Józef Ignacy Kraszewski - Komedianci.pdf

(1157 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski
KOMEDIANCI
Powieść
...wszyscy na teatrze...
Ja diable lubią teatr, bo jak się zapatrzę,
To mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi...
(Fredro, Przyjaciele)
Totus mundus agit histrioniam...
(Plautus)
PRZEDMOWA AUTORA
Stendhal powiedział, że powieść być powinna „zwierciadłem przechadzającym się po
gościńcu”. Zawsześmy to określenie jego mieli na pamięci z dodatkiem, iż zwierciadło wypukłym
lub wklęsłym być może, jeśli sztuka wymaga tego. — Wszystkie powieści nasze współczesne z
owych lat, z których Komedianci pochodzą (1850—1854), oparte są na rzeczywistości, z niej
wzięte — odbija się w nich wołyński świat, na jaki się długo patrzało — nie tworzyliśmy nic,
studiowaliśmy wszystko. Tu i ówdzie zwierciadło użyte było tylko wklęsłe lub wypukłe —
nigdyśmy się nie porywali na malowanie ludzi i sfer nam nie znanych, które by odgadywać było
potrzeba. I jeśli mają dziś jaką wartość te opowiadania, ciągną ją całą z tej trochy prawdy, jaka się
w nich mieści. Żadna prowincja nie miała więcej oryginalnych typów, więcej w sobie żywotności
— nad tę. Czuć było w niej zasoby wielkie, które się tylko rozwinąć nie mogły wśród
nieprzyjaznych im okoliczności. Największa rozmaitość charakterów, usposobień, wychowania i
ukształcenia składała tę społeczność, w której i z dawnych żywiołów wiele i nowo wyrobionych
niemało się obracało. Od szlachty owruckiej do półpanka w pałacyku, od książąt palących w
piecach u Żydów do dorobkowiczów z brylantami na palcach, nie umiejących pióra utrzymać —
mieliśmy tam wszystkiego podostatkiem.
Dla powieściopisarza był to obfity materiał, tak obfity, iż do jednego marszałka w Latarni
sześciu się przyznawało, że za wzór służyli. Denderów w Komediantach miał też ten zaszczyt, iż go
zastosowywano do kilku mu podobnych. Był to najlepszy dowód, iż autor stworzył go z rysów
pojedynczych i nie myślał o fotografii.
Pierwsza część Komediantów wyszła w Petersburgu; a później w wydaniu powtórnym
razem z drugą (napisaną o rok potem) — w Warszawie. Dwa tylko tomy miały dwie edycje. — O
tłumaczeniu żadnym nie wiemy.
TOM PIERWSZY
I
Jak wszystko dawne, znikają powoli i nasze stare dworki szlacheckie, poczciwe słomiane
strzechy, skryte pod cieniem lip odwiecznych. Dziś myśmy wszyscy panami po trosze, zaprawdę
nie wiem dlaczego: może dlatego właśnie, że bardzo na panów krzyczymy. Nie byłoby to logiczne,
ale być by mogło naturalne. Każdy z nas chętnie wywołuje przeciwko arystokracji i arystokratom,
tam nawet ich widząc, gdzie ich nie ma. Każdy z nas potem chętniej jeszcze rad by panów
małpować.
Dworek szlachecki, to starych cnót siedlisko spokojne, przetwarza się powoli na pełną
pretensji niesmacznej willę, pałacyk; lipy otaczają się trawnikami, grzędy ustępują miejsca
angielskim ogrodom, pasieczka rusza do lasu, gołębie na folwark, stajnie chowają się za bzy, tok
zawstydzony usuwa się na bok daleko, a monumentalna brama stara, drewniana przedzierzga w
chatkę szwajcarską, która i chatką nie jest, i szwajcarską być nie może.
Nie grzech to zapewne, że piękno lubimy i chcemy się nim otoczyć; ale dowodem jest
wielkiego ubóstwa, że nie umiejąc stworzyć pięknego z naszych własnych elementów, naśladujemy
tylko niedołężnie, co gdzieś stworzyli sobie obcy. Obczyzna, niestety! stary to nasz.
grzech, z którego spowiadamy się nieustannie, a poprawić nigdy nie możem! Co do mnie, ja
kocham stary szlachecki dworek miłością, jaką mam dla poczciwych dawnych czasów, gdy to
więcej jeszcze byliśmy sobą; witam ostatnie pamiątki przeszłego życia ze czcią i głową schyloną,
jak bym witał konającego gladiatora; a myśląc, jak za lat kilkadziesiąt zniknie z ziemi wszystko
dawne, serdeczny mnie żal przejmuje. Dworek szlachecki dzisiaj już być poczyna monumentem.
Jeszcze przed laty trzydziestą więcej mieliśmy tych szarych, poważnych domostw o
wysokich dachach, o pierzastych kominach, o szerokich sieniach, stojących jednym bokiem do
cienistego ogrodu, drugim do ożywionego podwórza; więcej dworków z ganeczkiem o dwóch
słupach rzeźbionych i ławach, o dwóch kominach, otoczonych gospodarskimi budowlami, i
poważnie jak szlachcic-rolnik zdającymi się stać na straży wśród pracującej czeladki.
Do jednego to z takich staroświeckich, jeszcze nie przetworzonych dworków zajeżdżał
ostatnich dni skwarnego lipca... roku, wózek jednokonny z wprzężoną w hołoble klaczą gniadą,
spasłą i powolną. Brama, u której stały dwa drzewa rozłożyste i spichlerz z galerią, otwarta była na
rozcież; wielki moręgowaty brytan powitał w niej przybywającego i zakręciwszy ogonem, pobiegł
za nim wesoło do ganku.
Na wózku sam jeden siedział w białym kitlu i konfederatce bardzo już niemłody człowiek, z
siwym wąsem spuścistym, wygoloną głową i posępną twarzą, surową razem i łagodną, bo się na
dawnych obliczach umiała nieraz godzić z dobrocią męska szorstkość i rubaszność marsowa. Stary
sam się powoził; rzuciwszy klaczy lejce, zsiadł powoli z wózeczka, a posłuszna towarzyszka
przejażdżki stępo odszedłszy z wózkiem pod stajnię, zastanowiła się u wrót jej i pewna, że sobie
wywoła stajen- nego, zarżała. Stary, wyraźnie gospodarz domu, usiadł tymczasem w ganku, otarł
pot z czoła opalonego, a nie widząc nikogo, spoglądał po dziedzińcu, azali się kto nie zjawi. Po
chwilce ukazał się biegiem spieszący parobczak, który zaraz ku stajni się skierował.
— Słuchaj no Hryćku, mosanie — rzekł stary — co to u was jak wymiótł, nikogo nie
widno? Gdzie ten duda gumienny?
— A koło żniwiarzy.
— Prawda, tylko go tam nie widziałem; a Janek?
— Powiózł dla nich wodę z beczką.
— Cóżem go nie spotkał? A panienka?
— Z Brzozowską i dziewczętami poszła ot tu, w brzezinę, na grzyby.
— W taki upał! głowę sobie przepali!
— Tylko co poszły, widziałem: jeszcze ledwie do brzeziny może dochodzą.
— Nie lepiej, mosanie, było kazać sobie zaprząc?
— Panienka nie chciała.
— A nie napójże Chorążanki (tak się nazywała), albo jej obroku nie zasyp — dodał stary —
bo to ty, mosanie, gotów na wszystko, aby tobie tylko prędzej wylecieć, a klacz gotowa się
ochwacić.
— Czy to mnie pierwszyzna! — odparł Hryćko, ruszając z lekka ramionami.
— Otóż to, że ci nie pierwszyzna ochwacić konia, dlatego ci to, mosanie, się mówi.
Parobczak zapewne stare grzechy przypomniawszy sobie, w milczeniu już powiódł
Chorążankę do stajni a stary pozostał jeszcze czas jakiś na ławie. Widać na nim było znużenie, z
którym zwykle do głowy przychodzą myśli smutne i dumy niepotrzebne; podparł się na dłoni, oczy
wlepił w podłogę i wzdychał.
Prócz skrzypiących wrót stajni, prócz lekkiego szumu lip starych i dalekich bardzo
odgłosów pieśni żni- wiarzy nic więcej słychać nie było. Cisza letnia, cisza skwarnego wieczora
dodawała majestatyczności przepysznie zachodzącemu słońcu; rzekłbyś, że wszystko umyślnie
zamilkło, żegnając pana dnia i ścieląc sobie także łoże spoczynku.
W takich to chwilach sam sobie zostawiony człowiek, jeśli młody, bawi się jak piłkami
barwnymi nadziejami przyszłości; jeśli stary, przerzuca z westchnieniem zbutwiałe zmarnowanego
życia wspomnienia. Zmarnowanego! bo któż nie powie u schyłku dni swoich, że mu zmarniało?
Któż wszystko otrzymał, co marzył, kto się otrzymanym zaspokoił? Komuż życie ziściło, co
obiecywało, i kto nie pochował na cmentarzu pamiątek niedorosłych serca nadziei?
I stary nasz gospodarz dumał uroczyście, niekiedy tylko nastawiając ucha, czy nie usłyszy
głosu córki; ale gaj brzozowy był trochę opodal, pieśń tylko żniwiarzy dochodziła jego uszu i
dumanie przeciągało się nieznacznie. Brytan Rozbój, który go powitał u bramy, jeden u nóg
pańskich siedząc, kiedy niekiedy dla przypomnienia się liżąc mu ręce, dotrzymywał starcowi
towarzystwa milczeniem wesołym. Poruszający się żywo kusy ogon Rozboja, oczy jego świecące,
morda ku panu wzniesiona dowodziły tego szczęśliwego usposobienia.
Wiaterek coraz chłodniejszy poruszał żywiej drzew gałęzie, przeleciał muskając siwy włos
gospodarza. Napomniany nim pan Jacek Kurdesz poszukał klucza w kieszeni, by wnijść nareszcie
do chaty, gdyż po staroświecku jeszcze chatą tylko nazywał pospolicie swój czysty i ładny domek.
Przeszedłszy bardzo skromną pierwszą izbę, w środku której stał pod kilimkiem tureckim stół
okrągły kolbuszowskiej fabryki, kilka stołków biało olejno malowanych, komódka mosiądzami
ozdobna, stary zegar gderający powoli schrzypłym głosem, a na ścianach wisiały obrazki świętych
Pańskich i parę płó- cień wyobrażających śmierć Chodkiewicza, niewolę Maksymiliana, odsiecz
wiedeńską i piękną Bednarczankę, dobył pan Jacek klucza drugiego i otworzył izdebkę swoje, tuż
obok bawialnej izby będącą. Tu wąskie łóżko skórą pokryte, nad którym trocha broni i blacha z
Najświętszą Panną Częstochowską wisiała, para kufrów gdańskich, stolik i trochę węzełków a
gratów zajmowały cały niewielki alkierzyk. Okienko od niego wychodziło na ogród, wysadzony
porządnie gruszami i jabłoniami, popodpieranymi i poobmazywanymi gliną starannie, zarosły
agrestem, porzeczkami, krzakami malin i truskawek od spodu. W środku pod starą smolanką, którą
wiatr nielitościwie nadłamał, widać było darniową kanapkę. Stary, wynalazłszy tu swoje Officium,
związane rzemykiem, i okulary, zabierał się do pierwszej izby na wieczorną modlitwę, gdyż żwawy
kłus konia ucho jego uderzył.
— A do diabła, mosanie! — rzekł w sobie pan Jacek, żywo kładąc książkę na stoliku i
okulary na nią. — Któż by to zaś miał tak jechać? Nie gumienny, bo przed ganek, i to nie kłus
dropiatego; nie chłop, bo to dużego konia chód wyraźnie, nie...
I słowa mu na ustach zamarły, gdy pochyliwszy się do niskiego okna, ujrzał na ślicznym
wierzchowcu młodego bardzo mężczyznę, a wedle swych wyobrażeń młokosa, który ze sługą w
jasnozielonej kurtce, na bułanym koniu kozackim mu towarzyszącym, stawał właśnie przed
gankiem.
— Otóż jest, mosanie — rzekł pan Jacek — sroka ranna wywołała gościa: bo taki sroka
nigdy daremnie nie krzyczy; a tu i Franki w domu nie ma, i Brzozowskę licho z domu na te grzyby
wyniosło, i ja jeden jak palec z tym błaznem Hryćkiem zostałem się sam, a on i szklanki wody, jak
się patrzy, podać nie potrafi. Dajże tu sobie rady, kiedyś mądry!
W sieni już było słychać głos i szastanie nogami; stary rad nierad pospieszał powitać gościa,
choć niezbyt ochoczo z powodu, że był sam jeden, ale serdecznie mu wdzięczen, bo po staremu:
gość w dom, Bóg w dom.
— Żeby choć Brzozowska rychło wróciła! — mówił w duchu, biorąc już za klamkę.
Z drugiej strony progu młodzieniec uśmiechnięty, bardzo wytwornie ubrany, stoi niepiękny
twarzą, ale świeży i wesół. Z dziwnym wykrzywieniem ust, zakrawającym na szyderstwo, pytał
zdejmując czapeczkę:
— Pan Jacek Kurdesz?
— Jestem do usług pańskich in persona, a proszę do środka ante omnia, bo przez próg się
nie witają.
Panicz poskoczył do izby, obejrzał się szybko i pokłoniwszy się po wtóre, rzekł dosyć
grzecznie, choć dosyć dumnie:
— Miło mi poznać sąsiada; jestem Sylwan Dendera. Ojciec mój przysyła mnie, abym mu
ukłon od niego oświadczył, a razem prosił go na przyjacielski obiadek, na niedzielę.
Twarz starca widocznie zajaśniała radością; zniżył się ledwie nie do kolan młodemu
paniczowi i składając ręce, rzekł z przejęciem, tchnącym czasów dawnych szlachecką dla panów
czołobitnością:
— Ileż wdzięczności, mosanie, winienem jaśnie wielmożnemu grafowi! Jakże potrafię
przyjąć tak dostojnego w mojej chatynce gościa!
Młodzieniec się uśmiechnął, wziął wyciągnioną dłoń starego, wstrząsnął nią poufale i
szukając krzesła, zawołał ze śmiechem niedorzecznie dosyć:
— Jakże pan tu szczupło mieszka!
Starzec cokolwiek oprzytomniał, widząc, że młokos dość go lekko traktuje, i nie tracąc
uniżoności dla krwi jaśnie wielmożnej, raźniej przecie i śmielej odpowiedział:
— A cóż, jaśnie wielmożny grafie, mosanie, nie dla nas to, szlachty ubogiej, pałace: człek
sobie do słomianej strzechy przywykł.
Młodzieniec roztargniony muszcząc młodego wąsa, nie wiedząc co mówić, poglądał po
kątach.
— Pan tu dawno już mieszka?
— Tum się, mosanie, urodził i zdaje się, że tu i umrę, jeśli Bóg pozwoli.
— Tak sam jeden?
— Juścić niezupełnie sam — ośmielając się i rozgadując mówił Kurdesz. — Straciłem,
prawda, najlepszego towarzysza, świętej pamięci żonę moję, ale mi po niej została córka, pociecha i
podpora starości. Miałbym to sobie za szczęście, mosanie, jaśnie wielmożny grafie, przedstawić ją
jako gospodynią mojej chatynki, ale nieszczęściem wyszła...
Stary chciał już powiedzieć: na grzyby, ale mu się wymknęło: na przechadzkę. Przed panem
grafem jakoś się grzybów powstydził.
— Czym tylko w przyległej brzezinie nie spotkał córki pańskiej — niedbale podtrzymując
rozmowę rzekł Sylwan — w białej z różowym sukience, włosy ciemne...
— I bardzo piękna dziewczyna — dodał spiesznie pan Kurdesz.
Sylwan się uśmiechnął nieznacznie do siebie, kończąc:
— Obok szła podżyła i otyła kobiecina.
— A to Brzozowska, ani chybi — przerwał pan Jacek — i jeszcze dziewki, mosanie.
— Już tam reszty nie widziałem.
Nie wiem dlaczego, młody człowiek trochę się zamyślił; coś zdawał sobie rachować, potem
zdjął rękawiczki i milej nieco uśmiechnąwszy się do starego, prosił o pozwolenie chwili spoczynku.
— Tfu! człek głupieje na starość! — zawołał gospodarz — a toć mnie pan graf zawstydzasz
swoją dobro- cią: mnie to samemu należało humilime prosić, żeby koniki choć wysapały się przy
żłobie i zęby przetarły. A tymczasem i moja Franka nadejdzie — dodał w duchu do siebie — i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin