Bułyczow Kirył - Guslar-Neapol.rtf

(123 KB) Pobierz

Kirył Bułyczow

 

Guslar-Neapol

 

(Zbiór opowiadań)

 

Przełożyli Tadeusz Gosk i Anita Tyszkowska


Spis rzeczy:

1. Guslar - Neapol
2. Miłość do milczącego stworzenia (O lubwi k biessłowiesnym twariam)
3. Silniejszy od żubra i słonia (Silnieje zubra i słona)
4. Sublokatorzy (Żylcy)


Guslar-Neapol

 

Szary brzask zastał Korneliusza Udałowa na zarośniętym krzakami brzegu rzeczki Czurmień, wpadającej do jeziora Kopenhagen. Udałow położył wędki na trawie i rozejrzał się. Pusto. Ani śladu żywej duszy.

Pogoda była paskudna, wilgotna i grypowa, więc wszyscy wędkarze postanowili widocznie siedzieć w domu. Tym lepiej. Więcej będzie dla Korneliusza.

Rozplatał żyłki, założył przynętę i zarzucił pierwszą wędkę. Wokół spławika rozeszły się kręgi wody, gdzieś niedaleko chlupnęła ryba. Czuł się świetnie, potężniała w nim żądza czynu.

I nagle Udałow zobaczył dym. Dym unosił się nad lasem w odległości mniej więcej pół kilometra. Widocznie ktoś, kto przyjechał tu jeszcze wczoraj, rozpalił ognisko.

Po godzinie, w czasie której złapał niewielkiego leszczyka, Udałow rzucił okiem w stronę ogniska. Płonęło dalej. Słup gęstego dymu sięgał nisko wiszących chmur, gdzie rozganiał go mokry wiatr.

– Żeby tylko lasu nie podpalili – powiedział Udałow cicho, nie chcąc płoszyć ryb.

Minęła jeszcze godzina. Ognisko paliło się w dalszym ciągu, a słup dymu jakby jeszcze urósł.

Koło jedenastej Udałow pozbierał wędki, wziął wiaderko ze złowionymi rybami – nie było ich tak wiele, jakby się Korneliuszowi marzyło – i poszedł w stronę dymu, choć do szosy trzeba było iść w zupełnie innym kierunku. Dym niepokoił go.

 

* * *

 

Droga była trudna. Wędziska zaczepiały się o leszczynowe witki, kalosze ślizgały po mokrej trawie. Grupki kurek i samotnie stojące muchomory w przyjemny sposób ożywiały ogólnie ponury krajobraz, ale Udałow nie wybrał się na grzyby, i te jaskrawe plamy uchodziły jakoś jego uwagi.

Przeszedł już prawie kilometr, a dym jakby wcale się nie zbliżał. Mocno go to dziwiło.

Rzeczka została daleko w tyle. Trzeba było skakać z kępy na kępą. Udałow żałował, że nie zostawił wędek nad wodą. Przejdą jeszcze sto kroków, powiedział sobie, i jeżeli nie dojdę, zawracam.

W tym momencie z nieba posypał się popiół.

Udałow nie od razu domyślił się, że to popiół. W pierwszej chwili zwrócił uwagę na to, że pada dziwnie brudny deszcz. Krople pozostawiały na twarzy i ubraniu szare plamy, zupełnie jakby z nieba padał ptasi pomiot. Zauważywszy, że brud leci od ogniska, Udałow uświadomił sobie, że pali się las i lepiej stąd jak najszybciej uciekać, póki jeszcze jest cały i zdrowy, a jak z miasta przyślą helikopter, to się w tym wszystkim połapią.

Zatrzymał się i po raz ostatni spojrzał na dym. Dym zakrywał już pół nieba.

Rozdarty wewnętrznie między strachem a ciekawością, zrobił jeszcze parę kroków.

Stał na skraju wielkiej błotnistej polany, której brzegi porośnięte były czarnymi jagodami. Ze środka walił w niebo słup dymu. Ale ogniskiem nie pachniało tu nic. To musiało być zupełnie inne zjawisko przyrodnicze.

Na środku polany wznosił się niewielki wulkan. Nie sięgał jeszcze wierzchołków drzew, ale tak na oko przypominał potężne i groźne wulkany Jawy i Kamczatki. Strugi lawy płynęły po jego pofałdowanym zboczu, a nad kraterem huczał stabilny płomień, tak jakby w środku palił się prymus.

Widok wulkanu nie przeraził Korneliusza. Niejedną dziwną rzecz przyszło mu w życiu oglądać. Ale serce Udałowa wypełniło się podziwem dla wszechmocy natury. Przysiadł na zwalonym pniu sosny i zaczął się przyglądać wulkanowi.

Przedtem nie udało się zaobserwować wulkanów w okolicy Wielkiego Guslaru. Rejon jest asejsmiczny i o żadnych erupcjach i trzęsieniach ziemi mowy być nie może. Ale przecież w sumie tam, gdzie teraz wznoszą się dyszące ogniem góry, rozciągały się kiedyś spokojne, równiny...

Obdarzony żywą fantazją Udałow wyobraził sobie, jak wulkan rośnie, potężnieje, robi się ogromny jak góry Kaukazu, grzebie pod warstwami wulkanicznego popiołu Wielki Guslar, którego mieszkańcy uciekają z miasta, tuląc do piersi nieletnie dzieci i skromną chudobę, starając się ukryć pod prześcieradłami i płaszczami, podobni nieszczęśnikom, namalowanym przez artystę Briułłowa na obrazie „Ostatni dzień Pompei”. Przy czym najbardziej mu było żal nie miasta, ale siebie samego, Korneliusza Udałowa, kierownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego... Gdyby bowiem wiedział wcześniej, jaki los czeka Wielki Guslar, nie musiałby walczyć o przekroczenie planu w asfaltowaniu. Ale z drugiej strony Udałow rozumiał, że obecność wulkanu na równinie środkoworosyjskiej daje wspaniałe możliwości nauce i pozwoli zaoszczędzić wiele państwowych pieniędzy – teraz, kiedy prawdziwy wulkan będzie sobie stał na wyciągnięcie ręki, nie trzeba będzie wysyłać specjalistów na jakże odległą Kamczatkę.

Wulkan jęknął i wyleciała z niego fontanna pomarańczowych iskier. Udałow poczuł, jak wdziera mu się w nozdrza zapach rozpalonych trzewi Ziemi. Podniósł się, żeby móc w razie czego szybko uskoczyć. Wulkan wypluł wielki okrągły kamień, który poturlał się po zboczu. Kamień upadł w błoto, a woda zakipiała i otoczyła go kłębami pary.

Ileż istnieje możliwości wykorzystania w gospodarce wulkanicznego ciepła, myślał wstrząśnięty głęboko Udałow. Na przykład do prania bielizny...

Wulkan wypluł jeszcze kilka kamiennych kul. Pomarańczowe płomyki wirowały nad jego szczytem. Dosięgnie zaraz górnej granicy lasu i wtedy na pewno zauważą go w mieście.

Nie, wulkan wcale nie był straszny. Działał leniwie i bardzo pięknie. Popiół zmieszany z deszczem osiadał na płaszczu Udałowa i ten pomyślał o wszystkich nieprzyjemnych słowach, jakie przyjdzie mu wysłuchać w domu. Ksenię raczej mało obchodzą wulkany i inne przyczyny obiektywne...

Płomień nad wulkanem rozjarzył się, lśniąc zielonkawo i biało, a Korneliuszowi wydało się, że w jego blaskach igrają ogniste jaszczurki. No tak, myślał Udałow, ludzie, pierwotni wpatrywali się w ogień, aż wymyślili diabła... Buchał żar, płaszcz Korneliusza obsechł.

Co jakiś czas z krateru wylatywały kamienie, ale póki co nie zagrażały jeszcze Udałowowi. Gdzieś tam w środku, pod nogami, rozległ się głuchy huk i ziemia lekko zadrżała, tak jakby ogromne zwierzę usiłowało się wydostać na swobodę.

Udałow nie mógł zdecydować się na odejście od wulkanu. W czasie jego nieobecności ktoś inny może zauważyć wulkan i zebrać laury jego odkrywcy. To byłoby niesprawiedliwe. Lepiej poczekam, przekonywał sam siebie Udałow, aż z miasta przyleci helikopter, popilnuję, żeby las się nie zapalił.

Strzępki ognia tańczyły i wirowały jak żywe nad szczytem wulkanu i patrząc na nie Udałow wyobraził sobie, że gdzieś tam, we wnętrzu rozpalonej ziemi, żyją dziwne ogniowe istoty. Kiedyś właśnie one były panami Ziemi i krążyły jak iskry nad jej rozżarzoną powierzchnią, ale kiedy Ziemia ostygła, musiały zamieszkać w jej wnętrzu. A właściwie dlaczego nie? Przecież formy życia są tak różnorodne... Trzeba by nawiązać z nimi kontakt, pogadać, co i jak, wymienić informacje. Przecież dla tych wewnętrznych mieszkańców Ziemi wulkany to okna na świat. Być może nawet nie podejrzewają, że na powierzchni ktoś żyje. A może sądzą, że ludzie to uzurpatorzy, bo Ziemia wedle starego prawa należeć powinna do mieszkańców wulkanów. I kiedy tylko mają możliwość, wyskakują w potokach lawy i palą ludzi, tylko po to, żeby udowodnić swoje prawa.

Białe ogniki wciąż wirowały nad kraterem. Udałow, który już zdążył je uznać za mieszkańców wulkanu, powiedział głośno:

– No, jeszcze nie wiadomo, kto był na Ziemi pierwszy. Być może Ziemia była najpierw zimna, a dopiero potem się rozgrzała.. Jest taka teoria.

Liczba białych ogników zwiększyła się. Udałow naliczył ich coś z dziesięć. Trudno było określić ich kształt – ale jaki właściwie kształt może mieć płomień?

– O co chodzi? – zapytał Udałow. – Dajcie przynajmniej jakiś znak.

No i dały. Ustawiły się w zgrabne kółeczko. Po chwili kółeczko się rozsypało.

Aby pokazać, że wszystko zrozumiał, Udałow narysował palcem kółko.

Wtedy płomieniaki ułożyły się w krzyż.

Udałow narysował w powietrzu krzyż.

Kontakt zaistniał! Wulkan sapał i rozżarzał się.

Żeby ostatecznie przekonać Udałowa, płomieniaki ułożyły się na moment w trójkąt równoramienny, co w żadnym wypadku nie mogło być igraszką natury, a świadczyło o ich rozumie i pojętności.

– I co dalej? – zapytał Udałow. – Kontakt bezpośredni nie wchodzi w rachubę. Mówiąc uczciwie, nie wytrzymałbym tego bez azbestowego ubrania. A ogólnie rzecz biorąc, chciałbym uścisnąć wasze dłonie na dowód braterstwa w przyrodzie.

Wtedy płomieniaki przy pomocy swych kolegów, którzy wyskoczyli właśnie z rozpalonego gardła wulkanu, ułożyły napis SOS. I Udałow zrozumiał:

– Ratujcie nasze dusze – powiedział. – Znana na całym świecie prośba o ratunek. No cóż, nie wy pierwsi zwracacie się z czymś takim do mnie. Nigdy nie odmówiłem!

I rozsiadł się wygodnie, oczekując, co jeszcze wymyślą płomieniaki na okoliczność kontaktu z ludzkością.

W kłębie ogników błysnęło coś ciemnego. To coś wyleciało z wulkanu i wylądowało u nóg Udałowa. Była to kula o średnicy jakichś dziesięciu centymetrów, błyszcząca i rozpalona. Kręciła się i syczała.

– Nie wybuchnie? – zapytał Udałow.

Ale płomieniaków już nie było. Ogień nad kraterem zmniejszał się i wygasał. Korneliusz zrozumiał, że jego obawy, iż pod bokiem Wielkiego Guslaru wyrośnie góra potężna jak szczyty Kaukazu, są pozbawione podstaw.

Wulkan zdychał. Huk i drżenie ziemi skończyły się. Zaczęło lać. Udałow zebrał się na odwagę i podszedł do kuli. Po dziesięciu minutach można ją było wziąć do ręki, przerzucając jak gorący kartofel z dłoni na dłoń.

Kulę otaczał czarny paseczek. Kiedy wystygła, Udałow próbował ją rozkręcić, sądził bowiem, że w środku może być coś ciekawego. Ale nagle usłyszał nad sobą lekki trzask i w strugach deszczu zmaterializował się helikopter.

Badaniem kuli Korneliusz zajął się w domu. Cały w nerwach czekał, aż jego żona, Ksenia, którą opowieść o wulkanie w okolicach miasta wcale nie wzruszyła, natomiast zabrudzony popiołem płaszcz ukochanego męża doprowadził do prawdziwie krasomówczych wystąpień, położy się spać. Udałow poszedł do kuchni, zapalił światło i na kuchennym stole rozkręcił kulę. Z kuli wyskoczyła sprężyna, która napędziła Korneliuszowi porządnego stracha. Sprężynka, zrobiona z wąskiego płaskiego pasemka jakiegoś metalu, rozwinęła się i spoczęła na kuchennym stole. Na sprężynce był napis następującej treści:

Prośba. Przekazać zawartość kuli do krateru wulkanu Wezuwiusz (Italia). Cierpimy z niedogrzania. Są ofiary.

Udałow przeczytał posłanie. Potem schował sprężynę do kieszeni marynarki narzuconej na podkoszulek.

Tak, nie jest im lekko. Rzeczywiście są nie dogrzane, pomyślał. Być może zostało im wszystkiego dwa, trzy tysiące stopni... Udałow nie potrafił powstrzymać uśmiechu, kiedy pomyślał, że przy takiej temperaturze płomieniaki trzęsą się z zimna.

No cóż, trzeba stworzeniom pomóc. A jak to zrobić? Przecież płomieniaki starały się, znalazły Udałowa, może na ten cel zużyły ostatnie ciepło z wulkanu? Ale jak teraz przesłać kulkę do Włoch? Wysłać pocztą pod adresem Włoskiej Akademii Nauk? Poprosić jej członków, żeby list od radzieckich mieszkańców wulkanu przekazali włoskim mieszkańcom wulkanu? Najprawdopodobniej włoscy uczeni stwierdzą, że w Związku Radzieckim wariatów nie brakuje... Ostatecznie na ich miejscu Udałow pomyślałby tak samo. Nie, nie ma innego wyjścia. Trzeba samemu jechać do Włoch.

 

* * *

 

Rankiem, niewyspany po spędzonej na rozmyślaniach nocy, Udałow powiedział do Kseni:

– Słuchaj, Ksiusza, co sądzisz o mojej podróży za granicę?

– Piłeś wczoraj? – zapytała Ksenia.

– Mówię poważnie.

– Ja też!

Ksenia Udałowa planowała na niedzielny poranek wielkie pranie i pomysły Korneliusza, które niczym dobrym dla domu skończyć się nie mogły, działały jej wyraźnie na nerwy.

– Na przykład do Włoch – powiedział Udałow. – Do Rzymu, a nawet Neapolu. Miasta milionerów.

– Jakeś milioner, to jedź! – rzuciła zgryźliwie. – Maksymce trzeba kupić spodnie. Ten chłopak niemiłosiernie wszystko drze.

Udałow tylko westchnął. W sumie nie oczekiwał niczego innego. Ale poddawać się nie miał zamiaru. Zszedł więc piętro niżej do swego starego druha, Aleksandra Grubina.

– Cześć, Sasza – przywitał Grubina, który w chwilach wolnych od zajęć rył pracowicie w ziarnku ryżu „Pieśń o wieszczym Olegu”. – Jakie jest twoje zdanie na temat życia we wnętrzu Ziemi?

Grubin, nie odrywając się od okularu mikroskopu, odpowiedział krótko:

– Pozytywne.

Grubin odnosił się pozytywnie do każdego życia. Niech sobie ono nawet będzie we wnętrzu Ziemi, na Marsie czy w Rowie Mariańskim.

– Wczoraj byłem na rybach – powiedział Udałow. – Nad Czurmienią. I nagle zobaczyłem wulkan.

– To niemożliwe! To nie jest rejon wulkaniczny!

– Nie kłóć się! – twardo powiedział Udałow. – Jak mówię wulkan, to wulkan. Już go odkryli. Nie dziś, to jutro będą tam uczeni. Z Kamczatki.

– Czynny?!

– Jasne, że czynny! A jak bym go znalazł? – zdziwił się Udałow. – Dopiero kiedy odchodziłem, to zgasł.

– I nic mi nie powiedziałeś?

– Stary, wybacz, tu nie chodziło o ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin