Zahn Timothy - Kobra 03 - Synowie Kobry.rtf

(421 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Timothy Zahn

 

 

 

Synowie Kobry

 

 

 

Tom trzeci cyklu „Kobra”

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

 

 

Było późne lato. Przez uchylone okno wpadały podmuchy ciepłego wiatru. Po chwili dał się słyszeć skowyt dysz silników odrzutowych maszyn Troftów, który sprawił, że Jonny Moreau się obudził. Na krótką, rozdzierającą serce chwilę, wydało mu się, że jest na Adirondack w samym środku wojny, ale kiedy ustawił oparcie fotela znów w pozycji pionowej, impulsy bólu, jakie przeszyły mu łokcie i kolana, przywołały go do rzeczywistości. Przez jakąś minutę siedział nieruchomo, spoglądając przez okno na panoramę Capitalii i starając się odzyskać jasność myśli. Później sięgnął do biurka i wcisnął guzik stojącego na nim interkomu.

 

- Tak, panie burmistrzu? - odezwał się Theron Yutu. Jonny opadł z powrotem na fotel, ale przedtem sięgnął po stojącą na biurku fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi.

 

- Czy Corwin wrócił już z zebrania rady? - zapytał. Obraz na ekranie ukazał mu inne biurko i siedzącego za nim dwudziestosiedmioletniego syna.

 

- Jeszcze tam nie poszedłem, tato - powiedział Corwin. - Zebranie zaczyna się dopiero za godzinę.

 

- O? - zdziwił się Jonny i popatrzył na zegarek. Mógłby przysiąc, że zebranie miało się zacząć o drugiej... i w istocie, było dopiero kilka minut po pierwszej. - Wydawało mi się, że drzemałem trochę dłużej - mruknął. - No cóż. Czy wszystko gotowe?

 

- Właściwie tak, chyba że jest coś nowego, co chciałbyś, żebym poruszył na zebraniu. Zaczekaj chwilę, zaraz tam przyjdę, to pogadamy.

 

Ekran ściemniał. Prostując ostrożnie plecy, Jonny spojrzał na trzymaną w dłoni fiolkę. Później - zdecydował stanowczo. Wiedział, że kiedy znów zacznie chodzić, jego wywołane artretyzmem bóle złagodnieją same, a po zażyciu tabletek nie potrafi myśleć tak jasno, jak pragnął.

 

Drzwi nagle się otworzyły i do gabinetu wszedł Corwin Jamie Moreau z nieodłącznym pulpitem komputerowym pod pachą. Chłopiec - a raczej mężczyzna, przypomniał sobie w myślach Jonny - rzucił się w wir polityki z zapałem, którego starszy Moreau nigdy jakoś nie potrafił u siebie wykrzesać. Widok Corwina coraz bardziej przywodził Jonny’emu na myśl jego brata, Jame’a, wspinającego się teraz po szczeblach władzy Dominium Ludzi. Przed czternastoma laty był doradcą przewodniczącego Najwyższego Komitetu. Jonny często się zastanawiał, kim był teraz: wciąż doradcą, mianowanym następcą, a może nawet samym przewodniczącym?

 

Tego już nigdy się nie dowie. Przerwanie łączności z resztą Dominium w wyniku zamknięcia korytarza Troftów było jednym ze skutków, z którymi Jonny’emu nadal trudno było się pogodzić.

 

Ustawiwszy komputerowy pulpit na skraju biurka ojca, Corwin przysunął sobie krzesło i usiadł.

 

- No dobrze, popatrzmy sobie na to - powiedział. - Najważniejsze argumenty przemawiające za klauzulą wyłączności nowego traktatu handlowego z Hoibe’ryi’sarai - wymówienie tej nazwy domeny Troftów nie sprawiło mu najmniejszego trudu - które mam przedstawić na zebraniu rady, to: potrzeba oddelegowania dodatkowych Kobr do walki z kolczastymi lampartami w odległych prowincjach oraz kwestia, czy w ogóle powinniśmy zawracać sobie głowę Caelianą.

 

Jonny kiwnął głową, mając poczucie winy, że po raz kolejny zaniedbuje obowiązki emerytowanego gubernatora, jakie powinien wypełniać, albo chociaż starać się wypełniać wobec rady.

 

- Połóż na te dwa powody szczególny nacisk - powiedział. - Nie wiem, w jaki sposób kolczaste lamparty dowiadują się o tym, że ich liczba maleje, ale tempo ich rozmnażania wskazuje, że jakoś się dowiadują. Upewnij się, żeby nawet najmniej rozgarnięty syndyk zrozumiał, iż nie możemy walczyć ze wzrastającą liczbą kolczastych lampartów i równocześnie posuwać się naprzód z kolonizacją Caeliany bez obniżenia poziomu szkolenia Kobr w naszej akademii.

 

Przez twarz Corwina przemknął jakiś skurcz.

 

- Jeżeli chodzi o tę akademię... - zaczął i przerwał, wyraźnie czymś speszony.

 

Jonny na krótką chwilę zaniknął oczy.

 

- Justin. Czy mam rację? - zapytał.

 

- No... tak. Mama chciała, bym cię przekonał, żebyś zmienił zdanie i podczas zebrania rady zgłosił swój sprzeciw wobec jego kandydatury.

 

- I co by to dało? - Jonny westchnął. - Justin jest przecież bystrym, wyjątkowo zrównoważonym i energicznym chłopcem. Właśnie w taki sposób chce służyć światu, na którym mieszka. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ojcowską dumę.

 

- Wiem o tym, tato, ale...

 

- Ale do rzeczy - przerwał mu Jonny. - Ma dwadzieścia dwa lata, a chce zostać Kobrą, odkąd skończył szesnaście. Zdajesz sobie sprawę, że w ciągu tych wszystkich lat z pewnością miał czas na to, żeby się zastanowić, w jaki sposób wpływa na organizm ludzki kilkadziesiąt lat życia z wyposażeniem Kobry. - Uniósł lekko ręce, jak gdyby zgadzał się na zbadanie własnego ciała. - Jeżeli to nie wpłynęło na jego decyzję, a wyniki badań wskazują, że tak się nie stało, nie zamierzam sprzeciwiać się jego woli. Właśnie takich ludzi potrzeba nam do tej służby. Corwin machnął ręką na znak, że się poddaje.

 

- Niemal chciałbym móc się z tobą nie zgodzić, chociażby przez wzgląd na mamę - powiedział. - Obawiam się jednak, że masz rację.

 

Jonny wyjrzał przez okno.

 

- Twoja matka wiele razy cierpiała z podobnych powodów. Sam chciałbym wiedzieć, jak mam jej to wytłumaczyć.

 

Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie. Później Corwin sięgnął po swój pulpit.

 

- A więc kolczaste lamparty i kolonizacja Caeliany - powiedział, wstając od biurka. - Po zakończeniu zebrania zastanę cię tutaj czy w sali ćwiczeń?

 

Jonny popatrzył na syna i skrzywił się z niesmakiem.

 

- Musiałeś mi o tym przypomnieć, prawda? No dobrze, niech ci będzie. Uszczęśliwię tych dręczycieli. Kiedy zjawisz się po zebraniu, to, co ze mnie zostanie, będzie tutaj.

 

Corwin kiwnął głową.

 

- Świetnie. Ale nie wściekaj się za bardzo na nich. Wykonują przecież tylko swoją pracę.

 

Jonny zaczekał, aż Corwin zamknie drzwi za sobą, a potem cicho westchnął.

 

- Swoją pracę, dobre sobie - mruknął pod nosem. - Zgraja naukowców wyżywających się na ludziach zamiast na doświadczalnych myszkach.

 

Wszystko po to, by odkryć terapię, która kiedyś będzie mogła pomóc przyszłym Kobrom.

 

Jednym z nich miał wkrótce zostać jego syn.

 

Westchnąwszy, Jonny uchwycił się oparcia fotela i powoli wstał. Zamierzał dojść do samochodu o własnych siłach i to bez pomocy tabletek przeciwbólowych, nawet gdyby miało go to zabić. Zgodnie z jednym ze swoich ulubionych powiedzeń, nie był jeszcze aż tak bezradny.

 

Mimo tłoku panującego w tych dniach na ulicach stolicy świata Kobr, dostanie się do gmachu Dominium na zebranie rady było wyprawą zajmującą nie więcej niż dziesięć minut. Corwin zebrał jednak swoje magnetyczne karty i inne potrzebne mu rzeczy jak najszybciej, chcąc znaleźć się tam na tyle wcześnie, żeby móc nieoficjalnie porozmawiać z innymi członkami zgromadzenia. Ojciec udał się na ćwiczenia, a on sam zamierzał właśnie wyjść, kiedy do pokoju weszła matka.

 

- Cześć, Theron - odezwała się, uśmiechając się do Yuru. - Corwin, czy zastałam ojca?

 

- Właśnie wyszedł - odparł Corwin, czując, że w oczekiwaniu nieuchronnej konfrontacji napinają mu się wszystkie mięśnie. - Wróci, jak skończy ćwiczenia.

 

- Co powiedział?

 

Corwin dużym wysiłkiem zmusił się, żeby nie zacisnąć zębów.

 

- Przykro mi, mamo. Powiedział, że nie będzie się sprzeciwiał.

 

Zmarszczki na jej twarzy wyraźnie się pogłębiły.

 

- Ty też będziesz brał udział w głosowaniu - powiedziała, nie pozostawiając mu cienia wątpliwości, o czym myśli.

 

- Pozwól wiec, że ujmę to inaczej - odparł Corwin. - My nie będziemy się sprzeciwiali.

 

- A więc i ty także - powiedziała chłodno. - Ty też zamierzasz skazać swojego brata na...

 

- Mamo - przerwał jej Corwin, wstając i wskazując jej swoje krzesło. - Bardzo cię proszę, usiądź.

 

Zawahała się, ale po chwili usiadła. Corwin przysunął sobie inne, przeznaczone dla gości krzesło i spoczął naprzeciwko niej, kątem oka dostrzegając, że Theron Yutu właśnie przypomniał sobie o czymś, co musiał zrobić w biurze Jonny’ego. Zajmując miejsce, przez chwilę przyglądał się - naprawdę się przyglądał - swojej matce.

 

Chrys Moreau była piękną kobietą, kiedy była młodsza. Wiedział o tym, pamiętał stare zdjęcia i taśmy. Nawet teraz, mimo związanych z jej wiekiem zmian fizycznych, wyglądała niezwykle atrakcyjnie. Oprócz nich dokonały się w niej jednak inne, nie wszystkie usprawiedliwione zwykłym krystalizowaniem się opinii czy nawet wynikające z reakcji na długotrwałą chorobę męża. Ostatnio uśmiechała się coraz rzadziej i chodziła z ostrożnością osoby śmiertelnie przerażonej perspektywą, że mogłaby coś przewrócić. Corwin wiedział, że jej sprzeciw wobec planów Justina był tylko częścią tego nastawienia do życia... istniało jednak coś więcej, a na razie nie potrafił znaleźć właściwych słów na dotarcie do tej części myśli swojej matki.

 

Wiedział także, że i tym razem będzie rozumowała w ten sam sposób.

 

- Jeżeli zamierzasz jeszcze raz przedstawić mi te same argumenty, dlaczego sądzisz, że Justin powinien zostać Kobrą, to możesz się nie trudzić - zaczęła Chrys. - Znam je wszystkie na pamięć i nadal nie znajduję żadnych logicznych kontrargumentów. Przyznaję też, że gdyby nie był moim synem, uznałabym je za słuszne. Justin jednak jest moim synem i chociaż to brzmi nierozsądnie, nie uważam za uczciwe, żebym musiała i jego poświęcać dla takiej służby.

 

Corwin pozwolił jej skończyć, chociaż te słowa nie wnosiły niczego nowego do dyskusji.

 

- Czy prosiłaś Joshuę, żeby z nim porozmawiał? - zapytał.

 

Chrys lekko pokręciła głową.

 

- Nie zrobi tego - odrzekła. - Powinieneś wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

 

Mimo powagi chwili Corwin poczuł, jak na wspomnienie momentów, które podsunęła mu pamięć, na wargach pojawia mu się nikły uśmiech. Chociaż był o pięć lat starszy od bliźniaków, nie zdołałby zliczyć, ile razy brał ich stronę. Ich wzajemna niewzruszona lojalność nawet wtedy, gdy rodzice wymierzali im kary, wielokrotnie sprawiała, że potrafili sobie zapewnić niepodważalne alibi.

 

- Wobec tego nie widzę, co można zrobić - odezwał się łagodnie do matki. - Jeśli spojrzeć na to od strony prawa, nie mówiąc już o etyce, Justin ma prawo wybierać, co chciałby robić w życiu. Pomyśl też, jakiego politycznego zamieszania mógłby narobić taki nepotyczny sprzeciw.

 

- Polityka - parsknęła Chrys i odwróciła głowę, by wyjrzeć przez okno. - Miałam nadzieję, że twój ojciec z nią skończy, kiedy przestanie być gubernatorem. Powinnam się była domyślać, że tak łatwo nie pozwolą mu zostawić wszystkiego i odejść.

 

- Potrzebujemy jego wiedzy i doświadczenia, mamo - odrzekł Corwin, spoglądając na zegarek. - A jeżeli już o tym mowa, obawiam się, że muszę iść i dostarczyć radzie comiesięczną porcję tej wiedzy.

 

Przez twarz Chrys przemknął jakiś cień, ale tylko kiwnęła głową i wstała.

 

- Rozumiem - powiedziała. - Czy będziesz u nas dziś wieczorem na obiedzie? Bliźniaki powiedziały, że postarają się zdążyć.

 

Może była to ostatnia szansa na to, żeby mogli być wszyscy razem, do czasu, gdy Kobra Justin ukończy szkolenie.

 

- Jasne - odparł Corwin, a potem wstał i odprowadził matkę do drzwi. - Po zebraniu zamierzam porozmawiać trochę z tatą, a więc kiedy skończymy, przyjedziemy razem.

 

- To dobrze. Około szóstej?

 

- Świetnie. W takim razie do zobaczenia. Odprowadził ją do samochodu i przyglądał się, jak odjeżdżała. Później, westchnąwszy ciężko, wsiadł do swojego wozu i pojechał do gmachu Dominium. Po drodze zastanawiał się, dlaczego problemy trapiące jego rodzinę wydawały się zawsze trudniejsze do rozwiązania od problemów stojących przed całymi światami. Może dlatego - pomyślał nonszalancko - że nie ma niczego, czym rada mogłaby mnie zaskoczyć.

 

Niedługo miał przypomnieć sobie tę myśl oraz niefortunną chwilę, w której mu przyszła do głowy... i skrzywić się z niesmakiem.

 

 

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

 

 

Rada Syndyków - jak brzmiała jej oficjalna nazwa - we wczesnych latach kolonii była cokolwiek nieformalnym zgromadzeniem syndyków i gubernatora generalnego planety, zbierającym się, kiedy zachodziła potrzeba przedyskutowania ważnych problemów czy wytyczenia ogólnych kierunków, w jakich miał odbywać się rozwój kolonii. W miarę jednak, jak wzrastała liczba ludzi, a na dwóch innych światach założono nowe osady, liczebność i polityczne znaczenie rady rosły zgodnie z ogólnymi tendencjami panującymi w odległym Dominium Ludzi. Tylko że, inaczej niż na innych światach, na tej wysuniętej placówce oprócz połowy miliona zwyczajnych obywateli mieszkało prawie trzy tysiące Kobr. Wynikające z tego faktu nieuniknione rozprzestrzenianie się politycznej władzy wywarło przemożny wpływ na skład osobowy rady. Między szczeblami syndyka i gubernatora generalnego pojawił się szczebel gubernatora, dzięki czemu odpowiedzialność i władza mogły być rozłożone bardziej równomiernie. Kobry, dysponujące w trakcie głosowań dwoma głosami, miały swoją reprezentację na wszystkich szczeblach.

 

Corwin właściwie nie kwestionował filozofii politycznej, dzięki której struktura władzy w Dominium uległa zmianie, ale z czysto praktycznego względu stwierdzał często, że sama liczebność siedemdziesięciopięcioosobowej rady jest czymś, co utrudnia jej funkcjonowanie.

 

Tego dnia jednak, przynajmniej w ciągu pierwszej godziny, załatwianie wszystkich spraw przebiegało bardzo sprawnie. Większość omawianych zagadnień - włącznie z tymi, które przedstawił Corwin - dotyczyło od dawna znanych problemów, które już wcześniej dokładnie przedyskutowano. Kilka doczekało się oficjalnych uchwał, a resztę przekazano członkom rady do dalszych analiz i rozważań czy zwyczajnie odłożono na inny termin, toteż kiedy porządek dnia dobiegał końca, zaczęło wyglądać na to, że zebranie uda się zamknąć wcześniej niż zazwyczaj.

 

I wówczas gubernator generalny Brom Stiggur przedstawił problem, wobec którego nikt z obecnych nie mógł pozostać obojętny.

 

Zaczęło się od starej, od dawna znanej sprawy.

 

- Pamiętacie wszyscy ten raport, który omawialiśmy przed dwoma laty - zaczął, rozglądając się po sali. - Ten, w którym nasz dalekosiężny zwiad doszedł do wniosku, że w promieniu przynajmniej dwudziestu lat świetlnych od Aventiny poza naszymi trzema skolonizowanymi światami nie ma innych planet, które moglibyśmy zagospodarować w przyszłości. Zdecydowaliśmy wówczas, że na tamtym etapie rozwoju naszych kolonii i przy tak małej liczbie ludności nie istnieje potrzeba pilnego podejmowania uchwały w sprawie problemu, który wtedy nie wydawał się taki naglący.

 

Corwin wyprostował się na krześle i wyczuł, jak inni wokół niego robią to samo. Stiggur wprawdzie wypowiedział te słowa bez emocji, ale można było się zorientować, że pod staranną modulacją głosu kryje jakąś sensację.

 

- Jednakże - ciągnął tymczasem Stiggur - w ciągu ostatnich kilku dni wydarzyło się coś nowego, co moim zdaniem powinno zostać natychmiast podane do wiadomości członków rady, zanim zostaną podjęte bardziej wnikliwe studia nad tym zagadnieniem.

 

Spojrzawszy na stojącego przy drzwiach strażnika-Kobrę, kiwnął głową. Tamten w odpowiedzi także kiwnął, otworzył drzwi... i wpuścił do sali Trofta.

 

Wśród zebranych osób przeszedł szmer zdumienia, a kiedy obca istota ruszyła w kierunku Stiggura, Corwin poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Troftowie handlowali co prawda z koloniami od prawie czternastu lat, ale Corwin wciąż jeszcze nie pozbył się trwogi, jaką od najmłodszych lat zawsze odczuwał na ich widok. Wielu członków rady pamiętało coś więcej: okupacja Adirondack i Silvern, dwóch światów Dominium Ludzi zajętych przez wojska Troftów, miała miejsce zaledwie przed czterdziestoma trzema laty, a to właśnie ona zapoczątkowała całe przedsięwzięcie z Kobrami. Nie było przypadkiem, że osoby bezpośrednio kontaktujące się z handlarzami Troftów miały co najwyżej po dwadzieścia kilka lat. Tylko tak młodzi mieszkańcy Aventiny potrafili bez uprzedzeń spotykać się z obcymi istotami.

 

Troft zatrzymał się obok stołu i zaczekał, aż członkowie rady wydostaną swoje słuchawki i dołączą je do gniazdek translatora. Jeden czy dwóch młodszych wiekiem syndyków tego nie uczyniło, a Corwin poczuł zazdrość, kiedy ustawiał siłę głosu wzmacniacza na minimum. Jego kurs rozumienia piskliwej mowy obcych istot trwał wprawdzie tyle samo godzin co tamtych ludzi, ale było jasne, że nauka języków obcych nie była jego mocną stroną.

 

- Mężczyźni i kobiety Rady Światów zamieszkiwanych przez Kobry - odezwał się w słuchawkach cichy głos. - Jestem Pierwszym Mówcą domeny Tlos’khin’fahi Zgromadzenia Troftów.

 

Piskliwy jazgot mowy obcych istot trwał jeszcze przez sekundę po tym, jak głos z translatora ucichł, ale obie rasy już na samym początku wzajemnych kontaktów ustaliły, że ludziom wystarczą jedynie trzy pierwsze parasylaby nazw domen Troftów i że dokładne tłumaczenie nazw własnych byłoby tylko stratą czasu.

 

- Władca domeny Tlos’khin’fahi skierował do pozostałych części Zgromadzenia prośbę o informacje, w wyniku czego mogę wam przedstawić propozycję zawarcia przez was trójstronnego układu z domenami Pua’lanek’zia i Baliu’ckha’spmi.

 

Corwin skrzywił się z niesmakiem. Nigdy jakoś nie przepadał za umowami, w których brały udział dwie lub więcej domen. Przyczyną była zarówno delikatna polityczna równowaga, o jaką światy ludzi musiały często walczyć, jak i fakt, że ludzie właściwie nigdy nie wiedzieli o umowach zawieranych w takich przypadkach między samymi Troftami. Umowy takie musiały jednak istnieć, gdyż pojedyncze domeny bardzo rzadko - o ile w ogóle - przekazywały sobie coś za darmo.

 

O tym samym musiały widocznie myśleć i inne osoby uczestniczące w zebraniu rady.

 

- Mówisz o układzie trójstronnym, a nie czterostronnym - odezwał się gubernator Dylan Fairleigh. - Jaką więc rolę w tym wszystkim chciałaby odgrywać domena Tlos’khin’fahi?

 

- Władca mojej domeny zastrzega sobie funkcję pośrednika - padła natychmiastowa odpowiedź. - Za tę funkcję nie otrzymamy żadnego wynagrodzenia.

 

Troft przebiegł palcami po szarfie na brzuchu i ekran przed Corwinem rozjarzył się obrazem mapy pokazującej bliższą połowę Zgromadzenia Troftów. Na jednym ze skrajów ich terytorium zaczęły pulsować trzy małe, czerwone gwiazdki.

 

- Światy zamieszkiwane przez Kobry - wyjaśnił ich znaczenie Troft, chociaż wcale nie było to konieczne.

 

W innym miejscu, w prawym górnym rogu ekranu, mniej więcej w jednej czwartej odległości od wybrzuszenia będącego częścią Terytorium Troftów, zaświeciła się pojedyncza zielona gwiazda.

 

- Świat nazywany przez swoich mieszkańców Qasamą - ciągnął Troft. - Władca domeny Baliu’ckha’spmi określa ich mianem rasy obcych istot stanowiących ogromne potencjalne zagrożenie dla całego Zgromadzenia. Tutaj zaś...

 

W miejscu położonym w pobliżu pulsującej zielonej gwiazdy, ale bliżej Światów Ludzi, pojawiła się mglista plama o nieregularnych kształtach.

 

- Gdzieś w tych okolicach znajduje się gromada pięciu położonych blisko siebie światów, na których panują warunki umożliwiające życie ludzi. Władca domeny Pua’lanek’zia określi ich dokładne położenie i zobowiąże się uzyskać zgodę całego Zgromadzenia na skolonizowanie ich przez ludzi, jeżeli wasze Kobry usuną zagrożenie, jakie stanowi dla nas Qasama. Oczekuję na odpowiedź.

 

Troft odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia... i wówczas dopiero Corwin zdał sobie sprawę z tego, że wstrzymywał oddech. Pięć nowych, nie zasiedlonych jeszcze światów... za cenę zostania najemnikami Troftów.

 

Zastanowił się, czy Troft mógł wiedzieć, jaką burzę wywoła swoją propozycją.

 

Nawet jeżeli tego nie wiedział, z pewnością rada uświadamiała to sobie bardzo dobrze. Przez prawie całą minutę w sali panowała głucha cisza, w trakcie której każdy z członków widocznie próbował przewidzieć możliwe skutki przyjęcia lub odrzucenia tej oferty. W końcu Stiggur odchrząknął i powiedział:

 

- Rzecz jasna, nikt z nas nie zamierza odpowiadać na tę propozycję jeszcze dzisiaj ani nawet nie chce dyskutować jej wad i zalet, niemniej będę wdzięczny za wszelkie wstępne uwagi, jakie mogły nasunąć się po jej wysłuchaniu.

 

- Jeżeli o mnie chodzi, przede wszystkim chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej, zanim w ogóle zaczniemy poważnie dyskutować - odezwała się gubernator Lizabet Telek. Jej wiecznie pełen zakłopotania głos nie pozwalał się zorientować, co może sądzić na ten temat. - Na początek mogłoby to być coś więcej o tych obcych istotach: ich dane biologiczne, stan zaawansowania techniki, szczegóły na temat rzekomego zagrożenia, jakie stanowią dla Troftów, i tak dalej. Stiggur pokręcił głową.

 

- Pierwszy Mówca albo nie dysponuje żadnymi innymi informacjami na ten temat, albo nie chce ujawnić ich nam za darmo... już go o to wypytywałem. Osobiście podejrzewam, że raczej chodzi o ten pierwszy powód, jako że nie widzę potrzeby, dla której domena Tlos miałaby kupować coś, co i tak byłoby dla niej tylko abstrakcyjną informacją. A zanim ktoś zechce mnie o to zapytać, chcę powiedzieć, że to samo dotyczy także informacji na temat tych pięciu światów oferowanych nam przez domenę Pua.

 

- Innymi słowy, mamy zawrzeć umowę, na temat której właściwie nic nie wiemy? - odezwał się jeden z młodszych syndyków.

 

- Niezupełnie - rzekł gubernator Jor Hemner i pokręcił głową, choć był to ryzykowny ruch u kogoś wyglądającego tak staro. - Istnieje wiele innych pośrednich możliwości, takich choćby jak zakup informacji o tych światach od domeny Baliu albo wysłanie własnej wyprawy rozpoznawczej. Zgodnie ze swoją standardową procedurą handlową Troftowie oczekują, że to my pierwsi zaproponujemy im coś takiego. Zastanawiam się tylko, czy ustanawianie takiego precedensu to rozsądny pomysł.

 

- A dlaczego nie? - odezwał się ktoś inny, siedzący po tej samej stronie sali co Corwin. - To strach przed Kobrami powoduje, że Troftowie zachowują się wobec nas przyjaźnie, prawda? W jaki lepszy sposób moglibyśmy im wykazać, że tego rodzaju przezorność jest przez nas mile widziana?

 

- A jeżeli przegramy? - zapytał cicho Hemner.

 

- Kobry jeszcze nigdy nie przegrały.

 

Corwin popatrzył na gubernatora Howie’ego Yartansona z Caeliany, zastanawiając się, czy nie chciałby zabrać głosu. Ten jednak tylko lekko zacisnął usta i milczał. Corw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin