Lois McMaster Bujold - Barrayar 06 - Gra.odt

(443 KB) Pobierz
LOIS MCMASTER BUJOLD



 

LOIS MCMASTER BUJOLD

GRA

 

Dla Mamy

 

Z podziękowaniami dla Charlesa Marshalla za pomoc w zrozumieniu zagadnień związanych z inżynierią arktyczną oraz Williama Magaarda za cenne informacje na temat wojen i gier wojennych.

Rozdział pierwszy

– Służba na statku! – wykrzyknął rozradowany kadet stojący w kolejce cztery osoby przed Milesem. Twarz rozjaśniał mu coraz szerszy uśmiech, gdy przebiegał wzrokiem plastikową kartkę z przydziałem, trzymaną w lekko drżących dłoniach. – Będę młodszym oficerem do spraw uzbrojenia na cesarskim krążowniku „Komandor Vorhalas”. Mam niezwłocznie udać się na lądowisko w bazie Tanery, skąd wyruszę na orbitę. – Popędzony mocnym kuksańcem następnego w kolejce ustąpił mu miejsca. Odszedł na bok, podskakując radośnie i pomrukując z zadowolenia, co bynajmniej nie licowało z powagą stanowiska, jakie miał objąć.

– Chorąży Plause. – Podstarzały sierżant siedzący za biurkiem obrzucił zebranych spojrzeniem, w którym udało mu się w jakiś sposób pogodzić znudzenie z władczością. Bez pośpiechu sięgnął po kolejny pakiet dokumentów, ujmując go delikatnie dwoma palcami. Ciekawe, jak długo zajmuje to stanowisko w Cesarskiej Akademii Wojskowej, zastanawiał się Miles. Ile setek, a może tysięcy młodych oficerów przemaszerowało przed jego biurkiem i obdarzonych łaskawym spojrzeniem ruszyło budować swoje kariery? Czy po kilku latach służby wszyscy upodabniali się do siebie? Takie same jasnozielone mundury, identyczne błękitne plastikowe prostokąty na kołnierzykach – lśniące oznaki awansu. I to samo pożądliwe spojrzenie; absolwenci najbardziej elitarnej akademii Cesarstwa z głowami nabitymi wizjami chwały, jaką dać może tylko armia. „My nie maszerujemy ku przyszłości, ale ją atakujemy i zmieniamy”.

Plause podszedł do biurka, przyłożył kciuk do pieczęci zabezpieczającej, a następnie otworzył kopertę.

– No i...? – zapytał stojący tuż przed Milesem Ivan Vorpatril. – Nie trzymaj nas w niepewności.

– Szkoła językowa – odparł Plause, nie przerywając czytania.

Już teraz Plause znał perfekcyjnie cztery główne języki Barrayaru.

– Jako uczeń czy nauczyciel? – dopytywał się Miles.

– Uczeń.

– Ach tak... W takim razie to musi być kurs języków galaktycznych. A potem na pewno zainteresuje się tobą wywiad. Tak czy inaczej nie skończysz na tej planecie – stwierdził Miles.

– No, nie wiadomo – zaoponował Plause. – Skąd wiesz, że nie posadzą mnie w jakiejś betonowej komórce, gdzie będę programować komputery translacyjne, aż oślepnę? – Jednak błysk w jego oczach zdradzał, że sam nie wierzy w te słowa.

Miles litościwie nie napomknął o głównej niedogodności pracy dla wywiadu: o tym, że Plause będzie pracować dla szefa Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, Simona Illyana, człowieka, który pamiętał wszystko. Chociaż przy stanowisku, jakie obejmie, być może Plause nigdy nie dostąpi wątpliwej przyjemności bezpośredniego współpracowania z Illyanem.

– Chorąży Lobachik.

Lobachik był jednym z najsumienniejszych ludzi, jakich Miles kiedykolwiek spotkał; zawsze serio – zero poczucia humoru. Toteż Miles nie zdziwił się ani trochę, gdy Lobachik otworzył kopertę i zduszonym głosem oznajmił:

– Służba bezpieczeństwa. Rozszerzony kurs ochrony i działań kontrwywiadowczych.

– A... szkoła dla straży pałacowej – powiedział z zainteresowaniem Ivan, zerkając ponad ramieniem Lobachika.

– To spory zaszczyt – dodał Miles. – Zwykle Illyan rekrutuje swoich uczniów spośród ludzi z dwudziestoletnim stażem, obwieszonych medalami.

– Może cesarz Gregor poprosił Illyana o kogoś bardziej zbliżonego do niego wiekiem – zasugerował Ivan. – Dla rozruszania stetryczałego otoczenia. Te dinozaury o pomarszczonych twarzach, które zwykle podsyła mu Illyan, każdego wpędziłyby w depresję.

Lobachik, nigdy nie przyznawaj się, że masz poczucie humoru. W CesBez–ie oznacza to automatyczną degradację.

Jeśli tak, doszedł do wniosku Miles, to Lobachik nie musi martwić się o utratę stanowiska.

– I naprawdę poznam osobiście cesarza? – spytał Lobachik, spoglądając nerwowo na Milesa i Ivana.

– Pewnie będziesz go oglądać codziennie przy śniadaniu – oznajmił Ivan. – Biedny sukinsyn. – Ciekawe, kogo miał na myśli, zastanawiał się Miles, Gregora czy Lobachika? Zdecydowanie Gregora, doszedł do wniosku.

– Wy, Vorowie znacie go... Jaki on jest?

Miles zauważył złośliwy błysk w oku Ivana, który już otwierał usta, by zabawić się kosztem przerażonego kadeta, toteż odparł szybko:

– Cesarz jest bardzo bezpośrednim i otwartym człowiekiem. Na pewno świetnie się dogadacie.

Lobachik, nieco uspokojony, skierował się w kierunku wyjścia, po drodze jeszcze raz wertując rozkazy.

– Chorąży Vorpatril – wyczytał sierżant. – Chorąży Vorkosigan.

Ivan i Miles odebrali swoje przydziały, po czym odeszli na bok i dołączyli do kolegów.

Ivan otworzył swoją kopertę.

– Ha! Dostałem przydział do kwatery głównej w Vorbarr Sultana. Jeśli chcecie wiedzieć, to będę adiutantem komandora Jollifa, szefa pionu operacyjnego. – Pokiwał głową i odwracając arkusz na drugą stronę, dodał: – Wygląda na to, że zaczynam już jutro.

– Uuu – wtrącił się kadet, który miał służyć na statku. Ciągle jeszcze lekko podrygiwał z zadowolenia. – Ivan będzie sekretarką. Musisz się pilnować. Już widzę, jak generał Lamitz prosi, żebyś usiadł mu na kolanach...

Ivan zbył kąśliwą uwagę obscenicznym gestem.

– Zazdrośnik, zwykły zazdrośnik. Będę żył sobie jak cywil. Praca od siódmej do siedemnastej, własne mieszkanie w mieście. A chciałbym zauważyć, że na tym swoim statku nie uświadczysz żadnej dziewczyny. – Ivan przemawiał pozornie radosnym i spokojnym tonem, ale nie zdołał ukryć rozczarowania. Miał nadzieję, że zostanie skierowany do służby na statku. Wszyscy o tym marzyli.

Miles również. Okręt. Ostatecznie dowództwo – jak jego ojciec i dziadek, i ich przodkowie i... Marzenie, nadzieja, pragnienie... Jeszcze chwilę zwlekał z otwarciem koperty, powodowany zarówno strachem, jak i obawą przed rozwianiem ostatniej nadziei. W końcu przycisnął kciuk do pieczęci zabezpieczającej i z przesadną uwagą otworzył zamknięcie. Pojedyncza karta plastikowa, sterta dokumentów podróżnych... Krótka chwila na przebiegnięcie wzrokiem tych kilku linijek rozkazu i... to by było tyle, jeśli chodzi o powściągliwość. Miles zamarł w bezruchu i z niedowierzaniem jeszcze raz przeczytał krótki tekst.

– No i co, kuzynie? – Zagadnął Ivan, spoglądając w dół na przydział Milesa.

– Ivan – wydusił Miles – może mam lekką sklerozę, ale o ile sobie przypominam, w trakcie szkolenia naukowego nie mieliśmy żadnego kursu meteorologii, prawda?

– Mieliśmy matematykę piątego stopnia, ksenobotanikę – wyliczał Ivan, drapiąc się w zamyśleniu po głowie. – Była też geologia i podstawy terraformowania gruntów. A... na pierwszym roku był kurs meteorologii lotniczej.

– Tak, ale...

– No i jaki numer wykręcili ci tym razem? – wtrącił Plause gotów do złożenia, zależnie od odpowiedzi, gratulacji lub kondolencji.

– Mam być kierownikiem zespołu meteorologicznego w bazie Lazkowski. Gdzie, do diabła, jest baza Lazkowski? Nigdy nie słyszałem o tym miejscu!

Sierżant siedzący na biurkiem podniósł głowę, słysząc te słowa, i ze złośliwym uśmiechem oznajmił:

– A ja słyszałem, sir. Baza mieści się na Wyspie Kiryła, gdzieś koło kręgu polarnego. To zimowa baza szkoleniowa dla piechoty. Słyszałem, że gryzipiórki nazywają ją Krainą Wiecznego Lodu.

– Piechota?! – powtórzył Miles.

Ivan uniósł w zdumieniu brwi i spojrzał na Milesa.

– Piechota? Dlaczego właśnie ty? To nie fair.

– Rzeczywiście – przyznał słabo Miles. Świadomość licznych ułomności ciała, jakimi obdarzył go los, spłynęła nań niczym zimny prysznic.

Lata wyrafinowanych tortur medycznych zdołały prawie całkowicie skorygować poważne deformacje, które omal nie zabiły Milesa tuż po narodzeniu. Prawie. Niegdyś przykurczony niczym żaba, teraz stał już prawie prosto. Kości, do niedawna kruche jak kreda, w końcu zostały trochę wzmocnione. W dzieciństwie karzeł ledwo wystający nad ziemię, dzięki wytrwałej rehabilitacji zdołał osiągnąć prawie cztery stopy dziewięć cali wzrostu. Aż do samego końca pozostawała kwestia wątpliwego wyboru: im dłuższe kości, tym bardziej łamliwe, a lekarz Milesa nadal utrzymywał, że ostatnie sześć cali było fatalną pomyłką. Miles po kolejnym złamaniu nogi przyznał mu w końcu rację, lecz wtedy było już za późno. Byłe nie być mutantem, byle... teraz i tak nie miało to już znaczenia. Gdyby tylko pozwolili Milesowi wykazać się w służbie cesarskiej, już on by sprawił, że zapomnieliby o jego słabości. Wydawało się, że jest to jedyne możliwe w tej sytuacji rozwiązanie.

Na pewno w Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa znalazłaby się z setka zajęć, w których jego dziwny wygląd i ukryte słabości nie stanowiłyby żadnej przeszkody. Mógłby zostać adiutantem albo tłumaczem w służbie wywiadowczej. Albo nawet oficerem zbrojeniowym na jakimś okręcie, gdzie pracowałby przy komputerze. Wszyscy wiedzieli, że ma ograniczony wybór, powinni to zrozumieć. Więc dlaczego piechota? Ktoś tu grał nie fair. A może to zwykła pomyłka? Nie pierwsza i nie ostatnia. Po dłuższej chwili Miles ocknął się z zamyślenia i mocniej ściskając kartkę w dłoni, ruszył w kierunku drzwi.

– Gdzie idziesz? – zapytał Ivan.

– Muszę zobaczyć się z majorem Cecilem.

– Ach tak? Powodzenia. – Ivan demonstracyjnie westchnął.

Czyżby na twarzy sierżanta, pochylonego nad stertą papierów, malował się skrywany uśmiech?

– Chorąży Draut – oznajmił donośnym głosem. Kolejka przesunęła się do przodu.

Kiedy Miles wszedł do biura majora Cecila i zasalutował, ten pochylał się nad biurkiem podwładnego i tłumaczył mu coś, pokazując na ekran holowidu.

Zobaczywszy Milesa, rzucił okiem na chronometr i rzekł:

– Ha, nie minęło nawet dziesięć minut. Wygrałem zakład. – Zasalutował na powitanie, gdy tymczasem podoficer, uśmiechając się kwaśno, wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i wyłuskawszy z niej banknot jednomarkowy, wręczył go bez słowa swojemu szefowi. Major tylko z pozoru był w doskonałym humorze. Skinął głową w kierunku drzwi i podwładny wyszedł z pomieszczenia, zabierając ze sobą plastikową kartkę, którą wypluł jego holowid.

Major Cecil był mężczyzną około pięćdziesiątki – szczupłym, spokojnym i bystrym. Nawet bardzo bystrym. Chociaż nominalnie nie był szefem działu personalnego, gdyż stanowisko to piastował oficer wyższy rangą, odpowiedzialny za prace administracyjne, Miles już dawno doszedł do wniosku, że to właśnie Cecil rządzi w kadrach. To przez jego ręce przechodziły wszystkie przydziały dla absolwentów Akademii i on ostatecznie o wszystkim decydował. Miles zawsze uważał go za człowieka przystępnego i wyrozumiałego, w którym żyłka nauczycielska dominowała nad wojskową. Był szczerze oddany armii, a przy tym zachował zdrowy rozsądek. Aż do dzisiaj Miles ufał mu bezgranicznie.

– Sir – zaczął ostrożnie. Gestem pełnym rozpaczy wyciągnął przed siebie kartkę z nieszczęsnym rozkazem. – Co to jest?

Cecil schował banknot jednomarkowy do kieszeni i spojrzał na Milesa wzrokiem, w którym czaiły się iskierki rozbawienia.

– Chcesz, żebym ci to przeczytał, Vorkosigan?

– Sir, protestuję... – Miles szybko ugryzł się w język i zaczął od początku: – Mam kilka pytań na temat mojego przydziału.

– Oficer–meteorolog, baza Lazkowski – wyrecytował major Cecil.

– A więc to nie pomyłka? Dostałem właściwą kopertę?

– Jeśli to właśnie jest napisane na twojej kartce, to tak.

– Czy... czy zdaje pan sobie sprawę, że cała moja znajomość meteorologii ogranicza się do pobieżnych informacji na temat lotniczych prognoz pogody?

– Tak. – Major nie zamierzał ustąpić.

Miles zamilkł. Odsyłając swojego podwładnego, Cecil dawał mu do zrozumienia, że może liczyć na szczerą rozmowę.

– Czy to jest jakaś kara? – Co ja panu zrobiłem, dodał w myślach.

– Ależ skądże, żołnierzu – zaoponował łagodnie Cecil. – To zupełnie normalny przydział. A może oczekiwałeś czegoś niezwykłego? Moim zadaniem jest obsadzanie wakujących stanowisk. Muszę przydzielać pracowników tam, gdzie są potrzebni.

– Ale tu znacznie lepiej pasowałby absolwent jakiejś uczelni technicznej. – Miles nerwowo rozprostował palce dłoni, z trudem panując nad swoim głosem. – Znacznie lepiej. Kadet z Akademii nie nadaje się do tej roboty.

– Owszem – zgodził się major.

– W takim razie dlaczego? – spytał Miles, znacznie ostrzejszym tonem, niż wypadało.

Cecil westchnął i wyprostował się.

– Wiesz doskonale, Vorkosigan, że byłeś najbaczniej obserwowanym kadetem, który kiedykolwiek przestąpił progi tej uczelni, nie wykluczając samego cesarza Gregora...

Miles skinął głową.

– Mimo że w niektórych sprawach wykazałeś się niezwykłą błyskotliwością, to w wielu innych okazywałeś słabość. I nie mam tu na myśli twoich problemów ze zdrowiem, chociaż wszyscy oprócz mnie uważali, że to one właśnie spowodują, iż pożegnasz się z Akademią przed upływem pierwszego roku. Pamiętam, że byłeś zdumiewająco wrażliwy na te...

Miles żachnął się:

– Ból to ból, sir. Nie robiłem tego na pokaz.

– I bardzo dobrze. Ale twoja najbardziej niebezpieczna słabość leży w... jakby to określić... niesubordynacji. Zbyt często próbujesz dyskutować z przełożonymi.

– Wcale nie – wyrwało się Milesowi, ale natychmiast przywołał się do porządku.

Cecil wykrzywił usta w półuśmiechu.

– Powiedzmy. No i jeszcze ten twój mocno irytujący zwyczaj traktowania oficerów starszych stopniem, tak jakby byli twoimi, hmm... – Cecil urwał, szukając w myśli właściwego słowa.

– Kolegami? – zaryzykował Miles.

– Służącymi – poprawił Cecil. – Chcesz, żeby wypełniali twoje rozkazy. Vorkosigan, jesteś urodzonym manipulantem. Przyglądam się tobie od ponad trzech lat i stwierdzam, że sposób, w jaki zachowujesz się w grupie, jest fascynujący. Niezależnie od tego, czy jesteś przywódcą, czy podwładnym, w jakiś sposób zawsze doprowadzasz do tego, że twoje sugestie i pomysły są realizowane.

– Czy zachowywałem się aż tak lekceważąco, sir? – Miles poczuł, że w okolicach żołądka robi mu się zimno.

– Przeciwnie. Biorąc pod uwagę twoje pochodzenie, zaiste zdumiewające jest to, jak świetnie udało ci się ukryć tę wrodzoną arogancję. No ale, Vorkosigan... – Cecil w końcu uderzył w poważniejszy ton – ...służba imperium to nie tylko Akademia. Na uczelni twoi koledzy szanowali cię, ponieważ tam inteligencja jest mile widziana. Zawsze wybierano cię na przywódcę zespołu podczas zadań strategicznych z tego samego powodu, z którego nikt nie chciał mieć ciebie w swojej drużynie, gdy chodziło o czysto fizyczną rywalizację – ci młodzi napaleńcy chcieli wygrywać. Zawsze. W każdej sytuacji.

– Sir, przecież nie przetrwam, jeśli będę robić to samo co zwykli ludzie!

– Rzeczywiście – rzekł Cecil, przechylając głowę. – Ale mimo to musisz się nauczyć, jak dowodzić zwykłymi ludźmi. I pracować pod ich rozkazami! Vorkosigan, to nie jest żadna kara i na pewno nie zrobiłem tego dla żartu. Od wyboru, jakiego dokonam, zależy nie tylko życie naszych wspaniałych oficerów, ale także niewinnych ludzi, którzy będą z nimi pracować. Jeśli przydzielę jakieś zadanie komuś, kto się do niego nie nadaje, jeśli nie docenię jakiegoś pracownika lub przeciwnie – przecenię go, ryzykuję stratę nie tylko jego samego, ale i innych, którzy znajdą się w pobliżu. Wracając do sedna naszej rozmowy: za sześć miesięcy (o ile nie będzie żadnych nieplanowanych opóźnień) Cesarska Stocznia Orbitalna zakończy budowę okrętu „Książę Serg” i przekaże go do eksploatacji.

Miles głośno przełknął ślinę.

– Będzie twój – oznajmił Cecil, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie. – Najnowsza, najszybsza i najbardziej śmiercionośna jednostka, jaką Jego Cesarska Wysokość kiedykolwiek wysłał w kosmos. Okręt o najdalszym zasięgu. Będzie mógł przebywać w przestrzeni międzyplanetarnej dłużej niż jakikolwiek pojazd, który wybudowaliśmy do tej pory. A co za tym idzie, członkowie jego załogi będą przebywać razem i grać sobie wzajemnie na nerwach przez okres o wiele dłuższy niż w przypadku standardowych statków. Najwyższe dowództwo już zajęło się opracowaniem profilów psychologicznych związanych z tym zagadnieniem.

– A teraz posłuchaj mnie uważnie. – Cecil pochylił się do przodu, a Miles naśladując go, uczynił to samo. – Jeśli przetrwasz sześć miesięcy na daleko wysuniętej, odizolowanej od świata placówce lub, mówiąc bez ogródek, jeśli wytrzymasz w Krainie Wiecznego Lodu, przekonasz mnie, że dasz sobie radę z każdym wyzwaniem, jakie postawi przed tobą służba w armii. Poprę twoją prośbę o przeniesienie na „Księcia”. Ale jeśli to schrzanisz, to ani ja, ani nikt inny nie będzie mógł już nic dla ciebie zrobić. Płyń albo giń, żołnierzu.

Lataj, skorygował w myśli Miles. Chcę latać.

– Sir... jak okropne jest to miejsce?

– Nie chciałbym cię zniechęcać, chorąży Vorkosigan – odparł uprzejmie Cecil.

Też pana kocham, majorze, pomyślał Miles.

– Ale... piechota? Moje kalectwo... i z nim mogę próbować służyć armii jak najlepiej, ale trudno udawać, że go nie ma. Może będzie lepiej, jeśli od razu rzucę się z okna i zaoszczędzę wszystkim czasu. – Cholera! Po co pozwalali mi przez trzy lata zajmować miejsce na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni na Barrayarze, skoro od razu po jej ukończeniu zamierzają mnie zlikwidować? – Zawsze sądziłem, że moja ułomność zostanie w jakiś sposób uwzględniona.

– Oficer–meteorolog jest pracownikiem technicznym, żołnierzu – pocieszył go major. – Nikt nie zamierza spuścić ci na głowę batalionu ludzi, by zrównali cię z ziemią. Wątpię, czy znajdzie się w armii jakiś oficer chętny do wyjaśnienia admirałowi, dlaczego wracasz z placówki w worku foliowym. – Ton jego głosu wyraźnie się ochłodził, gdy dodał: – W tym twoja nadzieja, mutancie.

Nie przemawiały przez niego prywatne uprzedzenia, ale chęć wypróbowania Milesa. Cecil nie dawał za wygraną. Miles pochylił głowę i odrzekł:

– Mogę być i mutantem, jeśli pomoże to innym mutantom.

– Wiedziałeś, że są inni, prawda? – Cecil spojrzał na niego uważniej, a w jego oczach pojawił się jakby błysk zrozumienia.

– Od lat, sir.

– Hmm. – Cecil uśmiechnął się blado, wstając zza biurka, i wyciągnął do Milesa prawą dłoń. – W takim razie życzę powodzenia, lordzie Vorkosigan.

Miles uścisnął rękę majora.

– Dziękuję, sir. – Szybko przerzucił stertę dokumentów podróżnych załączonych do rozkazu, układając je we właściwej kolejności.

– Gdzie się teraz udasz? – zapytał Cecil.

Znowu go sprawdza. Chyba robi to odruchowo. Miles odparł bez zastanowienia:

– Do archiwum Akademii.

– A!

– Po podręcznik meteorologii i inne potrzebne materiały.

– Bardzo dobrze. A propos, ten, kogo masz zmienić, zostanie jeszcze kilka tygodni po twoim przybyciu, by wprowadzić cię we wszystko.

– Jestem strasznie wdzięczny za tę uprzejmość, sir – odparł Miles, nie kryjąc ironii.

– Nie chcemy pozbawiać cię wszelkich szans, żołnierzu.

Zostawimy ci jedną, taką malutką, dodał w duchu Miles.

– Za to również jestem wdzięczny, sir. – Po tych słowach zasalutował niedbale i wyszedł.

Ostatni etap drogi na Wyspę Kiryła Miles odbył na wielkim, sterowanym automatycznie frachtowcu w towarzystwie znudzonego pilota rezerwy i osiemdziesięciu ton ładunku. Większą część podróży spędził, zapamiętale wkuwając wszelkie dostępne informacje na temat pogody. A ponieważ ze względu na wielogodzinne postoje w dwóch ostatnich portach załadunkowych czas lotu uległ znacznemu wydłużeniu, gdy frachtowiec wylądował wreszcie na lotnisku bazy Lazkowski, Miles stwierdził mile zaskoczony, że w swoich studiach meteorologicznych posunął się znacznie dalej, niż zakładał.

Wrota doku przeładunkowego otwarły się, wpuszczając do środka rozmyte światło słońca skłaniającego się nisko nad horyzontem. Temperatura na dworze mimo pełni lata nie przekraczała plus pięciu stopni. Oczom Milesa ukazali się pierwsi mieszkańcy wyspy: grupa ubranych na czarno żołnierzy z ładowarkami, dowodzona przez kaprala o zmęczonym wyglądzie, który zmierzał w kierunku frachtowca. Wyglądało na to, że nikt nie oczekiwał nowego oficera meteorologicznego. Miles włożył futrzaną kurtkę i ruszył ku grupce ludzi.

Kilku mężczyzn w czerni widziało, jak zeskoczył z rampy, i całkiem otwarcie wymieniało uwagi na jego temat. Posługiwali się barrayarską greką, regionalnym dialektem, który mimo iż wywodził się z Ziemi, przez długie lata Okresu Izolacji całkowicie zatracił swoje oryginalne brzmienie. Zmęczony podróżą Miles dostrzegł znajome spojrzenia pełne wrogiej ciekawości i zdecydował, że najlepiej będzie udawać, iż nie rozumie języka szyderców, i nie reagować na ich zaczepki. Poza tym Plause i tak wielokrotnie mu powtarzał, że jego grecki akcent jest fatalny.

– A cóż to jest? Jakiś dzieciak?

– Zawsze przysyłali nam gówniarzy, ale ten to dopiero kurdupel!

– Hej, to wcale nie dzieciak. To jakiś cholerny karzeł. Pewnie przy porodzie akuszerka upuściła go z wrażenia. Tylko popatrzcie, toż to prawdziwy mutant!

Z dużym wysiłkiem Miles opanował się, by nie spojrzeć na dowcipnisiów. Ci natomiast, przekonani, że ich nie rozumie, nie krępowali się i coraz głośniej komentowali dziwny wygląd przybysza.

– A po co ma na sobie mundur?

– Pewnie to nasza nowa maskotka.

Nawet dziś prastare zabobonne lęki, zakorzenione od dawna w genach, nadal są żywe, pomyślał ze smutkiem Miles. Mogą zatłuc cię na śmierć bez żadnego powodu, nie wiedząc nawet, dlaczego cię nienawidzą, powodowani jedynie zbiorową psychozą i panicznym strachem przed wszystkim, co odmienne i dziwne. Miles i tak mógł mówić o dużym szczęściu, ponieważ zawsze chroniła go pozycja ojca. Ale co mieli powiedzieć inni dziwacy, którzy nie mieli takiego poparcia? Ledwie dwa lata temu na Starówce w Vorbarr Sultana miało miejsce tragiczne wydarzenie: banda pijanych chuliganów wykastrowała rozbitą butelką po winie bezdomnego kalekę. Mówiono wówczas o dużej wrażliwości społecznej, gdyż zdarzenie to nie zostało pominięte milczeniem, tylko wywołało głośny skandal. A ostatnie dzieciobójstwo w okręgu Vorkosiganów jeszcze dobitniej podkreślało tragizm całej sytuacji. Racja, pozycja społeczna czy ranga wojskowa bywały przydatne i Miles zamierzał dzięki nim osiągnąć jak najwięcej, zanim jego czas dobiegnie końca.

Miles rozsunął poły kurtki, tak by widoczny był kołnierzyk munduru z dystynkcjami oficerskimi.

– Witam, kapralu. Mam zameldować się u porucznika Ahna, głównego meteorologa bazy. Gdzie mogę go znaleźć?

Miles poczekał, aż podoficer zasalutuje, co nastąpiło z pewnym opóźnieniem, ponieważ kapral wytrzeszczał na niego oczy ze zdumienia. Po dłuższej chwili w końcu dotarło do niego, że Miles naprawdę jest oficerem.

Dopiero wówczas zasalutował i odezwał się:

– Proszę mi wybaczyć... eee, co pan mówił, sir?

Miles łaskawie odpowiedział na powitanie i spokojnym tonem powtórzył przemowę.

– A... porucznik Ahn. No tak. Zwykle ukrywa się... znaczy się, przebywa w swoim biurze. W głównym budynku administracyjnym. – Kapral wskazał dwupiętrowy gmach wykonany z prefabrykatów, wyrastający sponad rzędu magazynów do połowy zagrzebanych w śniegu. Kompleks budowlany znajdował się na końcu pola startowego, jakiś kilometr od miejsca, w którym stali. – Nie sposób go przeoczyć. To najwyższy budynek w bazie.

A przy tym, zauważył Miles, wyróżniający się na tle innych górą sprzętu telekomunikacyjnego, wystającego z dachu pod różnymi kątami. Świetnie.

I co teraz, zastanawiał się. Czy mam powierzyć swój bagaż tym głupkom i modlić się, żeby dotarł za mną do miejsca przeznaczenia? A może przeszkodzić im w pracy i oddelegować jedną z ładowarek do przewiezienia rzeczy? W myślach dojrzał siebie, jak przyczepiony do dziobu pojazdu sunie ku przeznaczeniu wraz z połową tony zimowej bielizny, pakowanej po dwa tuziny w paczce, numer serii #6774932. Stwierdził, że bezpieczniej będzie załatwić to samemu, więc przerzucił torbę podróżną przez ramię.

– Dziękuję, kapralu – odezwał się, po czym pokuśtykał powoli we wskazanym kierunku, w pełni świadom, że klamry na nogach ukryte pod spodniami muszą wytrzymać dodatkowy ciężar. Po drodze okazało się, że budynki znajdują się znacznie dalej, niż oczekiwał, ale mimo to zacisnął zęby i bez problemów zdołał przejść cały dystans bacznie obserwowany przez grupkę zebraną przy statku.

Baza wyglądała na całkowicie opuszczoną. I nic dziwnego – przeważającą część jej mieszkańców stanowili żołnierze piechoty, którzy przybywali tu na szkolenia w dwóch grupach w zimie. Obecnie na miejscu znajdował się jedynie podstawowy personel, a większość stałych pracowników właśnie teraz, w trakcie krótkiego lata, wyjeżdżała na urlopy. Miles dotarł do gmachu administracji, nie napotykając po drodze ani jednego mieszkańca bazy.

Zgodnie z odręcznym napisem, umieszczonym na płytce holowidu w holu, biura kierownictwa i dział kartograficzny były zamknięte. Miles ruszył w górę jedynym korytarzem, znajdującym się po prawej stronie od wejścia. Szukał jakiegoś czynnego biura, jakiegokolwiek pokoju, w którym mógłby uzyskać informacje. Większość drzwi po obu stronach korytarza była zamknięta, a światła wygaszone. W końcu dotarł do gabinetu oznaczonego tabliczką „Księgowość”, gdzie zastał mężczyznę w czarnym mundurze porucznika. Oficer siedział za biurkiem, wpatrując się w ekran holowidu, na którym widniały długie kolumny danych. Co chwila z jego ust wydobywały się ciche przekleństwa.

– Gdzie jest dział meteorologiczny? – zapytał Miles, wtykając głowę w drzwi.

– Dwójka – odparł lakonicznie porucznik, wskazując palcem na sufit. Nie odwrócił się nawet, a jedynie jeszcze bardziej nachylił nad biurkiem i ponownie zaklął. Miles cicho wycofał się na korytarz.

Po krótkich poszukiwaniach dotarł na drugie piętro, gdzie w końcu znalazł interesujący go gabinet. Na zamkniętych drzwiach widniał wyblakły napis. Przystanął przed nimi, zdjął torbę z ramienia i przykrył ją kurtką. Następnie przyjrzał się sobie krytycznym wzrokiem. Czternastogodzinna podróż nie wpłynęła najlepiej na jego samopoczucie i wygląd. Jednak po wnikliwej inspekcji stwierdził z zadowoleniem, że udało mu się uchronić mundur wyjściowy przed zabrudzeniem, a także eleganckie oficerki. Wygładził czapkę i wsunął ją za pas. Dla tej chwili przebył pół planety i poświęcił pół życia. Miał za sobą trzy lata morderczego szkolenia, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że pobyt w Akademii był jedynie przygrywką, suchą zaprawą przed prawdziwym życiem w armii. I dopiero dziś Miles poczuł, że obejmując swoje pierwsze kierownicze stanowisko, staje oko w oko z rzeczywistością. A tu liczyło się pierwsze wrażenie, zwłaszcza w jego przypadku. Wziął głęboki oddech i zapukał.

Zza drzwi dobiegł mocno przytłumiony głos, który Miles uznał za zaproszenie. Otworzył drzwi i wszedł do gabinetu.

Jego oczom ukazała się ściana zabudowana od podłogi po sufit błyskającymi i migającymi komputerami i monitorami holowidów. Cofnął się odruchowo, gdy uderzyła go fala gorąca. W pomieszczeniu panował tropikalny upał. Gabinet pogrążony był w półmroku, jedyne światło dawała poświata emitowana przez monitory. Wyczuwając jakiś ruch po lewej stronie, Miles odwrócił się i zasalutował.

– Chorąży Miles Vorkosigan melduje się na służbie – oznajmił i spojrzał tam, gdzie spodziewał się zobaczyć przełożonego, ale jego wzrok napotkał jedynie powietrze.

Źródło ruchu znajdowało się bowiem o wiele niżej. Na podłodze, oparty plecami o konsoletę komunikacyjną siedział nieogolony mężczyzna około czterdziestki, odziany jedynie w bieliznę. Dziwny osobnik uśmiechnął się szeroko do Milesa, wzniósł w górę butelkę wypełnioną do połowy bursztynowym płynem i wymamrotał:

– Cześć, chłopcze. Kocham cię – następnie powoli osunął się na podłogę.

Miles wpatrywał się w niego z namysłem przez długą chwilę.

Mężczyzna zaczął chrapać.

Miles przykręcił ogrzewanie, zdjął bluzę i przykrył kocem porucznika Ahna (albowiem nim był pijany mężczyzna), po czym oddał się ponurym rozmyślaniom, próbując ocenić sytuację. Miał nadzieję, że w sztabie bazy uzyska pomoc. Z tego, co się zorientował, wszystkie dane komputerowe, z wyjątkiem obrazów przesyłanych na bieżąco przez satelitę, pochodziły z kilkunastu urządzeń pomiarowych rozmieszczonych wokół całej wyspy. Nawet jeśli kiedyś istniały jakieś instrukcje postępowania, teraz ich tu nie było. Po kilkunastu minutach bezmyślnego obserwowania skulonego na podłodze porucznika Miles uznał, że czas zapoznać się z zawartością biurka Ahna i plikami komputerowymi.

Odkrycie kilku interesujących faktów wpłynęło pozytywnie na zmianę stosunku Milesa do ludzkiego wraku spoczywającego u jego stóp. Porucznik Ann miał za sobą dwadzieścia lat służby i zaledwie tygodnie dzieliły go od emerytury. Ostatni awans spotkał go dawno, dawno temu. A jeszcze więcej czasu minęło od dnia, w którym znalazł się w bazie. Wyglądało na to, że Ahn od piętnastu lat pełni funk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin