Dębski Rafał - Dotyk kata.doc

(285 KB) Pobierz

       Rafał Dębski

       Dotyk Kata

      

        Dopadli mnie w ciemnym zaułku, gdzieś między rozsypującą się szopą a odrapanym kamiennym murem. Zdołałbym zapewne umknąć, gdyby nie kupa desek pomieszanych z wapiennym gruzem, która znienacka wyrosła przede mną.

        Dwóch chwyciło mnie pod ramiona wykręcając je aż do bólu, a trzeci przysunął swoją twarz do mojej. Owiał mnie cuchnący oddech zepsutych zębów zmieszany z wonią cebuli i gorzałki.

        - Nie lubimy tutaj obcych! A osobliwie obcych przybywających wieczorem!

        Wyszczerzył zęby w drwiącym uśmiechu. Widywałem w życiu różne obrzydliwe rzeczy, ale ta ospowata gęba z poczerniałymi pieńkami zębów naprawdę mogła przyprawić o mdłości.

        - Obszukaj go, Wojtek - poradził ten, który trzymał mnie z lewej. - Sprawdź sakwę.

        - Milcz, Kusy! Na to będzie czas później. Czego tutaj szukasz, przybłędo?

        Przełknąłem ślinę. Miałem chęć napluć na tę wstrętną fizjonomię. Cóż takiego im uczyniłem, że chcą mnie skrzywdzić?

        - Przybyłem do Akademii...

        Natychmiast mnie puścili, odskoczyli jak oparzeni.

        - Brać go, durnie! - wrzasnął ospowaty Wojtek. - Juże za późno! Dotykaliście go tak czy siak!

        Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, znów mnie mocno trzymali.

        - Do Akademii chcesz? A zabiłeś już kogo?

        Patrzyłem prosto w jego kaprawe oczy. Niech sam znajdzie odpowiedź.

        - Pewnie - sapnął. - Inaczej nie szukałbyś tej przeklętej szkoły! Musiałeś już zabić!

        Nie wiedziałem, czy to dobrze dla mnie czy źle. Czy w ogóle istnieje w tej sytuacji coś, co można uznać za pomyślną okoliczność. Wtedy w jego źrenicach dostrzegłem charakterystyczny błysk. Od samego początku zamierzał mnie zabić, czegokolwiek bym nie powiedział, czegokolwiek bym nie uczynił i to wcale nie dlatego, że chciałem odnaleźć Akademię, ale ze zwykłej żądzy mordu i chciwości.

        - Trza zmazać waszą hańbę! - rzekł do towarzyszy. - Dotknęliście niedotykalnego! Położyliście dłonie na tym, kogo nie można musnąć nawet skrajem płaszcza, komu nie wolno pozwolić nastąpić na swój cień. Tylko krew spłucze hańbę. Krew i modlitwa! Módlcie się, gdy będę dokonywał waszego oczyszczenia. Potem pójdziem do kapelana, żeby nas rozgrzeszył! Nie patrzcie teraz na niego, bo jaki urok gotów jeszcze rzucić.

        Moi prześladowcy zaczęli mamrotać „Ojcze nasz”, a ospowaty sięgnął za pazuchę. W zapadającym mroku błysnął zdobiony długi sztylet, pewnie łup z jakiegoś rabunku. Wojtek wykrzywił usta w uśmiechu okrutnym i zimnym jak stal, którą zamierzał przeszyć moje serce. Słowa modlitwy dziwnie się mieszały z powietrzem cuchnącego zaułka i błyskami ostrza.

        Zerknąłem na boki. Mamroczący modlitwę napastnicy ujęli mnie jeszcze mocniej, wpatrując się w połyskujący nóż. Ten nazywany Kusym oblizał szybko wargi. Wyglądał na takiego, któremu widok krwi sprawia przyjemność.

        - My tu nienawidzimy katowskich pachołków - mruknął ospowaty. - My tu tępimy katostwo! Wiedz to, nim zdechniesz.

        Wypuściłem ze świstem powietrze, zwisłem bezwładnie w bolesnym uścisku. Głowa poleciała do przodu.

        - Słaby coś jak na ich ucznia - rzekł Kusy. - Omdlał.

        - Może nie zabił nikogo wcale, ino przyszedł tylko po nauki - odezwał się ten drugi.

        - Do Akademii przychodzą tylko tacy, co już powąchali rzemiosła! Tak mówił mój ojciec!

        - Głupiś! Mój zaś prawił, że zdarza się i inaczej!

        - Sameś głupi!

        Musiałem im zacząć ciążyć, bo przełożyli dłonie głębiej pod pachy. To była chwila, na którą czekałem.

        - Trzymajcie go mocno, durnie! - krzyknął Wojtek.

        Jednakże było za późno. Dla nich stało się za późno już w momencie, gdy ospowaty zamiast natychmiast pchnąć mnie nożem w żebra, zaczął słuchać ich sprzeczki. Stanąłem mocno na nogach. Moi prześladowcy, zaskoczeni, rozluźnili chwyt jeszcze bardziej, zakołysali się wytrąceni z równowagi mym nagłym ruchem. Z całych sił machnąłem rękami w przód. Polecieli bezwładnie, zderzając się głowami. Rozległ się ohydny trzask, a po chwili obaj legli na ziemi.

        Ospowaty wydał z siebie przeciągły jęk, odwrócił się na pięcie i z wrzaskiem pobiegł w stronę wyjścia z zaułka. W prześwicie między murami pojawiła się znienacka ciemna zakapturzona postać. Uciekający dostrzegł ją w ostatniej chwili. Nie zdążył się zatrzymać, wpadł na tamtego. Zakapturzony wykonał krótki ruch ręką. Doleciało mnie ciche chrupnięcie i mój niedoszły prześladowca jak szmaciana lalka osunął się na ziemię z dziwnie wykręconą głową.

        Groźna postać ruszyła w moim kierunku. Wstrzymałem oddech. Przyjaciel czy wróg? Mistrz Eustachiusz przestrzegał mnie, że w tym dziwnym mieście tego jednego nigdy nie będę pewny. Teraz zaś mogłem mieć pewność, że w starciu z tym człowiekiem jestem bez szans.

        Stanął przede mną odrzuciwszy kaptur. Ujrzałem siwe, długie włosy i błyszczące w pomarszczonej twarzy, głęboko osadzone oczy.

        - Szukasz Akademii? - spytał.

        Głos miał chropawy, wysoki. Zbyt wysoki jak na tak potężną postać. Skinąłem tylko głową.

        - Chodź za mną. Sam jej nie odnajdziesz.

        Widząc, że nadal stoję, strzepnął niecierpliwie dłonią.

        - Bierz sakwę i chodź! W Bieczu o tej porze chadza się przy szabli i z nabitym pistoletem lubo w silnej grupie. Musisz mi zaufać. Tak, wiem, uczono cię, że małodobry nie ufa nikomu, jednakże dziś uczynisz wyjątek! Chyba że masz lepszy koncept.

        Oczywiście nie miałem.

       

***

        - Od dziś to będzie twój dom. - Bartosz rzucił tobołek na pryczę. - Nie patrz tak. Każdy nowy dostaje podobną celę. Nie ma się co oburzać. Od chwili kiedy Mistrz Wojciech cię przyprowadził, musisz poddać się naszym obyczajom.

        Jednakże mnie nie w głowie były jakiekolwiek skargi. W tej samej chwili rozległ się triumfalny pisk. Ujrzałem stado szczurów kłębiących się na mojej sakwie. Było ich ze dwadzieścia albo i więcej! Postąpiłem krok naprzód, chcąc je odegnać, ale powstrzymała mnie dłoń Bartosza.

        - Zostaw! Nie wolno płoszyć szczurów! Masz w torbie jedzenie? Nie wolno trzymać w celi żadnej spyży ni napitków!

        - Nie wiedziałem...

        - Teraz wiesz! W celi masz oddawać się rozmyślaniom i nauce. A te stworzenia już dopilnują, żebyś nie miał pokus.

        Z odrazą obserwowałem lśniące szare futerka i łyse różowe ogony. Ostre zęby bezlitośnie cięły skórę sakwy.

        - I nie patrz na nie z takim obrzydzeniem. Szczur to najlepszy przyjaciel kata. Jeszcze się o tym przekonasz.

        Zwierzęta dotarły wreszcie do chleba i kawałka wędzonej słoniny. Zagryzłem wargi. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jaki jestem głodny. Od poprzedniego wieczoru nie miałem nic w ustach. Nie było na to czasu.

        - To dzięki nim Akademia jest bezpieczna - ciągnął mój przewodnik. - Sprawiają, że władza nas toleruje, a część podatków spływa do naszej kasy.

        - Nie rozumiem...

        - Zrozumiesz. Już niebawem, kiedy nadejdzie czas ofiary. Aby poznać swych podopiecznych i pozyskać ich miłość nie można żałować niczego, nawet krwi.

        Rozejrzał się po pomieszczeniu.

        - Co znaczą twoje słowa? - spytałem.

        - Niepokoisz się? - przywołał na twarz lekki uśmiech. - Ten, kto ma szafować cudzą krwią, musi się najpierw nauczyć upuścić własnej. O, jest!

        Podszedł do stolika w rogu, przyniósł stamtąd niewielką miseczkę. Potem sięgnął do mieszka ukrytego w fałdach szaty, wyjął zeń jakieś zawiniątko. Powoli, obserwując mnie uważnie, rozwijał lśniącą skórę. W tej samej chwili, w której zobaczyłem niewielkie ostrze, doleciał mnie dziwny, ale przyjemny zapach nieznanych ziół.

        - Podwiń rękaw - rozkazał.

        Cofnąłem się pół kroku. Drugi raz w ciągu jednego dnia ktoś wyjmował przeciwko mnie broń!

        - Nie pamiętasz, co mówił Mistrz Romuald na Klauzurze? Masz mnie słuchać we wszystkim! Nie uczynię ci wszak krzywdy. Gdyby chodziło o twoją śmierć, czybyśmy nie pojmali cię tuż za bramą i nie dokonali swego?

        Miał słuszność, choć to nie zmniejszało mego niepokoju. Posłusznie podwinąłem rękaw.

        - Wspaniałe żyły - mruknął z podziwem. - Jak postronki. A mięśnie jak węzły. Gdzieś tak wyćwiczył swoje ciało?

        - Mistrz Eustachiusz nie szczędził mi ćwiczeń. Zawsze powtarzał, że ten, kto się para katowskim rzemiosłem, musi mieć sprawne ciało.

        - Mistrz Eustachiusz... - W jego głosie znowu zabrzmiał podziw. - Miałeś wiele szczęścia, żeś go spotkał. U nas bajki o nim powiadają. Ponoć tak jest sprawny, że potrafi oskórować skazańca bez uronienia zeń kropli krwi... A, właśnie! - Ocknął się z zamyślenia. - Krew! Szczury muszą się jej napić. Muszą spróbować twej posoki, aby cię przyjęły.

        Wzdrygnąłem się.

        - No już, Jakubie! Ja przytrzymam naczynie, a ty sam dokonaj nacięcia. Nie bój się, brzeszczot jest czysty, wygotowany i przelany najmocniejszą okowitą, żeby rana się nie paprała. Uważaj, jest bardzo wyostrzony!

        Ujął miseczkę w obie dłonie i podstawił pod moje wyciągnięte ramię. Posłusznie przeciągnąłem nożykiem po skórze. Rzeczywiście był ostry. Rana, którą otworzył, okazała się o wiele większa niż zamierzałem. Trysnęła krew, osiadając na twarzy Bartosza.

        - Przepraszam...

        - Nie szkodzi. - Uśmiechnął się oblizując z warg mokrą czerwień. Zadrżał przy tym, jakby przeszedł go niepohamowany dreszcz rozkoszy. Nagle zesztywniał, spoważniał i spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem w oczach. Z niechęcią? To było coś więcej niż niechęć.

        Pomyślałem, że chyba nie dam rady go polubić. Było w nim coś dziwnego, coś przywodzącego na myśl brud i odór lochów. Krew spływała do naczynia. Kiedy wypełniła je do połowy, Bartosz podał mi pas lnianej materii.

        - Opatrz nacięcie. A potem postaw miskę na ziemi.

        Ciasno owinąłem ranę. Czułem, jak krew wciąż sączy się z przeciętej żyły. Wziąłem miskę z rąk mojego towarzysza i postawiłem ją na podłodze. W tej samej chwili szczury przerwały buszowanie w mojej torbie. Spodziewałem się, że rzucą się gwałtownie po nowy łup, jednakże zamiast tego spojrzały na mnie mądrymi ślepkami. Ze zdumieniem obserwowałem, jak po kolei - pewnie według starszeństwa - zeskakują z pryczy i podchodzą do miseczki. Każdy wypijał tyle krwi, ile mu się należało, tak, by starczyło dla wszystkich. Kiedy ostatni skończył wylizywać naczynie, Bartosz otworzył drzwi.

        - Teraz już jesteś bezpieczny. Wystarczy, że od czasu do czasu, przynajmniej raz na pięć niedziel, ofiarujesz im nieco swojej posoki, aby cię kochały i w razie potrzeby broniły. Teraz odpocznij. Jutro czeka cię spotkanie z Mistrzem Rektorem.

        Rzucił mi jeszcze złe spojrzenie, nim wyszedł. Rozejrzałem się po celi. Szczury znikły. Na pryczy leżała podarta w strzępy sakwa. Nagle poczułem, jak bardzo jestem zmęczony. Zapragnąłem zasnąć, nie zważając nawet na dojmujące ssanie w żołądku. Niewiele myśląc zrzuciłem na deski podłogi resztki mojego skromnego dobytku, by lec bezwładnie. Natychmiast zasnąłem. Poczułem jeszcze, jak szczury wpełzają na moje łóżko, czułem na twarzy ich ciekawe pyszczki, szybkie obwąchujące mnie oddechy. Nawet to nie było w stanie przeszkodzić mi w zapadnięciu w głęboki, ciężki sen.

       

***

        Mistrz Rektor był niepozornym staruszkiem. Inaczej niż pozostali, których widziałem do tej pory w Akademii, nie nosił na głowie kaptura. W zniszczonej wełnianej opończy można by go wziąć za proszalnego dziada. Jednakże była w nim ukryta siła, co kazała z szacunkiem patrzeć na pochyloną postać. W dłoni trzymał list polecający, który dał mi na pożegnanie Eustachiusz.

        - Skoro pomyślnie przeszedłeś pierwszą próbę - zaskrzypiał cichym łamiącym się głosem - możemy chyba rozpocząć twoją edukację... Czy chcesz o coś spytać?

        - Tak, czcigodny panie - odparłem nieśmiało. - O jakiej próbie mówisz?

        - Drogi chłopcze, skoro tej nocy nie zagryzły cię szczury, to znaczy, że zostałeś przyjęty i możesz podjąć nauki.

        Zrobiło mi się zimno.

        - Nie wiedziałem, że mogą mnie skrzywdzić. Bartosz zapewniał...

        - A co miał powiedzieć? Żebyś uważał? Wtedy być może przetrwałbyś noc walcząc ze zwierzętami, jednakże cóż by była warta taka próba? Pamiętaj o głównej zasadzie naszej uczelni i naszego fachu. Nie ufaj nigdy, nikomu i niczemu! Jeśli pojmiesz żonę i będziesz miał z nią potomstwo, im także nie możesz zaufać! Rodzina może cię zdradzić. Sam siebie możesz zdradzić, nie ufaj więc też samemu sobie. Jeszcze coś?

        - Słyszałem, że nie wolno nam wychodzić poza mury Akademii. Ale nie wiem, dlaczego.

        - To powinien wyjaśnić ten, kogo przydzielono ci za przewodnika. Jednakże jak zwykle zaniedbał swoich obowiązków. Nie martw się, spotka go za to kara...

        - Ale ja... nie chcę, żeby on...

        - Dość, chłopcze! Nie ujmuj się za nikim, bo i za tobą nikt obstawać nie będzie. Kat musi wiedzieć, że jest sam, tylko od siebie zależy i tylko na siebie liczyć może! A swoje obowiązki ma wykonywać rzetelnie i do końca! Kto sam nie powinien okazywać współczucia ni miłosierdzia, niechże i od innych go nie wygląda. Tego was tutaj chcemy nauczyć. A wychodzić nie wolno, gdyż zarówno ludność Biecza, jak władze miejskie i sam książę nienawidzą nas gorzej niźli diabłów. Jawnie nic nie uczynią, wszakże wieść niesie, że niektórzy sowicie wynagradzają zabicie kata, jednako ucznia i Mistrza. Jeśli się zasłużysz jak należy, będziesz miał prawo do wyjść, ale zawsze pod opieką Mistrza i tylko po zmroku. Czy Eustachiusz nie uprzedzał cię, że zasady Akademii są bardzo surowe?

        - Uprzedzał...

        Mistrz Rektor skinął głową z zadowoleniem.

        - Zatem od dzisiaj przystąpisz do nauki. Czytać i pisać umiesz?

        - Umiem. Mistrz Eustachiusz wyuczył mnie tej sztuki, nim zostałem tu posłany.

        - Bardzo dobrze. Zatem tę kwestię mamy za sobą. Trzeba ci wiedzieć, że niewielu przybywa do nas z tą rzadką umiejętnością. Ba, z przykrością muszę stwierdzić, że wielu naszych wyzwolonych magistrów bardzo prędko o niej zapomina. No, nieważne, Jakubie. Teraz udasz się do Mistrza Ludwika na zajęcia post mortem. Będziesz na początek terminował na martwych ciałach.

       

***

        - Nic nie szkodzi, chłopcze - rzekł spokojnie Mistrz Ludwik.

        Stałem w rozkroku nad wielką kadzią i wymiotowałem. Odór surowizny już nie przyprawiał mnie o mdłości. Kiedy byłem u Eustachiusza, zdążyłem do tego przywyknąć. Ale widok rozkładającego się trupa okazał się nie do zniesienia.

        - Chyba nie zdarzył mi się uczeń, który by nie dostał torsji na tych zajęciach.

        - Nie wiedziałem - wykrztusiłem z wysiłkiem - że w tym fachu trzeba mieć do czynienia z czymś takim.

        - Zdarza się. Czasem na zlecenie władz trzeba wykopać i obejrzeć trupa, a wtedy porządny kat nie może okazać słabości. Niczego gorszego na tych zajęciach nie doświadczysz. Ale musisz przywyknąć i do tego. Dlatego na resztę dnia i dzisiejszą noc pozostaniesz tutaj, zamknięty z tym nieboszczykiem.

        Zacisnąłem szczęki. Miałem ochotę zaprotestować, prosić o zmiłowanie, odroczenie tego przeżycia. Jednakże wiedziałem, że to na nic. Każdy z uczniów musi przez to przejść. Kolejna próba.

        - Zostawię ci światło. W ścianach są łuczywa. Są też w kolumnach nad katafalkiem. Możesz je zapalić i dokładnie się przyjrzeć rozkładowi, jakiemu ciało ulega po śmierci. To daje do myślenia, chłopcze. Na tacy przy drzwiach zostawię ci coś do jedzenia i picia.

        Zostałem sam. Nie miałem najmniejszego zamiaru zbliżać się do cuchnącej postaci bardziej niż to konieczne. Skoro trzeba przeżyć ten czas, trudno! Jeść i pić też na pewno nie będę. Taki smród!

        Usiadłem tuż przy ścianie starając się nie patrzeć w kierunku kamiennego katafalku. Jednakże wzrok sam podążał w tamtą stronę, przyciągany straszliwym widokiem. Ciekawość okazała się silniejsza niż wstręt. Ciekawość czy strach? Trudno powiedzieć. I choć wiedziałem przecież, że to tylko ciało, było coś niepokojącego w tym, że zostawiono mnie w głębokich podziemiach w towarzystwie trupa. Wyglądał jak upstrzona plamami góra. Przytłaczał swoją obecnością. Bałem się poruszyć, a nawet głębiej odetchnąć, by hałasem nie obudzić przypadkiem tego okropnego zjawiska. Nie wiem, ile tak siedziałem. W każdym razie nogi mi porządnie zdrętwiały.

        Nie! - powiedziałem sobie wreszcie - nie możesz tkwić w bezustannym lęku! Pewnie wielu przed tobą musiało przejść taką próbę i wyszło z niej zwycięsko. Wstań przynajmniej!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin