Arthur C. Clarke, Baxter Stephen - Światło minionych dni.odt

(432 KB) Pobierz



 

 

Arthur C. Clarke, Stephen Baxter

 

 

 

Światło minionych dni

 

(Przekład: Elżbieta Gepfert, Piotr W. Cholewa)

 

 

SCAN–dal

Bobowi Shaw

 

 

 

Czy nie jest możliwe – często się zastanawiam – by zdarzenia, które tak intensywnie przeżywaliśmy, dysponowały egzystencją niezależną od naszych umysłów? A jeśli tak, czy nie będzie możliwe, z czasem, wynalezienie jakiegoś urządzenia, które potrafi do nich sięgnąć? Zamiast wspominać tutaj scenę, tam jakiś glos, wcisnę wtyczkę do ściany i będę słuchała przeszłości...

Virginia Woolf (1882–1941)

 

Prolog

 

Bobby patrzył na Ziemię – piękną i spokojną w klatce srebrzystego światła.

Pasma zieleni i błękitu przeciskały się na nowe pustynie Azji i Środkowego Zachodu Ameryki Północnej. Sztuczne rafy nad Morzem Karaibskim lśniły jasnym błękitem na tle ciemniejszego oceanu. Wielkie mgliste maszyny pracowały nad biegunami, by naprawić atmosferę. Powietrze było czyste jak szkło, gdyż ludzkość czerpała teraz energię z samego jądra Ziemi.

I Bobby wiedział, że jeśli zechce, samym wysiłkiem woli potrafi spojrzeć w przeszłość.

Mógł patrzeć, jak rozkwitają miasta na powierzchni cierpliwej planety, jak potem rozsypują się i znikają niczym rdzawa rosa. Mógł patrzeć, jak gatunki wymierają i deewoluują niczym liście zwijające się w pączki. Mógł obserwować powolny taniec kontynentów, gdy Ziemia zasysała w swe żelazne serce pierwotny żar. Teraźniejszość była lśniącym, rozszerzającym się pęcherzem życia i świadomości, z przeszłością zamkniętą wewnątrz, uchwyconą i nieruchomą jak owad w bursztynie.

Na tej bogatej, rosnącej Ziemi zanurzona w swej wiedzy doskonała ludzkość przez długi czas żyła w pokoju: pokoju niewyobrażalnym, gdy on sam przychodził na świat.

I wszystko to wzięło się z ambicji jednego człowieka – chciwego, zepsutego; człowieka, który nigdy nie rozumiał, dokąd doprowadzą jego marzenia.

To zadziwiające, pomyślał.

Bobby spojrzał w swoją przeszłość – i w swoje serce.

 

Część pierwsza

 

AKWARIUM

 

Wiemy, jak okrutna jest często prawda, i zastanawiamy się,

czy ułuda nie koi nas bardziej.

 

Henri Poincaré (1854–1912)

 

1. Maszyna Casimira

 

Krótko przed wschodem słońca Witalij Keldysz wsiadł niezgrabnie do swego samochodu, uruchomił autoszofera i pozwolił, by wóz odjechał spod zaniedbanego hotelu.

Ulice Leninska były puste, powierzchnia drogi popękana, wiele okien zabito deskami. Pamiętał to miejsce w szczycie rozwoju, gdzieś w latach siedemdziesiątych: gwarne miasto naukowców, z dziesiątkami tysięcy mieszkańców. Miało swoje szkoły, kina, basen, stadion sportowy, kawiarnie, restauracje, hotele, a nawet własną stacją telewizyjną.

A jednak, gdy mijał główną bramę na północy miasta, wciąż tkwił tam stary niebieski znak z białą strzałką wskazującą: DO BAJKONURU, nadal głoszący tę dawną, mylącą nazwę. I wciąż tutaj, w sercu Azji, rosyjscy inżynierowie budowali statki kosmiczne i wystrzeliwali je w niebo.

Chociaż, pomyślał ze smutkiem, pewnie już niedługo.

Słońce wzeszło wreszcie i przyćmiło gwiazdy – wszystkie prócz jednej, jak się przekonał, najjaśniejszej ze wszystkich. Swobodnie, z nienaturalną prędkością poruszała się przez południowe niebo. Były to ruiny Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, nigdy nie ukończonej, porzuconej w 2010 roku po katastrofie wiekowego promu kosmicznego. Ale stacja wciąż dryfowała wokół Ziemi jak nieproszony gość na dawno zakończonym przyjęciu.

Pejzaż za miastem był monotonny. Samochód minął stojącego cierpliwie przy drodze wielbłąda i pomarszczoną kobietę w łachmanach. Pomyślał, że taką scenę mógł pewnie zobaczyć w każdej chwili ostatniego tysiąca lat, jak gdyby nie liczyły się te wszystkie zmiany polityczne, techniczne i społeczne, które przemknęły nad tą krainą. Być może tak właśnie było.

Lecz w coraz jaśniejszym wiosennym słońcu zieleniał step nakrapiany żółtymi kwiatami. Witalij odsunął okno i próbował wyczuć zapach łąk, który tak dobrze pamiętał. Jednak nos, zniszczony przez wiele lat palenia tytoniu, zawiódł go po raz kolejny. Witalij poczuł ukłucie smutku, jak zawsze o tej porze roku. Trawa i kwiaty wkrótce znikną: wiosna na stepach trwa tragicznie krótko, jak samo życie.

Dotarł do celu.

Był to łańcuch stalowych wież wycelowanych w niebo i gigantycznych, betonowych wzgórz. Kosmodrom – o wiele większy od jego zachodnich konkurentów – pokrywał tysiące kilometrów kwadratowych pustego terenu. Oczywiście większa jego część była obecnie porzucona, a ogromne wysięgniki rdzewiały powoli w suchym powietrzu lub zostały rozebrane na złom – za zgodą władz albo i bez niej.

Lecz dziś rano przy jednej z platform panował spory ruch. Witalij widział techników w ochronnych kombinezonach i pomarańczowych hełmach, biegających wokół wielkiej wieży – niczym wierni u stóp potężnego boga.

Z megafonów nad stepem popłynęły słowa: Gotowost' diesjat' minut. Dziesięć minut i odliczanie trwa.

Spacer z samochodu na stanowisko obserwacyjne, choć krótki, bardzo go zmęczył. Witalij starał się ignorować bicie krnąbrnego serca, krople potu na szyi i czole, brak tchu, uczucie bólu nękające ramię i kark.

Powitali go ci, którzy przybyli tu wcześniej. Byli to korpulentni, zadowoleni z siebie mężczyźni i kobiety, którzy w tej nowej Rosji poruszali się płynnie między prawem a mętnym światem podziemia. Byli też bardzo młodzi technicy o twarzach podobnych do szczurów, niczym symbole głodu dręczącego ten kraj od upadku Związku Radzieckiego.

Przyjął powitanie, ale z zadowoleniem pogrążył się w odosobnieniu i anonimowości. Kobiety i mężczyźni w tych ciężkich czasach nie dbali ani o niego, ani o jego wspomnienia lepszej przeszłości.

Nie obchodziło ich też szczególnie to, co miało nastąpić. Wszystkie rozmowy dotyczyły wydarzeń rozgrywających się daleko stąd: Hirama Pattersona i jego tuneli podprzestrzennych, jego obietnicy, że samą Ziemię uczyni przezroczystą jak szkło.

Było jasne, że Witalij jest tu najstarszym z obecnych, być może ostatnim okazem z dawnych dni. Ta myśl dawała mu pewną gorzką satysfakcję.

Dziś była niemal siedemdziesiąta rocznica wystrzelenia pierwszej Mołni – „błyskawicy” – w 1965 roku. Równie dobrze mogło to być siedemdziesiąt dni, tak wyraźnie wszystko pamiętał. Armia młodych naukowców, techników rakietowych, mechaników, robotników, kucharzy, cieśli i murarzy pojawiła się na tym pustym stepie i mieszkając w chatach i namiotach, na przemian marznąc i gotując się w upale, uzbrojona w niewiele więcej niż swoje oddanie sprawie i geniusz Koralowa, wybudowała i wystrzeliła pierwsze statki kosmiczne ludzkości.

Projekt satelitów Mołnia był rzeczywiście genialny. Wielkie silniki Korolewa nie potrafiły wynieść satelity na orbitę geosynchroniczną, na wysokość, gdzie by zawisła nad stałym punktem powierzchni Ziemi. Dlatego Korolew umieszczał swe satelity na eliptycznych ośmiogodzinnych trajektoriach. Na takich starannie dobranych orbitach trzy Mołnie mogły objąć swym zasięgiem większą część Związku Radzieckiego. Przez całe dziesięciolecia ZSRR, a potem Rosja utrzymywały konstelację Mołni na ich eliptycznych torach, gwarantując wielkiemu, rozległemu krajowi tak ważną społeczną i gospodarczą jedność.

Witalij uważał satelity komunikacyjne Mołnia za największe osiągnięcie Korolewa, przewyższające nawet inne dokonania Konstruktora – wystrzeliwanie w kosmos ludzi i robotów, lądowanie na Marsie i Wenus, a nawet przegrany o włos z Amerykanami wyścig do Księżyca.

Lecz dziś, prawdopodobnie, zapotrzebowanie na te cudowne ptaki wygasło.

Wielka wieża startowa odsunęła się, a ostatnie kable energetyczne opadły, wijąc się jak grube czarne węże. Pojawiła się smukła sylwetka samej rakiety: igła z ozdobnym ożebrowaniem, typowym dla antycznych, cudownych, absolutnie niezawodnych konstrukcji Korolewa. Chociaż słońce wzeszło już wysoko, rakieta była skąpana w jaskrawym sztucznym świetle i w oparach kriogenicznego paliwa zbiorników.

Tri. Dwa. Odin. Zaziganije!

Zapłon...

 

Kiedy Kate Manzoni wjeżdżała do kampusu OurWorldu, jaskrawy pokaz świetlny Hirama Pattersona malował już niebo nad stanem Waszyngton. Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie spóźni się na tę niezwykłą konferencję bardziej, niż to wypada.

Małe samoloty krążyły po niebie, rozpylając warstwę (z pewnością ekologicznie bezpiecznego) pyłu, na której lasery kreśliły obrazy obracającej sią Ziemi. Co kilka sekund glob stawał się przezroczysty i odsłaniał znajomy symbol OurWorldu, wyrysowany w samym jądrze. Wszystko to było dość tandetne i tylko przesłaniało prawdziwe piękno czystego nocnego nieba.

Zaciemniła dach auta i powidoki popłynęły jej przed oczami.

Mały robot zawisł przed samochodem. Wyglądał jak jeszcze jeden wirujący powoli ziemski glob, a kiedy przemówił, głos miał gładki, syntetyczny, pozbawiony wszelkich emocji.

– Tędy, pani Manzoni.

– Chwileczkę – rzuciła i szepnęła: – Wyszukiwarka. Lustro. Jej własny obraz wykrystalizował się pośrodku pola widzenia,

niepokojąco przesłaniając wirującego robota. Sprawdziła przód i tył sukni, włączyła programowalne tatuaże na ramionach i odgarnęła niesforne kosmyki włosów. Obraz, syntezowany z danych kamer samochodu i przekazywany do wszczepów na siatkówce, był trochę ziarnisty, a przy zbyt szybkich ruchach rozpadał się na kwadratowe piksele, ale takie były ograniczenia staromodnej techniki wszczepów zmysłowych. Godziła się z nimi. Lepiej znosić niewyraźne obrazy, niż pozwolić, żeby jakiś chirurg od poprawiania CUN pchał się z łapami do jej czaszki.

Gotowa, usunęła obraz i wysiadła z wozu z taką gracją, na jaką tylko było ją stać w tej bezsensownie obcisłej i niepraktycznej sukience.

Kampus OurWorldu okazał się dywanem prostokątów trawy, oddzielających dwupiętrowe budynki biur – szerokie, niezgrabne skrzynie błękitnego szkła, podtrzymywane przez wąskie wsporniki zbrojonego betonu. Był brzydki i staromodny – szczyt korporacyjnej mody lat dziewięćdziesiątych. Na parterze każdego z budynków był otwarty parking, na jednym z nich zatrzymał się jej samochód.

Włączyła się w rzekę ludzi, płynącą w stronę bufetu. Roboty podskakiwały im nad głowami.

Bufet był zrobiony najwyraźniej na pokaz: spektakularny, wielopoziomowy szklany walec obudowany wokół autentycznego, zamalowanego graffiti kawałka berlińskiego muru. Co niezwykłe, przez sam środek sali przepływał strumień, a nad nim przerzucono niewielkie kamienne mostki. Dziś wieczór pewnie z tysiąc gości krążyło po tej szklistej podłodze, grupy zbierały się i rozpraszały, strzępy rozmów niosły się na wszystkie strony.

Wiele głów zwróciło się w jej stronę. Niektórzy pewnie ją poznali, inni – zarówno mężczyźni, jak i kobiety – patrzyli z wykalkulowaną żądzą.

Spoglądała na jedną twarz po drugiej i rozpoznawała je ze zdumieniem. Byli tu prezydenci, dyktatorzy, członkowie królewskich rodów, wielcy świata przemysłu i finansjery oraz zwykła mieszanka sław muzycznych, filmowych i z innych dziedzin sztuki. Nie zauważyła prezydent Juarez, ale było kilka osób z jej gabinetu. Musiała przyznać, że na swój najnowszy spektakl Hiram ściągnął niezłą publiczność.

Kate wiedziała oczywiście, że nie znalazła się tutaj wyłącznie z powodu swego dziennikarskiego talentu czy umiejętności prowadzenia konwersacji, lecz dzięki połączeniu urody i pewnej sławy, jaką zyskała, rozgłaszając odkrycie Wormwoodu. Cóż, sama z przyjemnością korzystała z tych atutów, zwłaszcza od czasu swego wielkiego zerwania.

Roboty pływały nad głowami, roznosząc kanapki i drinki. Wzięła jakiś koktajl. Niektóre przekazywały obrazy ze stacji Hirama. W tym podnieceniu nikt nie zwracał na nie uwagi, nawet na te najbardziej widowiskowe: jeden z robotów na przykład pokazywał rakietę kosmiczną tuż przed startem, najwyraźniej z jakiegoś suchego stepu w Azji. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że cała ta technika robiła wrażenie, wzmacniając jakby słynne przechwałki Hirama, że misją OurWorldu jest informowanie planety.

Z wolna dryfowała w stronę jednej z większych grup ludzi w pobliżu. Próbowała dostrzec, kto, czy też co, znalazł się w centrum ich uwagi. Zauważyła szczupłego młodego człowieka o ciemnych włosach, z wąsem jak mors i w okrągłych okularach; miał na sobie jakiś absurdalny teatralny mundur wojskowy – jasnozielony ze szkarłatnymi lampasami. Miała wrażenie, że trzyma jakiś mosiężny instrument muzyczny, jakby małą trąbkę. Rozpoznała go oczywiście i zaraz straciła zainteresowanie. Zwykły wirtual. Przyjrzała się stojącym wokół gościom, zaskoczona ich dziecięcym zafascynowaniem tą symulacją dawno już martwej sławy.

Jeden ze starszych mężczyzn przyglądał sięjej nieco zbyt uważnie; oczy miał dziwne, nienaturalnie jasne. Zastanawiała się, czy używa nowej generacji implantów siatkówki – podobno operowały na falach długości milimetra, przy których tkaniny stają się przezroczyste; w połączeniu z lekkim wzmocnieniem obrazu pozwalały użytkownikowi widzieć przez ubrania. Mężczyzna zrobił niepewny krok w jej stronę; jego protezy, niewidoczne maszyny chodzące, zawarczały lekko.

Kate odwróciła się.

– ...Obawiam się, że to tylko wirtual. To znaczy ten nasz młody sierżant. Podobnie jak jego trzech towarzyszy, rozstawionych na sali. Nawet władza mojego ojca nie pozwala jeszcze na wskrzeszanie zmarłych. Ale, oczywiście, wie pani o tym wszystkim.

Aż podskoczyła, słysząc głos przy uchu. Odwróciła się i spojrzała w twarz młodego człowieka: miał może dwadzieścia pięć lat, czarne włosy, dumny rzymski nos, a w brodzie dołek, za którym kobiety pewnie szalały. Mieszane pochodzenie uwidaczniała smagła skóra i grube czarne brwi nad oszałamiającymi, przymglonymi błękitnymi oczami. Lecz jego wzrok wędrował niespokojnie, nawet w ciągu tych kilku pierwszych sekund spotkania – jakby miał kłopoty z utrzymaniem kontaktu wzrokowego.

– Pani się na mnie gapi – powiedział. Próbowała się bronić.

– Zaskoczył mnie pan. Wiem zresztą, kim pan jest.

Młody człowiek nazywał się Bobby Patterson; był jedynym synem i dziedzicem Hirama, a także słynnym uwodzicielem. Zastanowiła się, ile jeszcze samotnych kobiet wziął dzisiaj na cel.

– A ja znam panią, pani Manzoni. Czy może mam do pani mówić Kate?

– Proszę bardzo. Pana ojca nazywam Hiramem, tak jak wszyscy, chociaż nigdy go nie spotkałam.

– A chcesz? Mogę to załatwić.

– Tego jestem pewna.

Przyjrzał się jej uważnie. Najwyraźniej bawił go ten subtelny słowny pojedynek.

– Wiesz, można zgadnąć, że jesteś dziennikarką, a przynajmniej, że piszesz. Po tym, jak obserwujesz raczej ludzi, reagujących na wirtuala, niż samego wirtuala... Czytałem twoje teksty na temat Wormwoodu. Narobiłaś szumu.

– Nie takiego jak sam Wormwood, kiedy trafi w Pacyfik dwudziestego siódmego maja 2534 roku.

Uśmiechnął się. Zęby miał jak rzędy pereł.

– Intrygujesz mnie, Kate Manzoni – oświadczył. – W tej chwili sięgasz do wyszukiwarki, prawda? Pytasz o mnie.

– Nie. – Zirytowała ją ta sugestia. – Jestem dziennikarką, nie potrzebuję protezy pamięci.

– A ja najwyraźniej tak. Pamiętałem twoją twarz i teksty, lecz nie twoje imię. Czujesz się urażona?

Zjeżyła się.

– A niby dlaczego? Szczerze mówiąc...

– Szczerze mówiąc, wyczuwam w powietrzu odrobinę chemii seksu. Mam rację?

Ciężka ręka opadła na jej ramię i otoczył ją silny zapach taniej wody kolońskiej. Zjawił się osobiście Hiram Patterson: jeden z najsławniejszych ludzi na planecie.

Bobby uśmiechnął się i delikatnie odepchnął ramię ojca.

– Tato, znowu wprawiasz mnie w zakłopotanie.

– Och, co tam. Życie jest takie krótkie, prawda?

Akcent Hirama zdradzał jego pochodzenie – te przeciągane nosowe samogłoski, typowe dla Norfolk w Anglii. Był bardzo podobny do syna, lecz ciemniejszy, łysawy, z pasmem sztywnych czarnych włosów wokół głowy. Oczy jarzyły się błękitem nad rodowym długim nosem. Uśmiechał się lekko, pokazując pożółkłe od nikotyny zęby. Wydawał się energiczny i nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt kilka lat.

– Pani Manzoni, podziwiam pani teksty, a jeżeli wolno mi dodać, wygląda pani cudownie.

– I zapewne dlatego się tutaj znalazłam. Roześmiał się zadowolony.

To także. Ale chciałem mieć pewność, że przynajmniej jedna inteligentna osoba znajdzie się wśród tych pustogłowych politykierów i ślicznotek, którzy zawsze przychodzą na takie imprezy. Ktoś, kto potrafi zapisać tę chwilę dla historii.

– Jestem zaszczycona.

– Ależ skądże – odparł bez ogródek. – Jest pani ironiczna. Słyszała pani plotki o tym, co chcę zrobić dziś wieczorem. Prawdopodobnie niektóre sama pani wymyśliła. Uważa mnie pani za stukniętego megalomana...

Tego bym raczej nie powiedziała. Widzę przed sobą człowieka z nową zabawką. Hiramie, czy naprawdę wierzysz, że zabawka może zmienić świat?

– Ale zabawki to robią, wie pani o tym! Kiedyś było to koło, pług, wytop żelaza... Wynalazki, które potrzebowały tysiąca lat, żeby rozprzestrzenić się na całej planecie. Teraz wystarczy jedno pokolenie albo mniej. Proszę pomyśleć o samochodzie czy telewizji. Gdy byłem mały, komputery przypominały gigantyczne szafy, które obsługiwali kapłani z perforowanymi kartami. A dzisiaj spędzamy połowę życia podłączeni do ekranu SoftScreenu. Ale moja zabawka przebije wszystkie... No cóż, musi pani sama to ocenić. – Przyjrzał się Kate. – Życzę dobrej zabawy. Jeśli ten młody darmozjad jeszcze pani nie zaprosił, to proszę przyjść na kolację, pokażemy pani więcej: tyle, ile pani zechce. Mówię poważnie. Wystarczy, że powie pani któremuś z robotów. A teraz przepraszam... – Lekko ścisnął ją za ramię, a potem ruszył przez tłum. Idąc, uśmiechał się, machał ręką, ściskał dłonie. Kate nabrała tchu.

– Czuję się, jakby właśnie wybuchła bomba.

– On tak działa – roześmiał się Bobby. – A przy okazji...

– Tak?

– I tak chciałem to zrobić, zanim ten stary dureń się wtrącił. Przyjdź na kolację. Może potem trochę się zabawimy, poznamy lepiej...

Paplał dalej, lecz Kate przestała go słuchać i skupiła się na rym, co wiedziała o Hiramie Pattersonie i OurWorldzie.

Hiram Patterson, urodzony jako Hirdamani Patel, pochodził z ubogiej rodziny osiadłej w błotnistych okolicach wschodniej Anglii, z terenów, które zniknęły już pod Morzem Północnym. Pierwsze wielkie pieniądze zdobył, wykorzystując japońskie techniki klonowania do wytwarzania składników dla tradycyjnej medycyny – kiedyś niezbędne do tego były tygrysie wąsy, łapy, pazury, a nawet kości – i sprzedawał to chińskim społecznościom na całym świecie. Tak zyskał sławę: krytykę za wykorzystanie tak zaawansowanej techniki dla zaspokajania tak prymitywnych celów i podziw za pomoc w ochronie żyjących jeszcze tygrysów w Indiach, Chinach, Rosji i Indonezji... Teraz zresztą nie został ani jeden.

Potem Hiram rozszerzył krąg swych zainteresowań. Skonstruował pierwszy na świecie udany ekran typu SoftScreen, elastyczny system generowania obrazu, oparty na polimerowych pikselach, zdolnych do emisji wielobarwnego światła. Po tym sukcesie Hiram zdobył prawdziwy majątek. Wkrótce jego korporacja OurWorld stała się potęgą w zaawansowanej technologii przekazu wiadomości, sportu i rozrywki.

Lecz Wielka Brytania upadała. Jako część Zjednoczonej Europy pozbawiona została ważnych makroekonomicznych narzędzi, takich jak kontrola nad kursami walut i stopami procentowymi, a przy tym nie była chroniona przed słabą gospodarką większego organizmu. Rząd brytyjski nie potrafił powstrzymać ostrego kryzysu. I w końcu, w roku 2010, niepokoje społeczne i zmiany klimatyczne zmusiły Wielką Brytanię do opuszczenia Unii Europejskiej. Zjednoczone Królestwo się rozpadło, a Szkocja podążyła własną drogą. Przez cały ten czas Hiram walczył, by utrzymać fortunę OurWorldu.

Potem, w 2019, Anglia z Walią oddały Irlandię Pomocną Eire, a rodzinę królewską odesłały do Australii, gdzie wciąż witano jaz radością. Po czym stała się pięćdziesiątym drugim stanem Ameryki. Dzięki większej mobilności siły roboczej, międzyregionalnym transferom finansowym i innym cechom realnie zunifikowanej amerykańskiej gospodarki Anglia rozkwitła.

Rozkwitła jednak bez Hirama.

Jako obywatel USA Hiram szybko wykorzystał okazję i przeniósł się na przedmieścia Seattle, w stanie Waszyngton. Zapewne dla czystej satysfakcji umieścił sztab swej korporacji w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się kampus Microsoftu. Hiram lubił się przechwalać, że będzie Billem Gatesem dwudziestego pierwszego wieku. Istotnie, majątek korporacji i jego osobiste wpływy na żyznej glebie amerykańskiej gospodarki wzrastały wykładniczo.

Wciąż jednak, o czym Kate dobrze wiedziała, był tylko jednym z licznych, choć potężnych graczy na małym i konkurencyjnym rynku. Znalazła się tu dzisiaj, ponieważ – tak głosiły plotki i sam przed chwilą to sugerował – Hiram miał ujawnić coś nowego, coś, co całkowicie zmieni sytuację.

W przeciwieństwie do ojca Bobby Patterson dorastał pod osłoną potęgi Hirama.

Kształcony w Eton, Cambridge i Harvardzie zajmował rozmaite stanowiska w firmach ojca i prowadził dość spektakularny styl życia międzynarodowego playboya i najlepszej partii na świecie. O ile Kate wiedziała, ani razu nie wykazał się żadną inicjatywą, nie przejawił śladu chęci, by wyrwać się z objęć ojca albo nawet go zastąpić.

Spoglądała na jego perfekcyjną twarz. Oto ptak, który jest szczęśliwy w pozłacanej klatce, myślała. Zepsuty, bogaty dzieciak.

Czuła jednak, że rumieni się pod jego wzrokiem, i przeklinała własną biologię.

Nie odzywała się przez kilka sekund, a Bobby wciąż czekał, czy przyjmie zaproszenie na kolację.

– Pomyślę o tym, Bobby.

Wydawał się zdziwiony, jakby nigdy dotąd nie otrzymał takiej pełnej wahania odpowiedzi.

– Jest jakiś problem? Jeśli chcesz, mógłbym...

– Panie i panowie.

Wszystkie głowy zwróciły się. w stronę, mówcy; Kate odetchnęła z ulgą.

Hiram wszedł na podwyższenie na końcu sali. Za nim olbrzymi ekran ukazywał powiększony obraz jego głowy i ramion. Niczym łaskawy bożek uśmiechał się do wszystkich, a roboty krążyły wokół jego głowy jak klejnoty, połyskując obrazami z licznych kanałów OurWorldu.

– Chciałbym przede wszystkim podziękować wam za przybycie tutaj, gdzie będziecie świadkami historycznej chwili, a także za waszą cierpliwość. Przedstawienie zaraz się zacznie.

Wymuskany wirtual w zielonkawym mundurze zmaterializował się na scenie obok Hirama; staroświeckie okulary połyskiwały w świetle lamp. Przyłączyło się jeszcze trzech innych: w różu, błękicie i szkarłacie. Każdy z nich trzymał instrument muzyczny – obój, trąbkę i flet. Zabrzmiały oklaski. Cała czwórka skłoniła się swobodnie i cofnęła w tylną część sceny, gdzie czekała perkusja i trzy elektryczne gitary.

Hiram podjął przemowę.

– Te obrazy docierajądo nas, do Seattle, ze stacji Brisbane w Australii. Są przekazywane między satelitami komunikacyjnymi. Opóźnienie wynosi kilka sekund. Można powiedzieć, że ci chłopcy przez ostatnie kilka lat zarobili furę pieniędzy, a ich nowa piosenka Let Me Love You przez cztery tygodnie od Bożego Narodzenia była pierwsza na listach przebojów na całym świecie. Wszystkie zyski poszły na cele dobroczynne.

– Nowa piosenka – mruknęła cynicznie Kate. Bobby pochylił się do niej.

– Nie lubisz V–Fabów?

– Daj spokój – odparła. – Oryginalny zespół rozpadł się sześćdziesiąt pięć lat temu. Dwóch z nich umarło, zanim się urodziłam. Ich gitary i bębny były tak straszliwie staromodne w porównaniu z nowym sprzętem powietrznym, gdzie muzyka jest generowana przez taniec wykonawców... Zresztą wszystkie te nowe piosenki to tylko ekstrapolowane śmieci.

– A wszystko to jest częścią naszej... Jak to nazywasz w swoich polemikach? Kulturowej zgnilizny – dokończył uprzejmie.

– Tak jest, do licha – odparła, lecz jego gracja sprawiała, że własna surowość wprawiała ją w lekkie zakłopotanie.

Hiram mówił dalej:

...nie tylko na pokaz. Urodziłem się w roku 1967, podczas Lata Miłości. Oczywiście niektórzy twierdzą, że lata sześćdziesiąte były rewolucją kulturalną, która prowadziła donikąd. Może to prawda, przynajmniej bezpośrednio. Ale te lata i ich muzyka o miłości i nadziei odegrały wielką rolę w kształtowaniu mnie i innych z tamtego pokolenia.

Bobby pochwycił wzrok Kate. Rozczapierzywszy palce, udawał, że wymiotuje; musiała osłonić usta, żeby się nie roześmiać.

– .., W samym środku tego lata, dwudziestego piątego czerwca 1967 roku, odbył się globalny koncert telewizyjny, który miał pokazać potęgę rodzącej się sieci komunikacyjnej. – Za plecami Hirama perkusista V–Fab podał rytm i cały zespół zaczął grać żałobną parodię Marsylianki, która ustąpiła pięknie zaśpiewanej trzyczęściowej melodii.

– To był wkład Wielkiej Brytanii – zawołał Hiram, przekrzykując muzykę. – Pieśń o miłości, zaśpiewana dwustu milionom ludzi na całym świecie. Ten koncert nazywał się Nasz Świat, Our World. Tak, to prawda. Stąd wziąłem nazwę. Wiem, że to trochę staroświeckie. Ale gdy tylko zobaczyłem nagranie tego koncertu, a miałem wtedy dziesięć lat, wiedziałem, co chcę robić w życiu.

Staroświeckie tak, pomyślała Kate, lecz z pewnością skuteczne. Publiczność jak zaczarowana wpatrywała się w ogromny obraz Hirama, a muzyka lata sprzed siedmiu dekad rozlegała się w całej sali.

– A dzisiaj – rzekł Hiram z szerokim gestem – wydaje mi się, że osiągnąłem cel mojego życia. Radzę, żebyście się czegoś złapali, choćby czyjejś ręki...

Podłoga stała się przezroczysta.

 

Zawieszona nagle w pustej przestrzeni Kate poczuła, że się zatacza. Oczy oszukiwały ją mimo twardej podłogi pod stopami. Rozległy się nerwowe śmiechy i kilka krzyków, cichy brzęk tłuczonego szkła.

Kate ze zdumieniem odkryła, że chwyciła Bobby'ego za ramię. Wyczuwała tam węzły mięśni. Ujął jej dłoń, pozornie bez żadnego wyrachowania.

Zostawiła rękę tam, gdzie była. Na razie.

Miała wrażenie, że unosi się wśród gwiaździstego nieba, jakby cała sala przeniosła się w kosmos. Lecz te „gwiazdy” rozmieszczone na czarnym tle układały się w sześcienną sieć połączoną delikatnymi promieniami kolorowego światła. Spoglądając w głąb tej siatki, widząc malejące w oddali obrazy, Kate miała wrażenie, że zagląda do nieskończenie długiego tunelu.

Na tle muzyki, która wciąż brzmiała dookoła, subtelnie różna stylem od oryginalnego nagrania, Hiram powiedział:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin