Mian Mian
Cukiereczki
Przełożyła Katarzyna Kulpa
Dla wszystkich przyjaciół,
którzy zniknęli bez śladu
Stworzyłam mojego ukochanego, obserwując, jak coraz bardziej zbliża się do mnie. Jego nieśmiertelna kruchość wyrosła z nieśmiertelnej słodyczy i piękna. Książka ta ucieleśnia tę odrobinę łez, których nie potrafiłam wypłakać, i tę odrobinę przerażenia, ukrytą za moimi uśmiechniętymi oczyma. Powstała, ponieważ pewnego ranka o wschodzie słońca powiedziałam sobie, że muszę wchłonąć cały ten lęk i brud wokół, gdy zaś już wszystko znajdzie się wewnątrz mnie, pozamieniać to w cukierki. A także dlatego, że jestem pewna, że zdołacie mnie za to pokochać.
Dlaczego mój ojciec zawsze dawał mi burę przed portretem Mony Lizy? Dlaczego zmuszał mnie do słuchania muzyki klasycznej? Cóż, pewnie taki już mój los. Miałam dwadzieścia siedem lat, gdy po raz pierwszy odważyłam się zadać ojcu te pytania. Przedtem nie byłam w stanie nawet wymówić imienia tej kobiety – tak bardzo się jej bałam.
Ojciec powiedział, że Chopin to dobra muzyka – dlatego zamykał mnie, wrzeszczącą wniebogłosy, samą w pokoju i zmuszał do słuchania Chopina. W tamtych czasach żaden z naszych sąsiadów nie miał gramofonu ani telewizora. Wielu z nich wegetowało, żywiąc się resztkami jarzyn, wyżebranymi na targu – mięso, olej, tkaniny i inne podstawowe produkty były wciąż na kartki. Mój ojciec uważał, że jako dziecko jedynej inteligenckiej rodziny w całym bloku powinnam czuć się szczęśliwa.
Powiedział, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłabym się bać tej reprodukcji, wiszącej na ścianie. Dlaczego nie patrzyłam na mapę świata, która wisiała tuż obok? Albo na mapę Chin? Albo na własne rysunki? Czy musiałam wpatrywać się w ten właśnie obraz? Wreszcie zapytał: „Właściwie czemu tak się jej bałaś?"
Wciąż jeszcze wiele osób zadaje mi to pytanie i za każdym razem, gdy je słyszę, moje lęki wyraźnie słabną. Nadal jednak nie potrafię udzielić odpowiedzi. Nie umiem także wytłumaczyć, dlaczego mój ojciec postępował ze mną w taki sposób, gdy płakałam – zaczął, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, które dopiero uczyło się mówić.
Właściwie do tej pory nie zdołałam naprawdę dokładnie się jej przyjrzeć – wciąż za bardzo mnie przeraża. Mimo to z jej portretem wiążą się najsilniejsze wspomnienia z mojego dzieciństwa.
W miarę dorastania pewne skojarzenia utrwalały się w moim umyśle. Jej oczy przypominały wypadek samochodowy w chwili zderzenia, nos był jak rozkaz wydany przez siły ciemności, prosty jak kij, jak drabina; kąciki ust – niczym śmiercionośne wiry. Nie miała kości, z wyjątkiem łuków brwiowych; jej łyse brwi były czystą kpiną. Szata przypominała parasol tak wielki, że mogłaby mnie nim zakryć i porwać. No i te policzki i palce – bez wątpienia bardziej podobne do części rozkładającego się trupa niż do czegokolwiek innego.
Była niebezpieczną kobietą, a ja musiałam często znosić jej niebezpieczną obecność. Przerażała mnie – a byłam jeszcze bardzo młoda. W szkole średniej na lekcji historii nagle struchlałam, znalazłszy się twarzą w twarz z wyświetlonym na ekranie przezroczem, przedstawiającym jej portret – ścisnęło mi się gardło i wrzasnęłam z trwogi. Mój nauczyciel orzekł, że jestem złą uczennicą i za karę kazał mi stać. Potem zaprowadził mnie do zastępcy dyrektora, który udzielił mi ostrej reprymendy. Posunęli się nawet do oskarżenia mnie o czytanie „pornografii", takiej jak popularna naonczas zakazana książka Serce młodej dziewczyny.
Właśnie wtedy zaczęła się moja prawdziwa nienawiść do człowieka, który namalował ten obraz, a wraz z nią pogarda dla wszystkich, którzy nazywali siebie „intelektualistami". Nienawiść ta miała w sobie jakąś czystość – moje serce otwierało się, a ja czułam, jak krew pulsuje mi w żyłach spazmami gniewu. Nazwałam to uczucie „odrazą".
Mój niezmącony lęk przed tym portretem zdusił wszelkie uczucia bliskości, jakie żywiłam wobec rodziców. Z tego powodu nieco zbyt wcześnie przekonałam się, że świat jest niepoznawalny i niezrozumiały.
Później odnalazłam źródło mocy, która pozwoliła mi pokonać lęk. Był nim księżyc i blask księżyca. Czasami znajdowałam siłę w świetle podobnym do księżycowego, niekiedy w mieniących się księżycowym blaskiem oczach albo ustach, innym razem – w księżycowo lśniących plecach mężczyzny.
Kiedy pada deszcz, często myślę o Lingzi. Kiedyś powiedziała mi o wierszu, w którym był fragment: „Gdy pada wiosenny deszcz, niebo i ziemia łączą się w miłosnym akcie". Fraza ta stanowiła dla nas nie lada zagadkę, a spędzałyśmy wtedy sporo czasu na rozwiązywaniu różnych trudnych kwestii. Rozważałyśmy naturę bakterii, przyczyny lęku wysokości albo znaczenie zdań w rodzaju: „Miłość jest tym, o czym marzysz, paląc trzeciego papierosa". Lingzi była moją przyjaciółką ze szkolnej ławy. Miała twarz białą jak kartka papieru – bladość była jej postawą wobec świata, stanowiła coś w rodzaju transu.
Tamte dni do dziś pozostały świeże w mojej pamięci. Byłam melancholijną dziewczynką, która uwielbiała czekoladę i niezbyt dobrze radziła sobie w szkole. Zbierałam celofan z opakowań słodyczy oraz pudełka po lekarstwach i robiłam z nich okulary przeciwsłoneczne.
W drugiej klasie szkoły średniej, wkrótce po rozpoczęciu roku szkolnego, włosy Lingzi zrobiły się nierówne – tu krótsze pasmo, tam dłuższe; na jej twarzy często widniały ślady zadrapań. Lingzi zawsze była bardzo wyciszona, lecz teraz jej spokój zaczął graniczyć z dziwactwem. Wyznała mi, że jest pewna, że jeden z chłopców z naszej klasy stale się jej przygląda. Stwierdziła, że posyła jej lubieżne spojrzenia – lubieżne, tego właśnie słowa użyła – doskonale pamiętam sposób, w jaki to powiedziała. Mówiła, że jego wzrok nieustannie ją osacza, że prowokuje ją do niezdrowych, egoistycznych myśli. Twierdziła, że w żadnym wypadku nie może pozwolić, by cokolwiek odciągało ją od nauki. Lingzi sądziła, że chłopak przygląda się jej dlatego, że jest ładna. Fakt ten napawał ją wstydem. Ponieważ to uroda była przyczyną kłopotów, postanowiła, że stanie się brzydka i w ten sposób uda jej się powrócić na właściwą drogę. Mówiła, że musi się przykładać do nauki, ponieważ, o czym wszyscy byliśmy przekonani, tylko dostanie się na prestiżowy uniwersytet gwarantuje dobrą przyszłość.
W trakcie semestru Lingzi zmieniała swój wygląd na najróżniejsze dziwaczne sposoby. Ludzie coraz mniej z nią rozmawiali. Wreszcie większość kolegów z klasy zaczęła jej wyraźnie unikać.
Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie uważałam Lingzi za specjalnie ładną. Ale rozumiałam ją – po prostu była zbyt spięta. Nasza szkoła zaliczała się do „wiodących" – uczniom takich szkół często zdarzały się nagłe załamania nerwowe. Nie miałam jednak pojęcia, jak pomóc Lingzi. Zawsze wydawała się taka spokojna i niewzruszona.
Pewnego dnia Lingzi nie przyszła do szkoły. Od tamtej pory jej ławka pozostała pusta. Chodziły słuchy, że zachowuje się niebezpiecznie i że rodzice musieli związać ją sznurkiem i zawieźć do szpitala psychiatrycznego.
Wszyscy mówili, że Lingzi „oszalała". Zaczęłam zawzięcie objadać się czekoladą – wtedy właśnie nabrałam zwyczaju pochłaniania jej, gdy jestem niespokojna albo czymś się martwię. W ciągu ostatnich jedenastu lat nie zdołałam zerwać z tym nałogiem, przez który mam poważne problemy z poziomem cukru we krwi.
Żeby się z nią zobaczyć, pewnego sobotniego popołudnia zakradłam się do szpitala. Ubrana w nieprzemakalny czerwony dres prześlizgnęłam się przez łańcuchowe ogrodzenie. Przypuszczam, że równie dobrze mogłabym wejść główną bramą. Chociaż była zima, przyniosłam Lingzi jej ulubione lody Laleczka, suszone oliwki i słone suszone śliweczki. Siedziałam, pożerając z zapałem czekoladki, podczas gdy ona raczyła się lodami i słodkimi oliwkami. Wszyscy pozostali pacjenci byli dorośli. Mówiłam głównie ja. Za każdym razem, gdy kończyłam myśl, niezależnie od tematu, Lingzi wybuchała śmiechem. Miała dźwięczny, melodyjny śmiech, który przypominał brzęk dzwoneczków. Wtedy jednak jej śmiech wydał mi się dziwaczny.
O czym mówiła Lingzi? Powtarzała wciąż to samo, raz po raz: „Od lekarstw, które dają w tym szpitalu, człowiek robi się gruby. Bardzo, bardzo gruby".
Jakiś czas później dowiedziałam się, że Lingzi wyszła ze szpitala. Jej rodzice wiele razy prosili nauczycieli w szkole, by zawiadomili wszystkich, że Lingzi nie wolno przyjmować niczyich odwiedzin.
Wiadomość o jej śmierci dotarła do szkoły pewnego deszczowego popołudnia. Podobno rodzice wyszli tamtego dnia z domu, a z ich nieobecności skorzystał pewien chłopak, który przyniósł Lingzi bukiet kwiatów. Zdarzyło się to w 1986 roku – w całym Szanghaju były tylko dwie kwiaciarnie, niedawno otwarte. Tamtego wieczoru Lingzi podcięła sobie żyły w łazience, w mieszkaniu własnej rodziny. Mówili, że umarła, stojąc.
To tragiczne wydarzenie przyśpieszyło mój proces stawania się „dzieckiem z problemami".
Przestałam wierzyć w czyjekolwiek słowa. Nie wierzyłam w nic oprócz jedzenia, które wkładałam sobie do ust. Straciłam wiarę we wszystko. Miałam tylko szesnaście lat, ale moje życie już się skończyło. Skończyło się, kurwa mać.
Nadeszły dziwaczne dni. Pogrążyłam się w bezczynności. Odpuściłam sobie wszystko i stwierdziłam, że nie mam co robić z nadmiarem czasu. Lenistwo sprawiało, że mój głos chrypł coraz bardziej. Zaczęłam badać swoje ciało – przed lustrem albo przy biurku, ale nie zależało mi na tym, by je zrozumieć – chciałam go doświadczyć;
Stojąc przed lustrem i wpatrując się w swoje odbicie, ujrzałam własne pożądanie w całej jego obcości. Kiedy po kryjomu napierałam swoją płcią na chłodny róg biurka, zdarzało mi się poczuć przyjemny skurcz. Z początku często nie panowałam nad owym rozkosznym doznaniem, podobnie jak za pierwszym razem.
Tak rozpoczęła się moja stracona młodość. Odkąd skończyła się zima, melodyjny śmiech Lingzi wlókł się za mną wszędzie, ścigał mnie, a ja uciekałam na oślep, w bezkresną ciemność.
Udało mi się polubić tylko jedną nauczycielkę w szkole. Była bardzo młoda, wysoka i szczupła. Lubiła chodzić w ciemnych okularach i zawsze wyglądała tak samo spokojnie i nieszczęśliwie. W naszej klasie przeprowadziła jedną jedyną lekcję. Na początku odczytała wiersz – Jestem nieposłusznym dzieckiem undergroundowego poety Gu Chenga. Żaden nauczyciel wcześniej nie odważył się na coś takiego. Przeżyłam wtedy jedyne dziesięć minut transcendencji w całej mojej szkolnej karierze – uduchowione, czyste spojrzenie nauczycielki, my zasłuchani w jej głos, rozświetlona słońcem sala. Idealny czas, cudowny sen. Przez wiele lat powracało do mnie wspomnienie tego dnia, nie tracąc nic ze swojej poruszającej mocy. Tak jakbym nigdy wcześniej, aż do tamtej chwili, nie doświadczyła niczego naprawdę wzruszającego.
Rzuciłam szkołę w tym samym semestrze, w którym Lingzi popełniła samobójstwo; byłam pierwszym uczniem, który z własnej woli przerwał tam naukę. Uwolniłam się. Miałam nadzieję, że znajdę inny sposób, by dostać się na uniwersytet – mimo wszystko kiedyś chciałam tam trafić. Tylko że nie da się studiować bez ukończenia szkoły średniej.
Doszłam do wniosku, że w moim życiu jest za dużo kłamstwa. Miałam dość wciskania mi kitu i sama też nie zamierzałam tego robić.
Gdy rzuciłam szkołę, ktoś przedstawił mnie pewnemu czarnorynkowemu agentowi, i tak rozpoczęła się moja krótka kariera śpiewaczki w nocnych klubach. Uwielbiam śpiewać – śpiew przynosi mi swego rodzaju ulgę. Wychodziłam na scenę ubrana w idiotyczne stroje w tajwańskim stylu z lat osiemdziesiątych i odgrywałam wielce zrozpaczoną. W tamtych czasach podkreślałam brwi grubą, mocną kreską, upodabniając się do sentymentalnych tajwańskich piosenkarek Su Rui i Wa Wa.
Mieliśmy w zespole tancerza, chłopaka jeszcze młodszego ode mnie. Wyróżniał się jasnym spojrzeniem i był dość egzaltowany. Bardzo się ze sobą zżyliśmy i spędzaliśmy sporo czasu razem, paląc papierosy Feniks. Mówiono na niego „Żuczek", choć był całkiem sporego wzrostu i w niczym nie przypominał małego owada. Żuczek był niezhai, czyli „grzesznym długiem" – nielegalnym dzieckiem dwojga ludzi, zesłanych na wieś w czasie „rewolucji kulturalnej" – i nie miał własnego, prawdziwego domu w Szanghaju.
Pewnego razu postanowiliśmy wybrać się do Xiningu i dać tam parę występów, co niezwykle uradowało Żuczka. Podskakiwał na chodniku, jakby ćwiczył swoją własną wersję tanecznego aerobiku, który często oglądaliśmy w telewizji. Żuczek wychował się w Xiningu. Uwielbiał wschody słońca na północnym zachodzie. Mówił, że świt w Xiningu jest bardziej świetlisty niż gdziekolwiek indziej.
W pociągu do Xiningu Żuczek raczył mnie opowieściami o swoim przyjacielu z północnego zachodu. Nazywano go Bailian, czyli Biała Twarz, co w chińskiej operze symbolizuje zdradzieckość.
W północnozachodnich Chinach wszystko było szare – oprócz nieba, które miało najbłękitniejszy odcień błękitu. Poznałam Bailiana, który okazał się niewiele starszy od nas. Miał rzeczywiście bladą twarz. Byłam zaskoczona, że chłopak znany z udziału w licznych bójkach może być aż taki przystojny. Miał bardzo ciemne, nieobecne oczy i krótko ostrzyżone, lekko falujące włosy. Zauważyłam też jego wyjątkowo drobne stopy. Zaprosił mnie i Żuczka na tańce.
To był 1987 rok i nie istniały jeszcze żadne dyskoteki. Były dansingi, gdzie ludzie w rozmaitym wieku tańczyli walca i fokstrota. Dansingi na północnym zachodzie przypominały niechlujne spelunki; współzawodnictwo o partnerki do tańca często kończyło się tam burdą. Dla nas, szanghajczyków, była to kompletna nowość.
Tamtego wieczoru Bailian był z dziewczyną. Miała klasyczną urodę i wyglądała na jeszcze młodszą ode mnie. W naszej obecności Bailian zaproponował Żuczkowi wymianę partnerek. Nie podobało mi się to – jeśli chciał ze mną zatańczyć, mógłby do cholery zapytać o to mnie! Doszłam do wniosku, że ludzie na północnym zachodzie muszą mieć inne obyczaje niż my, mieszkańcy Szanghaju. Jednak Żuczek z radością przystał na jego propozycję, więc postanowiłam, że oszczędzę mu zakłopotania – nie chciałam, żeby przeze mnie stracił twarz.
Tańczyliśmy z Bailianem do pieśni Auld Lang Syne. Wszyscy wokół poruszali się tak poprawnie i starannie, jakby to stanowiło przepustkę do nowego życia.
Nazajutrz po naszym drugim występie Bailian przyszedł sam i poprosił mnie, żebyśmy poszli potańczyć tylko we dwoje.
– A po co zapraszasz mnie na tańce? – spytałam. Chyba nie zabrzmiało to zbyt miło, zwłaszcza że byłam w podłym nastroju, bo szefowie zespołu bez ustanku kłócili się o to, jak podzielić nasze zyski. Możliwe, że Bailian po prostu źle mnie zrozumiał. W każdym razie był wyraźnie zły. Spojrzał na mnie i spytał:
– A czemu mam cię nie zapraszać?
– Nie mówię, że masz mnie nie zapraszać, pytam tylko po co – odparłam.
– To idziesz czy nie?
– Oszalałeś? – powiedziałam. – Myślisz, że możesz ze mną rozmawiać takim tonem?
– To idziesz czy nie? – powtórzył.
Mówił monotonnie i beznamiętnie, nie podnosząc ani nie ściszając głosu.
– Nie idę! – oznajmiłam.
Kiedy wszedł do mojego pokoju w hoteliku, leżałam na łóżku i czytałam zbiór poezji pod tytułem Miejscy ludzie. Mówiąc: „Nie idę!", rzuciłam książką.
Następna rzecz, jaką pamiętam, to cios nożem. Nie mam pojęcia, skąd go wyjął, nie widziałam zbliżającego się ostrza ani ręki Bailiana, gdy go chował. Pamiętam, jak stał przede mną, blady; wyglądał, jakby dopadł go jakiś skurcz. Co najciekawsze, nawet na mnie nie patrzył. Gapił się przez okno.
Kiedy mnie ciął, zrobiło mi się zimno. Cierpiąc ból, doznałam wrażenia, że oddzielam się od własnego ciała; przez moment czułam się wspaniale. Fale odrętwienia uderzały we mnie, jedna po drugiej, rozchodziły mi się po plecach. Miałam pustkę w głowie; z oczu trysnęły mi niepowstrzymane strumienie łez. Zaczęłam dygotać. Podobnie czułam się czasami, czytając niektóre wiersze, śpiewając pewne piosenki czy słuchając pewnych historii, lecz to wrażenie było jeszcze intensywniejsze i ogarnęło mnie gwałtowniej.
– To idziesz czy nie? – spytał Bailian.
Wciąż na mnie nie patrzył.
– Dokąd? – spytałam.
– Potańczyć.
– Oczywiście, jasne – powiedziałam. – Ale najpierw pójdę do łazienki i zmyję krew z ramienia.
Wróciłam i stanęłam naprzeciwko niego. Kiedy podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć, nóż, który trzymałam w ręku, wbił się prosto w jego brzuch. Nie wyciągnęłam go. Był to nóż z Xinjiangu, który dostałam od ojca. Nie wiem, dlaczego mi go podarował; wydawało mi się to tak samo dziwne, jak jego zgoda na moje pożegnanie ze szkołą. W końcu był intelektualistą.
Bailian nie poruszył się. Patrzyliśmy na siebie, stojąc twarzą w twarz. Zaskoczyła mnie jego mina, lecz zanim w pełni to sobie uświadomiłam, okazało się, że ledwie stoję. Zrobiło się spokojnie i cicho, a ja oblałam się potem i poczułam, że odpływam, odpływam gdzieś daleko.
Zjawiła się policja. Dwa noże, dwoje zakrwawionych ludzi. Przyszedł Żuczek, stanął obok Bailiana i obaj gapili się na mnie. Nie wiem, kto wezwał policję. Zamknęli mnie. Gliny na północnym zachodzie to wredne bestie. Doszłam do wniosku, że skoro Bailian jest stąd, czeka mnie marny los.
Co dzień rano musiałam wychodzić na dziedziniec razem z innymi więźniami i klęczeć jakiś czas przed ogromnym hasłem: „Wyrozumiałość dla tych, którzy zeznają, surowość dla tych, którzy milczą". W więzieniu pełno było takich pouczających sloganów, wyrytych w murze czymś bardzo ostrym. Z nikim nie rozmawiałam. Bałam się otworzyć usta. Kości zostały rzucone: mój los już nie znajdował się w moich rękach. Nabrałam zwyczaju rozprostowywania nóg odzianych w czarne pończochy i przyglądania się im. Modne w tamtych czasach czarne jedwabne pończochy były zupełnie niestosowne w moim wieku, lecz te ciągłe obserwacje przekonały mnie, że mam naprawdę świetne nogi.
Żuczek przyszedł mnie odwiedzić. Zapytał, jakie to uczucie, kiedy wbija się komuś nóż.
Zastanowiłam się chwilę, lecz nie odpowiedziałam. Szczerze mówiąc, uczucie było takie, jakbym wbijała go w pikowaną bawełnianą kołdrę.
– Żałujesz? – zapytał.
Odpowiedziałam, że nie miałam pojęcia, co robię. Nie wiem, dlaczego dźgnęłam Bailiana – po prostu musiałam to zrobić. Nie przyszło mi do głowy, że prawie zabiłam człowieka. Zasługuję na karę. Ale to miejsce jest wstrętne! Wszędzie siki i gówna, bo ludzie sikają i srają, gdzie popadnie. Czuję się, jakby oblazły mnie bakterie, a jedzenie dają obrzydliwe. Życie na wolności jest takie wspaniałe, nawet jeśli żyje się w skrajnej nędzy.
– Nie płacz – powiedział Żuczek. – Nic złego ci nie zrobią. Nie masz nawet osiemnastu lat, nie mogą cię trzymać w zamknięciu. Widziałem się z Bailianem – wyszedł już ze szpitala i chce ci pomóc. Niedługo stąd wyjdziesz.
W pociągu do Szanghaju po raz pierwszy w życiu doświadczyłam uczucia wolności – takiego, jakie zapewne jest udziałem ptaków. Chyba właśnie wtedy nareszcie zaczęłam rozumieć i doceniać prawdziwe znaczenie wolności. Miałam poczucie, że moje życie wkrótce stanie się naprawdę ciekawe i ekscytujące. Długo patrzyłam przez okno pociągu; bezkresne równiny przypominały moje serce, bezlistne gałęzie nagich drzew wyrażały mój nastrój. Świat był taki rozległy! W nocy, gdy pociąg przewiercał się przez ciemność, zachwycałam się jego odgłosami. Zapisałam w notesie tych kilka wersów:
Odlatując,
Pokazuję światu
Rozpostarte skrzydła.
Nagle uświadomiłam sobie, że przepełnia mnie uczucie do Bailiana. Myśląc o tym, jak bardzo mi się podoba, widziałam jego jasną twarz, lśniącą tuż obok mnie; mój umysł ogarnął niezwykły stan. Być może Bailian pociągał mnie dlatego, że miał w sobie coś, czego mi brakowało. Jego obecność dawała jakiś napęd; czułam się, jakbym się unosiła, wyzwolona z samej siebie; na samą myśl o nim drżałam na całym ciele. Napisałam do niego mnóstwo listów, ale nigdy żadnego nie wysłałam. Kiedy zaczęłam chodzić z Sainingiem, przestałam o nim myśleć.
Jakiś czas potem dowiedziałam się od Żuczka, że Bailian został skazany na kilkanaście lat więzienia za rabowanie starożytnych grobowców. Jednak wyrok złagodzono i Bailian po wyjściu na wolność otworzył małą firmę gdzieś na północnym zachodzie.
Pewnego popołudnia dziesięć lat później, kiedy paliłam swoje listy, na nowo odkryłam tamte fragmenty przeszłości. Dotykając małej blizny na prawym ramieniu, która przynosiła mi szczęście, delektowałam się raz jeszcze uczuciem wbijania noża w jego ciało, podobnym do doświadczania bezkresnej pustki. Nie odczuwałam tego jako coś, co rzeczywiście zrobiłam. Poczułam zapach listów – był to zapach młodości.
Jego pełne wargi dotykały moich piersi. Był pierwszym facetem, który całował moje piersi. To on podarował mi ten obraz, widok, który tak pokochałam. Kiedy dotknęłam jego włosów, szybko rozpiął mi ubranie, a jego język sprawił, że moje serce zadrżało. Pobudzał mnie, a ja gładziłam jego włosy. Miał takie piękne włosy!
Lecz gdy wciągnął mnie pod swoje ciało, nagle ogarnął mnie chłód. Nie byłam nawet do końca rozebrana, a on wszedł do środka w jednej chwili. Bolało okropnie. Tak po prostu, wepchnął penisa w moje ciało. Leżałam bez ruchu; ból drążył moje serce; z bólu oniemiałam i zastygłam, nie mogłam się poruszyć.
Jego włosy słodko pachniały. Kołysały się z obu stron mojego ciała – wydawało się, że jest ich dwóch. Poruszał się na mnie, coraz szybciej, jakby nie mógł przestać. Trwało to okropnie długo i bolało tak bardzo, że przestałam w ogóle czuć własne ciało.
Ku mojemu rozczarowaniu, nie użył już więcej języka. Z wyjątkiem nieustannie przyśpieszającego oddechu nie wydał z siebie żadnego dźwięku, aż do samego końca, i wszystko to wydało mi się tak niedorzeczne, że ogarnął mnie smutek.
Wreszcie po raz pierwszy przycisnął mnie do siebie i pocałował w usta. Ten skurczybyk do tej pory ani razu tego nie zrobił. Uśmiechnął się do mnie, wywijając pulchne wargi; w jego oczach migotały urocze ogniki. Jego twarz przez chwilę znowu przypominała tamtą, którą zobaczyłam wtedy, w barze – zupełnie inną niż przed chwilą, kiedy mnie pieprzył.
Powiedziałam:
– Jesteś moim pierwszym facetem. Pieprzyłeś mnie. Miałam otwarte oczy i cały czas patrzyłam, jak mnie gwałcisz. Spieszyło ci się tak bardzo, że nawet się nie rozebrałeś.
Milczał. Jego długie włosy wciąż leżały na moim ciele; nie poruszał się. Głos piosenkarza z płyty stał się pieszczotą, na którą wciąż jeszcze czekała moja skóra. Prosty rytm płynął naprzód; w muzyce świat stawał się gładki i równy. Nie rozumiałam ani słowa z tego, co śpiewał piosenkarz, lecz brzmienie instrumentów klawiszowych było jak wampir, który wysysał ze mnie uczucia.
...
SaZbyszek