Autor: James Morrow
Tytul: Abe Lincoln u McDonalda
(Abe Lincoln in McDonald's)
Z "NF" 3/92
Złapał ostatni pociąg odjeżdżający z roku 1863 i wysiadł w
pochmurnym grudniu 2009, niedługo przed świętami, po czym
przeszedł przez przełom dekad i nie oglądając się za siebie
stanął piątego lipca, żeby się porządnie rozejrzeć. Nie
wystarczyło być zwyczajnym turystą; musi wniknąć w ten
czas i w to miejsce, ogarnąć wszystko swoją duszą.
W kieszeni kamizelki, przyciśnięta do trzepoczącego
rozpaczliwie serca, spoczywała ostateczna wersja straszliwego
Układu z Seward. Wystarczy, że złoży pod nim swój podpis -
Jefferson Davis już to uczynił w imieniu odłączonych stanów - i
rozbity naród ponownie się zjednoczy. Nic prostszego jak jeden
podpis: A. Lincoln.
Poprawiwszy wąski krawat zanurzył się w wypełniającym
Pennsylvania Avenue chaosie i zaczął szukać banku.
- Mam złe wiadomości - oznajmił Norman Grant, odkładając
słuchawkę telefonu jakby to był zatruty sztylet. - Badania
Jimmy'ego dały wynik pozytywny.
Obwisła, przypominająca dynię twarz Waltera Shermana
pobladła z przerażenia.
- Jesteś pewien? - "Pozytywny wynik", cóż za paradoksalne
określenie! Ileż ironii kryło się w jego klinicznych
znaczeniach: nicość, choroba, zagłada.
- Przeprowadziliśmy dwukrotnie badanie krwi, a potem
jeszcze test na obecność antyciał. Przykro mi. Jim ma gorączkę
Błękitnego Nilu.
Walter jęknął. Dzięki Bogu, że jego córka była akurat u
Sheridanów; przed trzema laty Tanya otrzymała Jimmy'ego pod
choinkę, z listem od Świętego Mikołaja, i od tego
czasu bardzo pokochała starego niewolnika. Nazywała go swoim
drugim ojcem. Walter nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego prosiła
akurat o sześćdziesięciolatka, a nie o szczenię, stanowiące
obiekt marzeń większości dzieci, ale z drugiej strony, czy
komuś udało się zgłębić meandry umysłu przedszkolaka?
Gdyby tylko tego cholernego wirusa złapał ktoś inny, a nie
akurat Jimmy! To nie był taki sobie, zwyczajny niewolnik.
Prawda, że jeśli chodziło o pielęgnowanie ogrodu, pranie
dywanów czy malowanie domu, to zawsze miał do wszystkiego dwie
lewe ręce, ale ten jego związek z Tanyą! Był jej opiekunem,
towarzyszem zabaw, powiernikiem, a nawet nauczycielem. Walter
wciąż jeszcze nie mógł wyjść z podziwu nad tym wielkim
odkryciem ubiegłego wieku: wystarczy przykuć do komputera
odpowiednio młode szczenię (najlepiej w wieku od dwóch do
sześciu lat), a ono wchłonie ogromne zasoby wiedzy i następnie
we wspaniały sposób przekaże ją dzieciom. Tylko dzięki
Jimmy'emu Tanya przyswoiła sobie znaczącą porcję informacji na
temat geometrii, teorii muzyki, historii Ameryki i Grecji, zanim
jeszcze pierwszy raz poszła do przedszkola.
- Jakie są prognozy?
Lekarz westchnął ciężko.
- Rozwój choroby przebiega zawsze w ten sam sposób. Mniej
więcej za rok dojdzie do drastycznego osłabienia odporności
jego organizmu, w wyniku czego zostanie wydany na pastwę setek
złośliwych infekcji. Jednak najbardziej, rzecz jasna, niepokoi
mnie ciąża Marge.
Blade ciało Waltera pokryło się gęsią skórką.
- Czy to znaczy, że... że to może zaszkodzić dziecku?
- Cóż, Ośrodek Kontroli Chorób zaleca natychmiastowe
usunięcie wszystkich zarażonych wirusem ruchomości z domów, w
których przebywają ciężarne kobiety.
- Usunięcie? - powtórzył z oburzeniem Walter. - Przecież
chyba istnieje coś takiego jak bariera pigmentacji?
- To prawda - odparł Grant, ściszając wyraźnie głos - ale
tu chodzi o z a r o d e k, Walterze, rozumiesz? Zarodki nie
mają rozwiniętego systemu odpornościowego. Nie wolno nam
ryzykować, szczególnie wtedy, kiedy mamy do czynienia z
retrowirusem.
- Boże, to okropne. Naprawdę sądzisz, że istnieje ryzyko?
- Powiem to inaczej: gdyby to moja żona była w ciąży...
- Dobrze, już dobrze.
- Przyprowadź Jimmy'ego w przyszłym tygodniu; wszystkim
się zajmiemy, szybko i bezboleśnie. Odpowiada ci wtorek, druga
trzydzieści?
Oczywiście, że odpowiadał. Walter zajął się ortodoncją
głównie ze względu na płynne godziny pracy i brak istotnie
poważnych przypadków, a także dlatego, że dzięki temu nie
musiał płacić za aparaciki swoich dzieci.
- W takim razie do wtorku - powiedział, kładąc dłoń na
zdruzgotanym sercu.
Prezydent wyszedł z siedziby Północnowschodniego Banku
Federalnego i ruszył dalej w kierunku zwieńczonego
dachem przypominającym melonik Kapitolu. Cóż za wspaniały
budynek; dzięki niemu w mieście było cokolwiek innego oprócz
szklanych wieżowców i smutnych, szarych banków.
- To byłaby całkiem normalna operacja, gdyby wciąż jeszcze
obowiązywał parytet złota - pisnął pełniący obowiązki zastępcy
dyrektora głupiec nazwiskiem Meade, kiedy Lincoln zażądał
wymiany swoich monet. A więc zrezygnowali ze złota! Nie ulegało
najmniejszej wątpliwości, że musieli maczać w tym palce
demokraci.
Na szczęście Aaron Green, Główny Wróżbiarz Prezydenta i
Doradca Do Spraw Podróży w Czasie, przygotował go na
zadziwiające potworności i pokrętne innowacje, które teraz
atakowały jego zmysły. Po wyłożonych czarnym kamieniem ulicach
pędziły pozbawione koni zaprzęgi, nad jego głową co chwila
przelatywały wielkie, metalowe ptaki, niosące podróżnych na
drugi koniec kraju z prędkością wieluset mil na godzinę, zaś
wszędzie wokół rozbrzmiewała kakofonia trąbnięć, zgrzytów i
mechanicznego warkotu.
Tak, Waszyngton najwyraźniej znajdował się w
najwłaściwszej dla siebie epoce, ale czy to samo można było
powiedzieć o całym narodzie?
Dwie grupy obnażonych do pasa niewolników pracowicie
przebudowywały Pennsylvania Avenue - pierwsza rozbijała asfalt
kilofami, zaś druga układała w wykopie grube rury. Na pokrytych
potem grzbietach nie było widać żadnych blizn, ale nie należało
się temu dziwić, jako że nadzorcy nie mieli biczy, tylko
dziwne, jednokomorowe pistolety i lekkie karabiny.
Na zatłoczonym skrzyżowaniu z Constitution Avenue -
ogromna liczba znaków, koszów na śmieci i małych, świecących
budek regulujących ruch powozów - uwagę Lincolna przykuły dwie
zielone strzałki. Na skierowanej na wschód widniał napis
"Kapitol", zaś na wskazującej przeciwny kierunek "Pomnik
Lincolna". Jego własny pomnik! A więc przyszłość, skryta w
złowieszczym cieniu Układu z Seward, okazała się dla niego
łaskawa.
Zatrzymał taksówkę i zdjąwszy cylinder wcisnął z trudem
swoje mierzące ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów ciało na
tylne siedzenie (nigdy nie należy siadać z przodu, ostrzegł go
Aaron Green).
- Dzień dobry - powiedział pogodnie.
Siedząca za kierownicą pulchna kobieta odwróciła się i
odsunęła fragment oddzielającej ich szyby.
- Lincoln, zgadza się? - zapytała przez otwór niczym
Pyram rozmawiający z Tysbe. - Masz wyglądać jak Lincoln, no
nie? Przebieraniec?
- Nie, republikanin.
- Dokąd?
- Do Bostonu. - Jeżeli jakiekolwiek miasto miało pozostać
zagrzebane w przeszłości, to mógł to być tylko Boston.
- Boston, Massachusetts?
- Zgadza się.
- Czyś ty oszalał, chłoptasiu? To co najmniej pięć godzin
jazdy, nawet jeśli stale będę przekraczała dozwoloną prędkość.
Będziesz musiał zapłacić też za drogę powrotną.
Prezydent wyjął z kieszeni płaszcza sakiewkę z pieniędzmi.
Chociaż ich wartość opierała się teraz wyłącznie na dobrych
intencjach, dwudziestowieczne pieniądze powinny okazać się
odpowiednie przynajmniej pod względem estetycznym: szlachetny
profil na jednocentówkach, przystojne oblicze na
pięciodolarówkach. Z tego, co się zorientował, wynikało, że
tylko on i Waszyngton zostali uhonorowani dwukrotnie.
- Ile to będzie razem?
- Serio? Jakieś czterysta dolarów.
Abe odliczył żądaną sumę i podał banknoty przez okienko.
- W takim razie proszę mnie zawieźć do Bostonu.
- Są takie ś l i c z n e ! - wykrzykiwała co chwilę
Tanya, wędrując u boku Waltera po Niewolniczym Supermarkecie
Sonny'ego, olbrzymim sklepie ustępującym rozmiarami jedynie
sklepowi z artykułami sportowymi. - Spójrz na tego, jakie ma
duże uszka! - W szklanych klatkach roiło się od dzieci,
ściskających w rączkach najróżniejsze zabawki i bezustannie
potykających się jedno o drugie. - Czy możemy kupić jednego,
tatusiu?
Serce Waltera ścisnęło się boleśnie, kiedy spojrzał w dół
i zobaczył rozpromienioną twarz córki.
- Tanya, mam złe wiadomości. Jimmy jest bardzo chory.
- Chory? Przecież dobrze wygląda.
- To Błękitny Nil, kochanie. Jimmy umrze.
- Umrze? - Tanya skrzywiła się rozpaczliwie, usiłując za
wszelką cenę powstrzymać napływające do anielskich oczu łzy;
dzielny berbeć, pomyślał Walter. - Niedługo?
- Niedługo. - Gardło bolało go jak zwichnięte kolano. -
Wiesz, co zrobimy? Kupimy zaraz małego szczeniaczka, ale nie
będziemy go używać, dopóki...
- Dopóki Jimmy... - stłumiony szloch - ... nie odejdzie?
- Uhm.
- Biedny Jimmy.
Kiedy zbliżyli się do lady, za którą stał szczupły, żółty
mężczyzna, z przyciśniętym do górnej wargi językiem ustawiający
metodycznie piramidę opakowań jednorazowych pieluszek, w
nozdrza Waltera uderzył słodki, ożywczy zapach nowo narodzonych
szczeniąt.
- Proszę, proszę, oto dziewczynka, która na pewno
potrzebuje przyjaciela! - powiedział śpiewnie Azjata,
obdarzając Tanyę sztucznym uśmiechem.
- Nasz najlepszy niewolnik zachorował na Błękitny Nil -
wyjaśnił Walter - więc chcielibyśmy...
- Proszę nic więcej nie mówić. - Sprzedawca uniósł obie
dłonie jakby kierował ruchem na skrzyżowaniu. - Możemy
zatrzymać dla pana wybrany egzemplarz aż do sierpnia.
- Obawiam się, że to potrwa znacznie krócej.
Sprzedawca zaprowadził ich do klatki, w której znajdowało
się samotne szczenię, ssące pracowicie małą, plastykową
kosiarkę do trawy. "Samiec, 3 mies., cena $399.95", głosiła
tabliczka.
- Dostaliśmy go dopiero wczoraj. Gwarantuję, że w ciągu
dwóch tygodni przestanie się zanieczyszczać.
- Był już szczepiony?
- Oczywiście. Zostało jeszcze tylko polio, ale to w
przyszłym miesiącu.
- Tatusiu, on jest uroczy! - zapiszczała Tanya,
podskakując z podniecenia. - Kocham go! Weźmy go jeszcze
dzisiaj do domu!
- Nie możemy, pomidorku, bo Jimmy byłby zazdrosny. -
Walter mrugnął do sprzedawcy i podał mu dwudziestodolarowy
banknot. - Proszę dopilnować, żeby przez ten weekend był dobrze
karmiony.
- Oczywiście, proszę pana.
- Tatusiu?
- Tak, pomidorku?
- Czy jak Jimmy umrze, to pójdzie do nieba dla
niewolników i spotka tam swoich starych przyjaciół?
- Jak najbardziej.
- I Buzzy'ego też?
- Jego przede wszystkim.
Walter uśmiechnął się z dumą. Buzzy umarł, kiedy Tanya
miała zaledwie cztery latka, a mimo to go zapamiętała!
Strasznie kanciasta ta przyszłość, pomyślał Abe wysiadając
z taksówki i rozprostowując swoje długie, zdrętwiałe kończyny.
Boston zamienił się w miejsce pełne cegieł, kamieni, smoły,
szkła, żelaza i stali.
- Proszę tu zaczekać - powiedział do kobiety.
Wszedł do parku. Urocze miejsce, uznał, mijając
nieśpiesznym krokiem grupę niewolników zajętą sadzeniem kwiatów
- dumnych tulipanów, misternie pozwijanych gladioli i narcyzów
o mocno zaciśniętych ustach. Po znajdującym się w pobliżu
stawie pływała wykonana w kształcie łabędzia łódź, a w niej
biała rodzina i schylony nad wiosłami podrostek o skórze koloru
obsydianu.
Opuściwszy park obrzucił spojrzeniem Boylston Street. W
odległości jakichś stu metrów od niego potężnie zbudowany,
irlandzki nadzorca obserwował unoszącą się w górę platformę z
kilkoma niewolnikami wyposażonymi w przybory do mycia szyb.
Dobry Boże, co za praca - frontowa ściana gigantycznej budowli
musiała sobie liczyć co najmniej milion metrów kwadratowych i
składała się wyłącznie z lustrzanego szkła.
Kanciasta i wymagająca... a mimo to Abe poczuł, jak
ogarnia go niezwykły spokój.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy zaczął pojmować prawdziwą
przyczynę wojny. Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nie
chodziło wcale o niewolnictwo, lecz, jak zawsze w polityce, o
władzę. Południowcy zbuntowali się, ponieważ chcieli wziąć w
swoje ręce los kraju. Jak długo wszystko zależało od ponurej,
prymitywnej, uprzemysłowionej Północy, ich ojczyzna nie miała
najmniejszych szans na to, żeby w pełni rozkwitnąć. Usiłując
rozprzestrzenić niewolnictwo na nowych terytoriach wszyscy
południowcy, zarówno ci, którzy nienawidzili tej instytucji,
jak i ci, którzy ją kochali, mówili jednym głosem:
"Przeznaczeniem naszego kraju jest po wsze czasy rolnicza
utopia."
Teraz jednak stał w sercu Bostonu, rojącego się od
niewolników, a mimo to ponad wszelką wątpliwość kroczącego
drogą postępu. Wszystko wskazywało na to, że Układ z Seward nie
stał się jednak kamieniem węgielnym feudalizmu i zacofania,
czego obawiali się doradcy prezydenta. Zgoda, był okrutny i
moralnie dwuznaczny, lecz mimo to niewolnictwo nie przykuło
kraju do przeszłości, nie spowolniło marszu do nowoczesności i
potęgi.
- Podpisz Układ - usłyszał jakiś wewnętrzny głos. -
Zakończ wojnę.
W niedzielę wypadał Czwarty Lipca, co oznaczało coroczny
piknik z Burnside'ami, czyli z nudnym Ralphem i prostacką
Helen - beznadziejne popołudnie spędzone na rzucaniu
podkową, nadmiernym piciu i ogłupiającej paplaninie; jedynym
jaśniejszym punktem miały być przygotowane przez Libby
kotlety schabowe. Marge specjalizowała się w zakupach na
wyprzedażach i tam właśnie udało jej się nabyć Libby,
zdrową, dobrze ułożoną samicę, która przypadkiem okazała się
także znakomitą kucharką, co przynajmniej dziesięciokrotnie
zwiększyło jej wartość.
Burnside'owie spóźnili się o godzinę, bowiem ich rikszarz
Zippy złamał sobie dzień wcześniej nogę, zmuszeni więc byli
skorzystać z Bubble'a, znacznie gorzej zbudowanego ogrodnika.
Dzięki temu Walter zyskał rozkoszne sześćdziesiąt minut,
podczas których nie musiał wysłuchiwać opinii Ralpha na temat
ostatnich wydarzeń sportowych. Kiedy się wreszcie zjawili,
pierwszym zdaniem, jakie wyszło z usta Ralpha, było:
- A nie mówiłem, że u Soxów nie ma porządnego rzucającego?
Walter natychmiast zesztywniał, ale na szczęście Libby
hojnie rozlewała bourbona, dzięki cz...
Biluklb