Żeromski Stefan - Ludzie bezdomni 02.pdf
(
622 KB
)
Pobierz
Ta lektura
, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl
.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska
.
STEFAN ŻEROMSKI
Ludzie bezdomni
TOM II
Doktor Judym niemało miał pracy w czasie sezonu. Zrywał się rano, tym skwapliwiej, że
Praca
już przed godziną szóstą jego izdebka pod blaszanym dachem, dokąd w czerwcu ze wspa-
niałych salonów wyniesiono jego „lary i piernaty”¹ — wprost tliła się od żaru. Notował na
stacji meteorologicznej, zwiedzał izby, gdzie kąpielowi stosowali „zabiegi” hydropatyczne,
badał porządek w łazienkach, u źródeł, a przed ósmą był w swoim szpitalu.
O dziesiątej siadał w gabinecie i przyjmował pewną kategorię chorych (przeważnie
młodych zdechlaków) aż do godziny pierwszej. Po obiedzie zajmował się bawieniem dam,
uczestniczył w organizowaniu teatrów amatorskich, spacerów, przeróżnych rekordów,
wyścigów pieszych itd. Zabawki tego rodzaju musiał traktować jako pracę swą obowiąz-
kową, czy do nich miał chęć, czy nie.
Pochłonęło go to jak nowy żywioł.
Otaczały go roje kobiet młodych, zdenerwowanych, rozpróżniaczonych, żądnych tzw.
wrażeń. Judym przedzierzgnął się, sam nie wiedział kiedy, w młodego anta, odzianego
modnie i paplającego wesołe komunały. To zabawne, ciekawe, miłe a deprawujące życie
małej stacji klimatycznej, gdzie w ciągu kilku miesięcy gromadzi się i skupia w jedną jakby
familię ze wszystkich końców kraju i ze wszelkich sfer towarzyskich ludność chwilowa —
oszołomiło go zupełnie. Ni z tego, ni z owego bawił się towarzysko z bogatymi damami
i wchodził, nie dość że jako świadek, ale jako arbiter w najsekretniejsze ich tajemnice. Był
poszukiwany, a nawet wzajem wydzierany sobie przez „koterie” — a nieraz ze śmiechem
wewnętrznym decydował o czymś, co sam zwał tonem i smakiem.
Czasami, gdy do siebie wracał późno w nocy z jakiejś pysznej uciechy, zastanawiał
się nad pięknością życia, nad tymi nowymi jego formami, które poznawał. Zdawało mu
się, gdy o tym świecie Cisowskim myślał, że czyta romans z końca zeszłego wieku, pełen
somatyzmu², gdzie widać życie godne zniszczenia, które wszakże posiada jakiś taki urok…
Siła zmysłów, umyślnie w piękne formy skryta, staje się czymś nie znanym dla ordynarnej,
zwyczajnej natury. Były chwile, że wprost zachwycał się wymową dyskretnego milczenia,
symboliką kwiatów, barw, muzyki, słów ciągle bojących się czegoś…
Na balach i reunionach³ bywał czasami i „pałac”. Wówczas berło królowej przecho-
dziło do rąk panny Natalii. Gdy ukazywała się w jasnej sukni, była tak oślepiająco piękna,
że wszystko, co żyło, na śmierć się w niej kochało. Ona przeczuwała zapewne ten szał ma-
sowy, który wśród mężczyzn szerzyły jej królewskie oczy, ale nie raczyła go widzieć. Była
zawsze zimna, obojętna, jakby wyrwana z tego życia. Czasami bawiła się z większą ochotą;
uśmiechała powabnie, ale zaraz później, gdy tylko dostrzegła, że ten lub ów chce z chwi-
lowego jej usposobienia wyciągnąć wniosek na swoją korzyść, sprowadzała go na padół
jednym spojrzeniem i jednym uśmiechem innego rodzaju.
Było tak i z Judymem.
Rozzuchwalony powodzeniem u dam dr Tomasz zbliżał się śmiało do panny Natalii.
W trakcie jednego z reunionów wybrała go kilkakrotnie, wesoło się z nim bawiła, sama
wspomniała o Paryżu i wycieczce wersalskiej. Judymowi zakręciło się w głowie. Wzbu-
rzony tym wszystkim, w jakimś obłędzie śmiałości zdecydował się wykonać istny zamach
i w następnym kontredansie począł mówić o Karbowskim, którego od paru tygodni nie
było w Cisach. Panna Orszeńska zgadzała się, gdy mówił, że ten Karbowski nie wydaje
mu się być człowiekiem sympatycznym, witała jego słowa za pomocą krótkich skinień
głową i dyskretnych okrzyków. Flirt wesoły trwał w dalszym ciągu. Tylko gdy później
doktor zbliżył się jeszcze i, zachęcony sukcesem, chciał rzecz ciągnąć dalej już nie o Kar-
bowskim, lecz o sobie, struchlał ujrzawszy w jej oczach taki blask ponurej dumy, jakiego
jeszcze nie widział w życiu. Zdawało mu się, że ten wzrok hetmański, ubliżający mu bez
wzruszenia, z głębi przymkniętych powiek wbija się w niego i szarpie na sztuki, rozdzie-
¹
i ien
— żartobliwie przekręcony zwrot:
i en
, co w wierzeniach starożytnych Rzymian
oznaczało: opiekuńcze bóstwa domowe.
²
omzm
— cielesność.
³
eunion
(z anc.:
union
) — zebranie towarzyskie.
Ludzie bezdomni om dui
ra na strzępy, podobnie jak pazury orlicy ćwiertują⁴ żywą zdobycz. Słowa, które chciał
powiedzieć, zwinęły się i niby garść pakuł utkwiły w gardle.
Blady, ze ściśniętymi zębami, siedział jak przykuty na łańcuchu, nie będąc w stanie
ani odejść, ani pozostać.
Wszystkie te okoliczności stawały doktorowi na przeszkodzie w zajęciu się sprawami
szpitalnymi. Były w nim tego lata jak gdyby dwa prądy ścigające się wzajem. Im bardziej
jeden z nich pomykał naprzód i zabiegał drogę, tym mocniej natężały się siły drugiego.
Doktor czuł w sobie ciągłą przeszkodę w staraniu około chorych i zwalczał ją za pomocą
silnej pracy, ale skoro tylko zetknął się ze światem zabaw, ulegał mu z tym większą bez-
władnością, im namiętniej pracował w szpitalu. Było mu wszakże z tym wszystkim bardzo
dobrze na świecie. Żył bez przerwy i nie miał wcale wyobrażenia, co to jest refleksja, nuda,
zniechęcenie.
Szpital powstał właściwie dopiero przy nim. Budynek stał od lat kilku, dźwignięty
przez „idealistę” Niewadzkiego, ale po jego śmierci traktowany był rozmaicie. W razie
potrzeby administrator majątku składał w salkach szpitalnych buraki, rozsypane klepki
kuf z gorzelni, zepsute części młockarni itd. Kiedy indziej lokaje, rządca, ekonom, kasjer
i inni funkcjonariusze pożyczali dla swych gości łóżek, a naczynia i utensylia⁵ rozkradziono
ze słowiańską starannością. Nieraz leżała tam jakaś bezdomna położnica, nad którą ktoś
się
zi
i
zio
— jakiś parobek folwarczny chory na
oi
albo jakie dziecko z ospą…
Opiekę nad szpitalikiem sprawował dr Węglichowski. Kłamałby, kto by twierdził,
Lekarz
że dyrektor zgadzał się na składanie w szpitalu kup żelastwa, owszem, wyznać trzeba, że
czasami śmiał się z tego do rozpuku, ale nie można również utrzymywać, żeby się zajmował
chorymi. Gdy ktoś był bardzo kiepski, a złożono go w szpitaliku dla „umiejscowienia
zarazy”, dr Węglichowski czasem przyszedł i skrobnął receptę. Zwykle nawet pomagało
jego lekarstwo.
Częstokroć wynajdywał jakieś cherlactwo proboszcz, panny albo sama babka dzie-
Chłop, Ksiądz, Szlachcic
dziczka. Wówczas pakowano takiego szczęśliwca do szpitala. Jeżeli to był pupil księdza,
to z plebanii przynoszono mu talerz rosołu albo jaką nogę kury gotowanej w potrawce.
Jeżeli protegowany miał za opiekunki panny ze dworu — zajadał najpyszniejsze ochłapy
z półmisków, częstokroć ze szkodą zdrowia.
W ogóle ten domek szpitalny stojący w odosobnieniu, a wśród budynków folwarcz-
Społecznik
nych, służących do wytwarzania zysku sposobami wiadomymi, reprezentował na skrom-
ną skalę los szlachetnej idei wśród świata materialnego. Stał smutny, opuszczony, bez-
radny, nieśmiały, jakby z założonymi rękami. Dr Tomasz ulegał głębokiej, a nie dającej
się stłumić pasji, ilekroć zbliżał się do tego domostwa. Kiedy myślał o człowieku, któ-
ry je postawił w pewnym celu, który przemyśliwał długo, jak to należy zbudować, i gdy
z tym wszystkim zestawiał rezultat przedsięwzięcia, czuł taką wściekłość, jakby go tamten
nieznany zmarły biczował słowami pogardy. I nie tylko to jedno.
Skoro urządził sobie z pierwszej widnej salki gabinet przyjęć, od razu zwaliła mu
Chłop, Praca, Szlachcic
się na kark lawina Żydów, dziadów, obieżyświatów, biedaków, suchotników, rakowatych
— wszystka, słowem, płacząca krwawymi łzami bieda polskiego cuchnącego miasteczka
i nie inaczej cuchnących wiosek. Doktor rozsegregował ten materiał i zabrał się do niego.
Jednych musiał przyjąć do szpitala na czas pewien, trzeba więc było uporządkować sam
szpital. Do tego wziął się
oe
⁶.
Odszukał przez płatnych agentów każde z wywleczonych łóżek i odebrał je w spo-
sób najbardziej nieubłagany. Historia zdobywania nowych sienników, kołder, poduszek,
prześcieradeł — mogłaby zająć tom
in oio
⁷. Na kupno dwu wanien i urządzeń do ogrze-
wania wody grały teatr amatorski najpiękniejsze i najbardziej dystyngowane kuracjusz-
ki. Każdy sprzęt do gabinetu, apteki, kuchni itd. młody eskulap zdobywał na ludziach.
Tu wycyganił sześć talerzy, tam wyflirtował noże, widelce, łyżki; tę zmusił do kupienia
szklanek, z kim innym wygrał zakład o sztukę perkalu na bieliznę szpitalną. Stara pa-
ni dziedziczka interesowała się zabiegami młodego doktora, nawet miała dla niego łzy
w oczach i podziękowania „w imieniu nieboszczyka”, ale sama była pod tak silnym wpły-
⁴
ieu
— dziś popr.: ćwiartują
⁵
ueni
(z łac.
uenii
) — rzeczy użyteczne; narzędzia, sprzęt, przybory
⁶
oe
(anc.) — siłą.
⁷
in oio
(łac.) — dosł. w formacie arkusza; największy format, w jakim drukuje się książki.
Ludzie bezdomni om dui
wem plenipotenta, który nie cierpiał tych fanaberii rozgrymaszających parobków, że od
siebie nic wielkiego uczynić nie mogła.
Bądź co bądź na jej zlecenie otoczono terytorium szpitalne nowym, silnym parkanem
i wydano rozkaz ogrodnikowi, ażeby starannie utrzymywał sad dookoła budynku. To była
pierwsza ważna zdobycz, gdyż od tej chwili panem owego
emum
⁸ okolonego parkanami
stał się Judym. Nikt tam już ze służby i rozmaitych przychodniów nie miał prawa nie tylko
nic wynieść, ale nawet postawić kroku. Drzwi kute były szczelnie zamknięte i uzbrojone
w dzwonek…
Drugą ważną zdobyczą była pani Wajsmanowa. Osoba ta była wdową po jakimś „mę-
żu nieboszczyku”, który posiadał „pewien kapitalik”, wszakże w tym czasie pozbawioną
jakiegokolwiek funduszu. Pani Wajsmanowa przyjęła miejsce dozorczyni szpitala z pensją
rubli (którą, rzecz prosta, z „cichej kasy” pod najtajemniejszym sekretem wypłacał
z pedantyczną regularnością za pośrednictwem Judyma M. Les) — z mieszkaniem, świa-
tłem, opałem, co wszystko znowu wzięło na siebie dominium.
Trzecim faktem fundamentalnego znaczenia było zaopatrzenie chorych kurujących
się — w żywność. Tu Judym postępował jak Makiawel⁹. Działał na plenipotenta-ma-
terialistę za pomocą nastawionych kuracjuszek, dopuszczał się względem niego niskiego
pochlebstwa, kusił go obietnicami, wreszcie wydał go w ręce trzech panien z pałacu
i uzyskał swoje. Plenipotent zgodził się dostarczać szpitalowi jak rok długi określoną
ilość kartofli, mąki, kaszy, mleka, masła, warzyw, owoców etc. i podpisał własnoręcznie
cyrograf chytrze ułożony przez Judyma. Zakład leczniczy nie był w stanie odmówić swej
pomocy, w pewnej zresztą mierze. Wreszcie proboszcz, dostawca mięsa do zakładu i dwo-
ru, bogatsi łyczkowie z miasteczka, zniewoleni przez proboszcza i doktora, obowiązali się
dawać szpitalowi potrzebne materiały spożywcze w naturze.
Tak tedy już w połowie lata szpital był ożywiony i pełen zdechlactwa. Kaszlano tam,
stękano, sapano — aż się doktorskie serce radowało. W ogródku wygrzewały się na słońcu
stare, uschnięte babska, zgniłe dzieci dygocące w potach malarii, rozmaite „głupie” Żydki
i wszelkie inne ptaki niebieskie, co ani sieją, ani orzą… Nie było tygodnia, żeby doktor
nie palnął operacji. Wycinał kaszaki, bolączki, wiercił, przekłuwał, ekstyrpował¹⁰, urzy-
nał, przylepiał itd. Co było w tym wszystkim istotnie złego, to brak pomocy felczerskiej
i przechodzące wszelkie granice ubóstwo narzędzi oraz środków opatrunkowych.
Pani Wajsmanowa nie znosiła widoku krwi (osobliwie chłopskiej i,
oibie diu
—
Chłop, Szlachcic, Żyd
żydowskiej), brzydziła się tułatajstwem i w ogóle gardziła motłochem. Doktor musiał ją
na każdym kroku pilnować i przymuszać do tego, żeby się strzegła objawów wzgardy dla
chłopów.
Sfery „miarodajne” kierujące zakładem leczniczym przypatrywały się działalności mło-
dego chirurga, jeśli można się tak wyrazić, spod oka. Nie można mówić, żeby ktokolwiek
sprzeciwiał się albo nawet miał za złe Judymowi jego postępowanie, ale z drugiej strony
nie można utrzymywać, żeby ktokolwiek podzielał jego w tej sprawie entuzjazm. Dr Wę-
glichowski wszelkie zabiegi swego asystenta zdążającego do postawienia szpitala na stopie
tak niebywałej traktował w sposób tak samo ironiczny, jak rozkradanie przez lokajów
łóżek szpitalnych. Jeżeli Judym domagał się pomocy czynnej w materiałach, dr Węgli-
chowski zgadzał się postękując i wydzielał ilości, rozumie się, do najwyższego stopnia
zmniejszone. Gdy szpitalik był naładowany, dyrektor doświadczał niesmaku, choć te-
go nie dał poznać nikomu ani uczuć Judymowi. Ale żarty z zapalczywości „ordynatora”
brzmiały wówczas w ustach dra „Węglicha” w sposób pobłażliwy, może cokolwiek za-
nadto przesadnie. Od czasu do czasu stary medyk zachodził do szpitala i po dawnemu
tam rządził. Wkraczał do izb w kapeluszu na głowie, z cygarem w ustach, mówił głośno,
zadawał pytania, zżymał się, łajał panią Wajsmanową, pokrzykiwał na chorych i, zbadaw-
szy przelotnie tego i owego, kreślił szerokim pismem recepty albo radził Judymowi, żeby
temu dać to, innemu tamto…
⁸
emum
(łac.) — świątynia, przybytek.
⁹
ie
— Niccolo Machiavelli (–), włoski historyk i pisarz polityczny. W swym dziele
i
,
dokonując na podstawie panujących stosunków analizy mechanizmu rządzenia, stwierdzał, że polityk nie cofa
się przed użyciem podstępu i przemocy dla osiągnięcia zamierzonych przez siebie celów. W opisanej przez
Machiavellego praktyce działania doszukiwano się powszechnie dyrektywy postępowania dla władcy.
¹⁰++ekstyrpował++ (z łac.: extirpare) — wycinać
Ludzie bezdomni om dui
Plik z chomika:
Biblioteki_Cyfrowe
Inne pliki z tego folderu:
Żeromski Stefan - Ludzie bezdomni.png
(433 KB)
Żeromski Stefan - Ludzie bezdomni.pdf
(1225 KB)
Żeromski Stefan - Ludzie bezdomni.mobi
(637 KB)
Żeromski Stefan - Ludzie bezdomni.epub
(531 KB)
Żeromski Stefan - Wierna rzeka.png
(627 KB)
Inne foldery tego chomika:
!!! w dużych paczkach
Andersen Hans Christian
Autorzy Nieznani
Balzac Honoré de
Baudelaire Charles
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin