba.

- Wieża kontrolna - rzekł do mikrofonu Fołoskow - Pegaz prosi o start.

- Chwileczkę - usłyszał głos dyspozytora. - Czy nie macie wolnego miejsca?

- Ani jednego - odparł stanowczo kapitan. - Nie zabieramy pasażerów.

- Może jednak weźmiecie z pięć osób? - spytał dyspozytor.

- Z jakiej racji? Czy nie ma statków liniowych?

- Wszystkie przeładowane.

- A to czemu?

- Doprawdy pan nie wie? Na Księżycu odbędzie się dziś mecz piłki nożnej o puchar galaktycznego sektora Ziemia - planeta Fiks.

- A dlaczego na Księżycu? - zdziwił się Połoskow, którego nie interesowała piłka nożna, a ostatnio, zajęty przygotowaniami do lotu, w ogóle stracił kontakt z rzeczywistością.

- Naiwny człowieku! - rzekł dyspozytor. - Jakim cudem Fiksjanie mogliby grać przy ciążeniu ziemskim? Nawet na Księżycu nie będzie im łatwo.

- To znaczy, że my wygramy?

- Wątpię. Oni przeciągnęli z Marsa do swojej drużyny dwóch obrońców i Simona Browna.

- Żebym ja miał takie zmartwienia - mruknął Połoskow. - Kiedy dacie start?

- A właśnie, że my zwyciężymy - wmieszała się do rozmowy Alicja, która nagle zjawiła się w sterowni.

- Święte słowa, panienko - ucieszył się dyspozytor. - Może jednak zabierzecie na pokład kibiców? Aby wyprawić wszystkich chętnych, potrzebuję ośmiu statków. Nie mam pojęcia, skąd je wezmę. A zgłoszenia wciąż napływają.

- Nie - uciął Połoskow.

- Trudno, pan decyduje. Włączajcie silniki.

Połoskow przełączył się na maszynownię.

- Zielony - powiedział - włączaj planetarne. Tylko powoli. Sprawdzimy, czy nie ma przeciążenia.

- Skąd przeciążenie? - zdenerwowałem się. - Przecież wszystko dokładnie podliczyliśmy.

Statek lekko zadygotał nabierając mocy.

- Pięć-cztery-trzy-dwa-jeden-start! - skandował kapitan.

Statek drgnął, ale nie ruszył z miejsca.

- Co się stało? - zawołał Połoskow.

- Co się u was stało? - spytał równocześnie dyspozytor obserwujący nasz start.

- Klops - stwierdził Zielony. - Mówiłem przecież, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Alicja siedziała wciśnięta w fotel i nie patrzyła w moją stronę.

- Spróbujmy jeszcze raz - rzekł Połoskow.

- Nie ma co próbować - odpowiedział Zielony. - Znaczne przeciążenie. Mam przed oczami przyrządy.

Kapitan spróbował jeszcze raz poderwać statek, lecz Pegaz stał jak przyśrubowany do ziemi.

- Musi być jakaś pomyłka w obliczeniach - oświadczył.

- Wykluczone, komputer sprawdzał - odpowiedziałem. - Mamy dwieście kilogramów rezerwy.

- To co u diabła się dzieje?

- Trzeba wyrzucać ładunek za burtę. Nie wolno tracić czasu. Od której ładowni zacząć?

- Od pierwszej. Tam są przesyłki. Zaczekają na Księżycu i stamtąd je zabierzemy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin