WILLIAM GIBSON
MONA LIZA TURBO
1
Dymnik
Duch był pożegnalnym prezentem ojca. Czarno ubrany sekretarz przekazał go w holu odlotów Narity.
Przez pierwsze dwie godziny lotu do Londynu leżał zapomniany w torebce: gładki, ciemny owal, ozdobiony z jednej strony wszechobecnym logo Maas-Neotek, z drugiej łagodnie wygięty, by pasował do dłoni użytkownika.
Siedziała sztywno wyprostowana w fotelu kabiny pierwszej klasy, z twarzą ułożoną w zimną maseczkę, naśladującą najbardziej charakterystyczną minę nieżyjącej matki. Sąsiednie miejsca były puste; ojciec wykupił wszystkie. Zrezygnowała z posiłku, który zaproponował nerwowy steward. Te puste fotele najwyraźniej budziły w nim lęk przed bogactwem i potęgą jej ojca. Wahał się przez chwilę, potem skłonił i wycofał. Na krótki moment pozwoliła matczynej masce na uśmiech.
Duchy, pomyślała później, gdzieś nad Niemcami, wpatrując się w tapicerkę fotela obok. Jak dobrze jej ojciec traktował swoje duchy.
Duchy widziała także za oknem, duchy w stratosferze zimowej Europy, fragmentaryczne obrazy, które formowały się, gdy tylko jej oczy traciły ostrość widzenia. Matka w Ueno Park: delikatna twarz w blasku wrześniowego słońca. "Żurawie, Kumi! Spójrz na żurawie!" A Kumiko patrzyła ponad Jeziorem Shinobazu i nie widziała niczego, żadnych żurawi, tylko parę ruchomych czarnych punktów, z pewnością kruków. Woda była gładka jak jedwab barwy ołowiu, a blade hologramy migotały niewyraźnie nad odległą linią stanowisk łuczniczych. Ale Kumiko miała jeszcze zobaczyć te żurawie niejeden raz, w marzeniach. Były origami, kanciastymi tworami składanymi z neonowych planszy, jasnymi, sztywnymi ptakami żeglującymi w księżycowej przestrzeni szaleństwa matki...
Wspominała ojca w czarnym kimonie rozwartym na wytatuowanej burzy smoków, przygarbionego za ogromną hebanową pustynią biurka, z oczami gładkimi i błyszczącymi jak malowane oczy lalki. "Twoja matka nie żyje. Czy rozumiesz?" A dookoła płaszczyzny cieni w gabinecie - kanciasta ciemność. Jego dłoń wysuwająca się do przodu, w krąg światła lampy, rękaw kimona zsuwa się, odsłaniając złotego rolexa i kolejne smoki z grzywami zwiniętymi w fale, wykłute mocno i ciemno wokół przegubu, wskazujące... Wskazujące na nią. "Czy zrozumiałaś?" Nie odpowiedziała, ale uciekła w tajne miejsce, do komórki najmniejszych maszyn czyszczących. Tykały wokół niej przez całą noc, co kilka minut skanowały ją różowymi błyskami laserowego światła. Aż wreszcie znalazł ją ojciec, pachnący whisky i papierosami dunhill. I zaniósł do pokoju na piętrze apartamentu.
Wspominała tygodnie, które nadeszły potem, puste dni, spędzane zwykle w czarno odzianym towarzystwie tych czy innych sekretarzy, opanowanych mężczyzn z automatycznymi uśmiechami i ciasno zwiniętymi parasolami. Jeden z nich, najmłodszy i najmniej opanowany, próbował ją zabawić - na zatłoczonym chodniku Ginza, w cieniu zegara Hattori - zaimprowizowanym pokazem kendo. Przemykał sprawnie między zaskoczonymi sprzedawczyniami i zdumionymi turystami, a czarny parasol migotał nieszkodliwie w formalnych, starożytnych cięciach. Kumiko uśmiechnęła się wtedy własnym uśmiechem - zerwała żałobną maskę. Poczucie winy natychmiast wbiło się głębiej i jeszcze mocniej w to miejsce w sercu, gdzie ukryła pewność o swym wstydzie i niegodziwości. Najczęściej jednak sekretarze zabierali ją na zakupy do wielkich magazynów przy Ginza, do dziesiątków butików Shinjuku, wspomnianych przez niebieski plastikowy przewodnik Michelina napisany drętwą japońszczyzną. Kupowała tylko rzeczy brzydkie, brzydkie i bardzo drogie, a sekretarze maszerowali obok niej niewzruszenie, ściskając w mocnych dłoniach błyszczące torby. Co wieczór, kiedy wracała do apartamentu ojca, torby układano równo w jej sypialni, gdzie pozostawały nie otwierane i nie tknięte, póki nie usunęły ich pokojówki.
A w siódmym tygodniu, w przeddzień jej trzynastych urodzin, postanowiono, że Kumiko odleci do Londynu.
- Będziesz gościem w domu mojego kobuna - poinformował ją ojciec.
- Ale ja nie chcę tam jechać - odparła i ukazała mu uśmiech matki.
- Musisz - oświadczył, odwracając się. - Wystąpiły pewne kłopoty - dodał w stronę ocienionego gabinetu. - W Londynie nic nie będzie ci grozić.
- A kiedy wrócę?
Ale ojciec nie odpowiedział. Skłoniła się i wyszła, wciąż z uśmiechem matki na twarzy.
Duch zbudził się pod dotknięciem Kumiko, kiedy zaczynali już zniżać się nad Heathrow. Pięćdziesiąta pierwsza generacja biochipów Maas-Neotek przywołała w fotelu obok niewyraźną postać: chłopca z jakiegoś wyblakłego obrazu polowania, ze skrzyżowanymi swobodnie nogami w wysokich myśliwskich butach i oliwkowych bryczesach.
- Cześć - odezwał się duch.
Kumiko mrugnęła i otworzyła dłoń. Chłopiec zamigotał i zniknął. Spojrzała na niewielki gładki aparat i powoli zacisnęła palce.
- Cześć po raz drugi - powiedział. - Jestem Colin. A ty?
Przyglądała się. Oczy miał jak jasnozielony dym, wysokie czoło, blade i gładkie pod zwichrzoną ciemną grzywą. Poprzez lśniące zęby widziała fotel po drugiej stronie przejścia.
- Jeśli jestem dla ciebie zbyt widmowy... - uśmiechnął się - ...możemy podciągnąć rozdzielczość.
I nagle zmaterializował się w pełni, nieprzyjemnie wyraźny i rzeczywisty; zatrzask na klapie jego ciemnej kurtki wibrował z halucynatoryczną jasnością.
- To wyczerpuje baterie - stwierdził i zbladł do poprzedniego stanu. - Nie słyszałem, jak ci na imię.
Znowu ten uśmiech.
- Nie jesteś prawdziwy - oznajmiła surowo.
Wzruszył ramionami.
- Nie trzeba tak głośno, panienko. Inni pasażerowie uznają cię za dziwaczkę, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Subwokalizacja, to właściwy sposób. Wychwytuję wszystko przez skórę... - Wyprostował nogi i przeciągnął się, splatając dłonie na karku. - Pas, panienko. Ja sam nie muszę się przypinać, gdyż nie jestem, jak to zauważyłaś, prawdziwy.
Kumiko zmarszczyła brwi i rzuciła aparat duchowi na kolana. Zniknął. Zapięła pas, spojrzała na zabawkę, zawahała się i podniosła ją znowu.
- A więc pierwszy raz w Londynie? - zapytał, wypływając z peryferii pola widzenia. Przytaknęła odruchowo. - Nie denerwują cię loty? Nie boisz się?
Pokręciła głową. Czuła się idiotycznie.
- Nie szkodzi - rzekł duch. - Będę na ciebie uważał. Heathrow za trzy minuty. Ktoś cię odbierze?
- Wspólnik mojego ojca - odpowiedziała po japońsku.
Duch wyszczerzył zęby.
- W takim razie trafisz z pewnością w dobre ręce. - Mrugnął porozumiewawczo. - Z mojego wyglądu trudno zgadnąć, że jestem lingwistą, prawda?
Kumiko przymknęła oczy, a duch szeptał do niej coś o odkryciach archeologicznych na Heathrow, o neolicie i epoce żelaza, o garnkach i narzędziach...
- Miss Yanaka? Kumiko Yanaka?
Anglik wyrastał nad nią, a wielkie ciało gaijin okrywały szerokie fałdy ciemnej wełny. Małe ciemne oczka przyglądały się jej uprzejmie zza okularów w stalowych ramkach. Nos wyglądał, jakby został kiedyś zgruchotany i nigdy porządnie niezłożony. Włosy, jakie mu jeszcze pozostały, mężczyzna golił do szarej szczeciny, a czarne wełniane rękawiczki były wystrzępione i bez palców.
- Bo ja, widzisz - dodał takim tonem, jakby to ją miało natychmiast uspokoić - mam na imię Petal.
Petal nazywał miasto Dymnikiem.
Kumiko drżała na chłodnej czerwonej skórze; przez okno starożytnego jaguara obserwowała płatki śniegu, opadające i topniejące na drodze, którą Petal nazywał M4. Popołudniowe niebo było bezbarwne. Petal prowadził w milczeniu, sprawnie, ściągając wargi, jakby zaraz miał coś zagwizdać. Dla przybysza z Tokio ruch wydawał się absurdalnie nikły. Przyspieszając, wyprzedzili bezzałogowy pojazd Eurotransu, z tępym dziobem wysadzanym sensorami i bateriami reflektorów. Mimo prędkości Kumiko czuła się tak, jakby stali w miejscu, jakby to cząstki Londynu krystalizowały się wokół niej: ściany z mokrej cegły, betonowe łuki, czarne żelazne pręty sterczące w górę jak rzędy włóczni.
Miasto definiowało się powoli. Kiedy zjechali już z M4 i jaguar czekał na skrzyżowaniach, dostrzegała poprzez śnieg twarze - zarumienione twarze gaijin ponad ciemną tkaniną, brody ukryte w szalach, kobiece obcasy stukające po srebrzystych kałużach. Rzędy sklepików i domów przypominały wspaniale dopracowane w szczegółach akcesoria, jakie widziała kiedyś rozstawione wokół modelu lokomotywy w Osace, w galerii handlarza europejskimi antykami.
Było tu całkiem inaczej niż w Tokio, gdzie przeszłość, czy raczej to, co z niej pozostało, chroniono z lękliwą troską. Tam historia stała się czymś niezwykłym, rzadkością osłanianą przez rząd i podtrzymywaną z funduszy korporacji. Tutaj wydawała się samą osnową rzeczywistości, jakby miasto było pojedynczą naroślą kamienia i cegieł, niezliczonymi warstwami wiadomości i znaczeń kolejnych epok, tworzone przez wieki zgodnie z dyktatem jakiegoś prawie już nieczytelnego DNA handlu i imperium.
- Żal, że Swain nie mógł wyjechać po ciebie osobiście - odezwał się człowiek imieniem Petal.
Kumiko nie miała kłopotów z jego akcentem, raczej z dziwną strukturą wypowiadanych zdań. Początkowo wzięła przeprosiny za polecenie. Pomyślała, czy nie uruchomić ducha, ale zrezygnowała z tego pomysłu.
- Swain - powtórzyła. - Pan Swain jest moim gospodarzem?
Wzrok Petala odszukał ją we wstecznym lusterku.
- Ojciec ci nie powiedział?
- Nie.
- Aha. - Kwinął głową. - Pan Yanaka dba o bezpieczeństwo w takich sprawach. Rozsądnie. Człowiek na jego stanowisku i tak dalej... - Westchnął ciężko. - Przepraszam za ogrzewanie. W garażu mieli się tym zająć...
- Czy jesteś sekretarzem pana Swaina? - zwróciła się do porośniętego szczeciną fałdu skóry nad kołnierzem grubego ciemnego płaszcza.
- Sekretarzem? - Przez chwilę się zastanawiał. - Nie - uznał w końcu. - Nie sekretarzem.
Przejechali przez rondo, obok lśniących metalicznych markiz i licznych wieczorem przechodniów.
- Jadłaś coś? Dali wam jakiś posiłek w czasie lotu?
- Nie byłam głodna...
Świadoma maski swej matki na twarzy...
- Swain coś dla ciebie znajdzie. Często je różne japońskie potrawy. - Cmoknął dziwacznie i obejrzał się.
Spoglądała obok niego, na pocałunki śnieżnych płatków, ścierane machnięciami wycieraczek.
Rezydencja Swaina na Notting Hill składała się z trzech połączonych wiktoriańskich domów, usytuowanych gdzieś w śnieżnym labiryncie skwerów, zaułków i uliczek. Petal, dźwigając w rękach po dwie walizki Kumiko, wyjaśnił, że numer 17 stanowi główne wejście także do numerów 16 i 18.
- Nie warto tam pukać - rzekł, wskazawszy niezgrabnie ciężkimi walizkami na lśniący czerwony lakier i mosiężne okucia drzwi pod 16. - Nic za nimi nie ma, tylko dwadzieścia centymetrów żelbetu.
Obejrzała się. Niemal identyczne fasady znikały wzdłuż łuku uliczki. Śnieg padał gęsto, a szare niebo rozjaśniło się łososiowym blaskiem sodowych latami. Ulica była pusta, śnieg świeży i gładki. Wyczuwała jakiś obcy posmak w mroźnym powietrzu, słaby ale przenikliwy zapach spalenizny i archaicznych paliw. Buty Petala pozostawiały duże, wyraźne ślady. Nosił czarne zamszowe oksfordy z wąskimi czubkami, na bardzo grubych, karbowanych podeszwach z czerwonego plastiku. Drżąc trochę z zimna, szła za nim po szarych schodach prowadzących do numeru 17.
- Już jestem - oświadczył czarnym drzwiom. - Wejść. Potem westchnął, postawił wszystkie cztery walizki na śniegu, zdjął rękawiczkę bez palców i przycisnął dłoń do wprawionego w drzwi krążka jasnej stali. Kumiko miała wrażenie; że słyszy cichutki pisk, brzęk owada: wznosił się coraz wyżej, aż ucichł, a drzwi drgnęły od stłumionego uderzenia cofających się magnetycznych sworzni.
- Nazwałeś je Dymnikiem - powiedziała, kiedy chwycił mosiężną gałkę. - Miasto...
Znieruchomiał.
- Dymnik... Tak. - Otworzył drzwi do ciepła i światła. - To dawne określenie, rodzaj przezwiska.
Chwycił walizki i wszedł na niebieski chodnik wyłożonego białymi panelami foyer. Ruszyła za nim. Drzwi natychmiast zamknęły się, sworznie zaskoczyły z głuchym szczękiem. Nad białą boazerią wisiał obraz w mahoniowej ramie: konie na łące, niewielkie figurki w czerwonych frakach. Colin, chipowy duch, byłby tam jak u siebie, pomyślała. Petal znowu postawił jej bagaże. Zgnieciony śnieg upadł na niebieski chodnik. Mężczyzna otworzył kolejne drzwi, odsłaniając błyszczącą stalową kratę. Z brzękiem odsunął ją na bok. Patrzyła, nie rozumiejąc.
- Winda - wyjaśnił. - Nie ma miejsca na walizki. Przywiozę je drugą turą.
Mimo pozornie zaawansowanego wieku winda ruszyła płynnie, gdy tylko Petal dotknął porcelanowego guzika. Kumiko musiała stanąć bardzo blisko niego: pachniał mokrą wełną i jakąś kwiatową wodą do golenia.
- Umieściliśmy cię na górze - powiedział, wskazując drogę wąskim korytarzem. - Pomyśleliśmy, że wolisz mieć trochę spokoju. - Otworzył drzwi i przepuścił ją do wnętrza. - Mam nadzieję, że to wystarczy. - Zdjął okulary i energicznie przetarł je zgniecioną chusteczką. - Przyniosę twoje walizki.
Kiedy wyszedł, Kumiko wolno obeszła masywną wannę z czarnego marmuru,zajmującą środek niedużego pokoju. Wyłożone płytkami z plamistych złotych luster ściany pochylały się ostro ku sufitowi. Między dwoma mansardowymi okienkami stało największe łóżko, jakie w życiu widziała. Ponad nim w lustro wmontowano małe ruchome lampki, podobne do lampek nad fotelami w samolocie.
Stanęła obok wanny i dotknęła szyi służącego za kran złoconego łabędzia. Rozłożone skrzydła pełniły funkcje kurków. Powietrze w pokoju było ciepłe i nieruchome... Przez jedną chwilę miała uczucie, że niczym bolesna mgła wypełnia je obecność matki.
Petal chrząknął w progu.
- No tak... - Wniósł bagaże. - Wszystko w porządku? Jesteś głodna? Nie? Zostawię cię, żebyś się urządziła. - Ustawił walizki przy łóżku. - Gdybyś miała ochotę coś zjeść, to zadzwoń. - Wskazał ozdobny antyczny telefon z rzeźbionym mosiężnym mikrofonem i słuchawką na spiralnym uchwycie z kości słoniowej. - Wystarczy podnieść, nie musisz wykręcać numeru. Śniadanie zjesz, jak się obudzisz. Zapytaj kogokolwiek, pokaże ci gdzie. Potem możesz się spotkać ze Swainem...
Wrażenie obecności matki zniknęło wraz z powrotem Petala. Kiedy życzył jej dobrej nocy i zamknął drzwi, spróbowała znowu je wyczuć, ale nie pozostał nawet ślad. Przez długi czas stała przy wannie, gładząc śliski metal łabędziej szyi.
2
Kid Afrika
Kid Afrika przybył do Psiej Samotni ostatniego dnia listopada. Jego wiekowego dodge'a prowadziła biała dziewczyna nazwiskiem Cherry Chesterfield.
Ślizg Henry i Ptaszek rozkładali właśnie piłę tarczową, tworzącą lewą rękę Sędziego, kiedy na widoku pojawił się dodge Kida: połatany fartuch rozpryskiwał odkosy rdzawej wody z kałuż na nierównej płaszczyźnie koloru stali.
Ptaszek zauważył go pierwszy. Miał dobre oczy i dziesięciokrotny monokular, wiszący na piersi wśród kości rozmaitych zwierząt i starożytnych mosiężnych naboi. Ślizg podniósł głowę znad hydraulicznego przegubu i zobaczył, jak Ptaszek prostuje się na swoje pełne dwa metry wzrostu, by wymierzyć monokular przez kratownicę ram bez szyb, tworzącą większą część południowej ściany Fabryki. Ptaszek był chudy jak szkielet, a lakierowane skrzydła brązowych włosów, które zyskały mu to przezwisko, sterczały wyraźnie na tle bladego nieba. Tył głowy i boki golił gładko powyżej uszu. Ze skrzydłami i aerodynamicznym kaczym kuprem wyglądał, jakby nosił na czaszce bezgłową mewę.
- O żeż... - powiedział Ptaszek. - Niech mnie popieprzy...
- Co?
Ptaszka trudno było zmusić do koncentracji, a robota wymagała dwóch par rąk.
- To ten czarnuch.
Ślizg wstał i wytarł ręce o nogawki dżinsów. Ptaszek wydłubał z gniazda za uchem zielony mikrosoft Mech-5, natychmiast zapominając ośmiopunktową procedurę serwokalibracji, koniecznej do odczepienia piły Sędziego.
- Kto za kierownicą?
Afrika nigdy sam nie prowadził, jeśli naprawdę nie musiał.
- Nie mogę poznać.
Monokular Ptaszka z brzękiem opadł z powrotem w kurtynę kości i mosiądzu.
Ślizg stanął obok niego i przez okno obserwowali ruch dodge'a. Od czasu do czasu Kid Afrika poprawiał matowoczarne malowanie poduszkowca ostrożnymi aplikacjami farby w aerozolu; żałobny efekt podkreślał rząd chromowanych czaszek przyspawanych do masywnego przedniego zderzaka. Kiedyś w oczodołach tych czaszek płonęły czerwone choinkowe lampki... Może Kidowi przestało zależeć na własnym wizerunku.
Kiedy poduszkowiec skręcił przed Fabryką, Ślizg usłyszał, że Ptaszek odchodzi w mrok. Ciężkie buty zgrzytały o kurz i cienkie błyszczące spirale metalowych opiłków.
Obok zakurzonej klingi wybitej szyby Ślizg patrzył, jak pojazd opada na fartuchu przed Fabryką, zgrzytając i strzelając strugami pary.
Coś zagrzechotało w mroku; wiedział, że za regałem używanych części Ptaszek montuje domowej roboty tłumik na chińskiej strzelbie, której używali na króliki.
- Ptaszek! - Rzucił klucz na brezentową płachtę. - Wiem, że jesteś ignorantem, robolem, jerseyskim dupkiem, ale na miłość boską, czy musisz mi stale o tym przypominać?
- Nie lubię tego czarnucha - oświadczył Ptaszek zza regału.
- Jasne. A jakby ten czarnuch miał ochotę cię zauważyć, też by cię nie lubił. A jakby wiedział, że siedzisz tam ze spluwą, to by ci ją wcisnął do gardła. W poprzek.
Ptaszek nie odpowiedział. Wychował się w białym miasteczku w Jersey, gdzie nikt niczego nie wiedział i nie cierpiał takich, co wiedzą.
- Sam bym mu pomógł - dodał jeszcze Ślizg, zaciągnął zamek starej brązowej kurtki i wyszedł na spotkanie poduszkowca.
Zakurzona szyba po strome kierowcy zsunęła się z sykiem, odsłaniając bladą twarz przesłoniętą wielkimi goglami z bursztynową szybą. Buty Ślizga zgrzytały na starych puszkach, przerdzewiałych i cienkich jak zeschłe liście. Kierowca ściągnął gogle i spojrzał na niego z ukosa: dziewczyna. Teraz gogle wisiały jej na szyi, zasłaniając brodę i usta. Kid siedzi po drugiej stronie... Tym lepiej, gdyby jednak, co mało prawdopodobne. Ptaszek zaczął strzelać.
- Przejdź tam - poleciła dziewczyna.
Ślizg okrążył poduszkowiec; wyminął chromowane czaszki. Okno Kida Afriki zjechało w dół z takim samym wyraźnym odgłosem.
- Ślizg Henry - mruknął Kid. Jego oddech kłębił się bielą, kiedy zderzał się z powietrzem Samotni. - Cześć.
Ślizg spojrzał na wąską brązową twarz. Kid Afrika miał duże, skośne jak u kota, orzechowe oczy, cieniutki wąsik i cerę lśniącą niczym polerowana skóra.
- Cześć, Kid. - Z wnętrza pojazdu dochodził zapach jakiegoś kadzidła. - Jak leci?
- No wiesz... - Kid zmrużył oczy. - Pamiętasz, kiedyś mówiłeś, że gdybym potrzebował pomocy...
- Zgadza się. - Ślizg poczuł ukłucie lęku. Kid Afrika ocalił mu kiedyś tyłek: przekonał jakichś wściekłych braci, żeby nie wyrzucali go przez balkon z czterdziestego trzeciego piętra wypalonego wieżowca. - Ktoś chce cię wypchnąć z wysokiego budynku?
- Ślizg - rzekł Kid. - Chciałbym cię komuś przedstawić.
- Wtedy będziemy kwita?
- Ślizg, ta piękna dziewczyna obok to panna Cherry Chesterfieid z Cleveland w Ohio. - Ślizg schylił się i popatrzył na kierowcę: blond włosy, farba wokół oczu. - Cherry, to mój bliski i dobry przyjaciel, pan Ślizg Henry. Kiedy był jeszcze młody i zły, hulał z Deacon Blues. Teraz jest stary i zły, więc zagrzebał się tutaj i uprawia swoją sztukę. Rozumiesz, to człowiek utalentowany.
- To on buduje roboty - odparła dziewczyna, żując gumę. - Mówiłeś.
- Ten sam. - Kid otworzył drzwiczki. - Zaczekaj tu na nas, skarbie.
Kid wysiadł, okryty futrem z norek, sięgającym aż po czubki nieskazitelnych butów. Ślizg dostrzegł coś z tyłu poduszkowca: szpitalny błysk bandaży i kroplówek...
- Słuchaj, Kid - powiedział. - Co ty tam trzymasz? Upierścieniona dłoń Kida uniosła się lekko i skinęła, by się odsunął. Drzwi poduszkowca zatrzasnęły się, a Cherry Chesterfieid wcisnęła klawisz zamykający okna.
- O tym właśnie musimy porozmawiać.
- Nie wydaje mi się, żebym prosił o coś wielkiego - stwierdził Kid Afrika, otulony futrem i wsparty o nagi metalowy blat. - Cherry ma papiery technika medycznego i wie, że jej zapłacę. Ładna dziewczyna, Ślizg. Mrugnął porozumiewawczo.
- Kid...
Kid Afrika miał w poduszkowcu gościa, który był jak martwy: śpiączka czy coś takiego... Leżał podłączony do pomp, worków i rurek, a także do czegoś w rodzaju zestawu symstymowego; wszystko to przykręcone do starych duralowych noszy z karetki, razem z bateriami i całą resztą.
- Co to jest? - zapytała Cherry.
...
Biluklb