Archer Jeffrey - Prosto jak strzeliê.doc

(3021 KB) Pobierz
Jeffrey Archer

Jeffrey Archer

 

PROSTO JAK STRZELIŁ

 

Przełożyli

Michał Ronikier i Teresa Sośnicka

 

Czytelnik

Warszawa 1993

 

As the Crow Flies

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Franka i Kathy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CHARLIE

1900-1919

 

ROZDZIAŁ 1

 

  - Nie chcę za nie od was po dwa pensy - krzyczał mój dziadek, trzymając w obu dłoniach główkę kapusty. - Nie chcę za nie po pensie ani nawet po pół. Nie, sprzedam je wam po ćwierć pensa!

  Były to pierwsze słowa, jakie pamiętam. Zanim jeszcze nauczyłem się chodzić, moja starsza siostra sadzała mnie w skrzynce po pomarańczach na trotuarze, tuż obok straganu dziadka, żebym jak najwcześniej zaczął terminować w zawodzie.

  - On potrafi upomnieć się o swoje - mówił dziadek klientom, wskazując siedzącego w drewnianej skrzynce wnuka.

W istocie, pierwsze słowo, jakie wypowiedziałem, brzmiało „dziadek", drugie „ćwierćpensówka", a w dniu moich trzecich urodzin potrafiłem już wyklepać słowo w słowo wszystkie formułki, jakimi zachwalał swój towar. Nawiasem mówiąc, żaden z członków mojej rodziny nie był pewien, którego dnia przyszedłem na świat, ponieważ ojciec spędził tę noc w więzieniu, a matka umarła, zanim zaczerpnąłem pierwszy łyk powietrza. Dziadek przypuszczał, że była to sobota, miał wrażenie, że w styczniu, był przekonany, że w roku 1900, i wiedział, że było to za panowania królowej Wiktorii. Więc ustaliliśmy wspólnie, iż narodziłem się w sobotę, 20 stycznia 1900.

  Nie znałem mojej matki, ponieważ, jak już wspomniałem, umarła w dniu mego przyjścia na świat „Przy porodzie" - mówił nasz miejscowy ksiądz, ale ja w gruncie rzeczy nie rozumiałem, co ma na myśli i pojąłem to dopiero w dobrych kilka lat później, kiedy ponownie zetknąłem się z tym problemem. Ojciec O'Malley stale mi powtarzał, że jeśli kiedykolwiek widział świętą osobę, to była nią właśnie moja matka. Mój ojciec - którego nikt nie nazwałby świętym - pracował w dokach za dnia, wieczory spędzał w pubie, a nad ranem wracał do domu, ponieważ tylko tam mógł się spokojnie przespać.

  Resztę rodziny stanowiły trzy siostry: Sal, najstarsza z nas, która miała pięć lat i znała datę swoich urodzin, ponieważ zdarzyło się to w nocy i ojciec musiał czuwać przy matce, trzyletnia Grace, która nie naraziła nikogo na utratę snu, i Kitty, która miała osiemnaście miesięcy i ani na chwilę nie przestawała wrzeszczeć.

   Głową rodziny był dziadek Charlie, po którym odziedziczyłem imię. Sypiał w swym własnym pokoju na parterze naszego domu na Whitechapel Road, nie tylko dlatego, że był najstarszy, lecz ponieważ to on zawsze płacił czynsz. Reszta tłoczyła się we wspólnej sypialni, po drugiej stronie korytarza. Na parterze znajdowały się jeszcze dwa pomieszczenia: coś w rodzaju kuchni i coś, co większość ludzi uznałaby za duży kredens a co Grace ochrzciła salonikiem.

   Toaleta mieściła się w pozbawionym trawy ogródku i dzieliliśmy ją z mieszkającą nad nami rodziną Irlandczyków. Miałem wrażenie, że chodzili do niej zawsze o trzeciej nad ranem.

   Dziadek, który był z zawodu straganiarzem, sprzedawał swe towary na rogu Whitechapel Road. Gdy tylko zdołałem wyleźć ze skrzynki po pomarańczach i zacząłem się plątać wśród innych wózków, odkryłem natychmiast, że uważany jest przez tutejszych mieszkańców za najlepszego kupca w dzielnicy East End.

   Mój ojciec, który jak już mówiłem, był z zawodu dokerem, nigdy nie przejawiał większego zainteresowania żadnym ze swych dzieci i choć zarabiał czasem aż funta tygodniowo, jego dochody zawsze zostawały „Pod Czarnym Bykiem", gdzie wydawał je na kolejne kufle piwa albo przegrywał w karty lub domino, w towarzystwie naszego najbliższego sąsiada, Berta Shorrocksa, człowieka nieumiejącego chyba mówić i wydającego tylko głuche pomruki.

   Prawdę mówiąc, gdyby nie dziadek, nie kazano by mi nawet chodzić do miejscowej szkoły podstawowej na Jubilee Street; celowo używam słowa „chodzić", gdyż, kiedy już tam docierałem, zajmowałem się głównie trzaskaniem wiekiem pulpitu i pociąganiem od czasu do czasu za warkocz „Bogatej Porky", dziewczynki, która siedziała przede mną. Naprawdę nazywała się Rebeka Salmon i była córką Dana Salmona, właściciela piekarni na rogu Brick Lane. Bogata Porky wiedziała dokładnie, gdzie i kiedy się urodziła, i stale nam przypominała, że jest niemal o rok młodsza niż reszta dzieci z naszej klasy.

  Nie mogłem się doczekać godziny czwartej po południu, kiedy lekcje dobiegały końca, a ja trzaskałem po raz ostatni wiekiem pulpitu i gnałem na Whitechapel Road, by pomagać na straganie.

  W soboty dziadek robił mi wielką przyjemność i pozwalał towarzyszyć sobie wczesnym rankiem na Covent Garden, gdzie wybierał owoce i jarzyny sprzedawane przez nas później z jego wózka, stojącego dokładnie naprzeciw piekarni pana Salmona i sąsiadującego z nim sklepiku pana Dunkleya, który serwował na wynos smażoną rybę z frytkami.

  Marzyłem o dniu, w którym porzucę wreszcie na zawsze szkołę i będę mógł zostać stałym współpracownikiem dziadka, ale on dbał o moją edukację i gdy tylko opuściłem, choć godzinę nauki, nie zabierał mnie z sobą na mecz West Ham, naszej lokalnej drużyny piłkarskiej, albo, co gorsza, nie pozwalał mi sprzedawać na straganie następnego ranka.

  - Miałem nadzieję, że staniesz się z czasem bardziej podobny do Rebeki Salmon - mawiał często. - Ta dziewczyna daleko zajdzie...

  - Im dalej, tym lepiej - odpowiadałem, ale on nigdy się nie śmiał, tylko przypominał mi, że Rebeka ma zawsze najlepsze stopnie ze wszystkich przedmiotów.

  - Z wyjątkiem matematyki - odszczekiwałem odważnie - bo w tej dziedzinie zawsze wychodzi przy mnie na głupią. - Potrafiłem dodawać w głowie wszystkie liczby, a Rebeka musiała spisywać je na kartce, co zawsze bardzo ją złościło.

   W ciągu wszystkich lat mojej nauki ojciec nigdy nie odwiedził szkoły przy Jubilee Street, natomiast dziadek wstępował tam przynajmniej raz w ciągu semestru, by porozmawiać z moim nauczycielem, panem Cartwriightem. Pan Cartwright tłumaczył mu, że z moją głową do cyfr mogę w przyszłości zostać buchalterem lub urzędnikiem bankowym. Powiedział kiedyś nawet, że być może uda mu się „załatwić mi posadę w City". Co w gruncie rzeczy było jedynie stratą czasu, bo ja marzyłem tylko o tym, żeby wspólnie z dziadkiem handlować na straganie.

  Miałem siedem lat, kiedy doszedłem do wniosku, że napis wymalowany na boku wózka - „Charlie Trumper, uczciwy kupiec, rok założenia firmy 1823" - mógłby się odnosić również do mnie. Tato miał na imię George i oznajmiał otwarcie przy wielu okazjach, że po wycofaniu się dziadka z interesów nie ma najmniejszego zamiaru przejmować po nim straganu, gdyż nie chce rozstawać się ze swymi kolegami z doków.

   Nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjemności niż jego decyzja, więc powiedziałem dziadkowi, że kiedy w końcu przejmę jego wózek, nie będę musiał nawet zmieniać napisu.

   Dziadek tylko jęknął z niechęcią i powiedział:

   - Młody człowieku, nie życzę sobie, żebyś wylądował na East Endzie. Jesteś zbyt bystry, by do końca życia handlować na straganie. - Jego stwierdzenie bardzo mnie zasmuciło; nie rozumiał najwyraźniej, że ja tylko o tym marzyłem.

   Nauka w szkole wlokła się miesiąc po miesiącu, rok po roku, a Rebeka Salmon zawsze odbierała nagrody w dniu rozdania świadectw. Te doroczne uroczystości były tym trudniejsze do zniesienia, że zawsze musieliśmy słuchać, jak deklamuje nam Psalm 23, stojąc na podium w białej sukience, białych skarpetkach i czarnych butach. Jej długie czarne włosy nieodmiennie zdobiła biała kokarda.

   - Podejrzewam, że codziennie wkłada nowe majtki - szepnęła mi kiedyś do ucha mała Kitty.

   - A ja stawiam gwineę przeciw ćwierćpensówce, że nadal jest dziewicą - dodała Sal.

   Wybuchnąłem śmiechem, bo tak zawsze reagowali na dźwięk tego słowa wszyscy straganiarze z Whitechapel Road, choć muszę przyznać, że w tym okresie nie miałem pojęcia, co ono oznacza. Dziadek uciszył mnie syknięciem i nie uśmiechnął się, dopóki nie zostałem wywołany do odebrania nagrody za postępy w matematyce; pudełka kolorowych kredek, które nikomu na nic nie były potrzebne. Ale i tak wolałem je od książki.

   Kiedy wracałem na swoje miejsce, dziadek klaskał w dłonie tak głośno, że niektóre matki odwróciły się w naszą stronę z uśmiechem, co jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że powinienem pozostać w szkole aż do ukończenia czternastego roku życia.

   Kiedy miałem dziesięć lat, dziadek pozwolił mi, co rano, przed pójściem do szkoły, układać towary na wózku. Ziemniaki na pierwszym planie, zielenina w środku, miękkie owoce w głębi; tak brzmiała jego niezłomna zasada.

   - Nigdy nie pozwalaj im dotykać owoców, zanim nie wręczą ci pieniędzy - mawiał zawsze. - Trudno jest obić ziemniaka, ale jeszcze trudniej sprzedać kiść winogron, którą kilka razy podnoszono ze straganu i odrzucano z powrotem.

  W wieku jedenastu lat odbierałem już pieniądze od kupujących i wydawałem im resztę. Wtedy właśnie odkryłem, do czego przydają się zręczne palce. Niektóre klientki, po odebraniu należności, otwierały dłoń i stwierdzały, że brak w niej jednej monety, którą im przed chwilą wypłaciłem, więc musiałem wręczać im ją po raz drugi. Dziadek, stwierdziwszy, że pozbawiam go w ten sposób znacznej części tygodniowego zarobku, nauczył mnie mówić:

- „Dwa pensy reszty, pani Smith" i trzymać monety w podniesionej ręce, żeby wszyscy je widzieli.

  Mając dwanaście lat umiałem już targować się z hurtownikami z Covent Garden, zachowując kamienną twarz, a po powrocie na Whitechapel Road sprzedawać te same produkty naszym klientom, uśmiechając się od ucha do ucha. Odkryłem też, że dziadek regularnie zmienia dostawców, aby - jak mawiał - „żaden z nich nie poczuł się zbyt pewny siebie".

  W wieku lat trzynastu stałem się jego oczami i uszami, jako, że znałem już po nazwisku wszystkich liczących się hurtowników owoców i jarzyn z Covent Garden. Szybko zorientowałem się, którzy z nich przykrywają marne owoce dorodnymi okazami, którzy ukrywają poobijane jabłka, którzy zawsze próbują nie doważać towaru. Co najważniejsze, wiedziałem już, którzy z naszych klientów nie płacą długów, więc nie należy sprzedawać im niczego na kredyt i wpisywać ich nazwisk kredą na tabliczce.

  Pamiętam, jak dumnie wyprężyłem klatkę piersiową, kiedy pani Smelley, właścicielka pensjonatu na Commercial Road, powiedziała mi, że jestem godnym potomkiem swego dziadka i że jej zdaniem stanę się kiedyś równie dobrym kupcem jak on. Uczciłem ten wieczór zamawiając pierwszy w życiu kufel piwa i zapalając pierwszego papierosa. Nie dokończyłem ani jednego, ani drugiego.

  Nigdy nie zapomnę pewnego sobotniego poranka, kiedy dziadek po raz pierwszy pozwolił mi samodzielnie poprowadzić stragan. Przez pięć godzin ani razu nie otworzył ust, by udzielić mi rady czy wygłosić swą opinię. A kiedy pod koniec dnia podliczył obroty i stwierdził, że były one o dwa szylingi i pięć pensów niższe niż w inne soboty, wręczył mi mimo to sześciopensówkę, która stanowiła moje tygodniowe pobory.

  Wiedziałem, że dziadek pragnie, abym pozostał w szkole i doskonalił się w czytaniu i pisaniu, ale kiedy w grudniu 1913 nadszedł ostatni piątek semestru, opuściłem bramy uczelni przy Jubilee Street, za zgodą ojca. Ojciec zawsze mawiał, że nauka to strata czasu i że nie widzi w niej żadnego sensu. Przyznawałem mu rację, choć Bogata Porky dostała stypendium do jakiegoś gimnazjum Św. Pawła, które mieściło się i tak o wiele mil od naszej dzielnicy, aż w Hammersmith. A któż chciałby przenosić się do szkoły w Hammersmith, skoro może mieszkać na East Endzie?

   Pani Salmon najwyraźniej chciała tego dla swojej córki, gdyż opowiadała każdemu, kto tłoczył się w kolejce po chleb, o jej „zdolnościach intelektualnych" - cokolwiek to oznaczało.

   - Nadęta snobka - szeptał mi do ucha dziadek. - To jedna z tych osób, które zawsze mają w domu paterę z owocami, choć nikt nie jest chory.

   Moja opinia o Bogatej Porky nie odbiegała zbytnio od zdania dziadka o pani Salmon. Natomiast pana Salmona uważałem za porządnego człowieka. Musicie wiedzieć, że on sam, zanim jeszcze poślubił pannę Roach, córkę piekarza, był właścicielem straganu.

   W każdą sobotę rano, kiedy ja przygotowywałem nasz wózek, pan Salmon udawał się do synagogi w Whitechapel, zostawiając sklep pod opieką żony. Kiedy go nie było, pani Salmon stale przypominała nam podniesionym głosem, że ona nie jest Żydówką.

   Bogata Porky wydawała się niezdecydowana, czy powinna chodzić ze swym starym do synagogi, czy też zostawać w sklepie, w którym siadała zawsze przy oknie i zaczynała pożerać bułeczki z kremem, gdy tylko jej ojciec znikał z pola widzenia.

   - Mieszane małżeństwa mają zawsze problemy - mawiał mój dziadek.

   Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, że nie miał na myśli bułeczek z kremem.

   W dniu, w którym porzuciłem szkołę, oznajmiłem dziadkowi, że może spokojnie pospać dłużej, bo sam pojadę do Covent Garden po towar, ale on nie chciał o tym nawet słyszeć. Kiedy dotarliśmy na rynek, po raz pierwszy pozwolił mi samodzielnie targować się z hurtownikami. Szybko znalazłem dostawcę, który zgodził się sprzedawać mi tuzin jabłek po trzy pensy, o ile zagwarantuję mu, że będę kupował u niego tę samą ilość towaru codziennie, aż do końca miesiąca. Ponieważ obaj z dziadkiem zjadaliśmy zawsze po jabłku na śniadanie, umowa ta pozwoliła nam zaspokoić nasze własne potrzeby, a przy okazji wypróbować owoce, które sprzedawaliśmy naszym klientom.

  Odtąd każdy dzień stał się sobotą, a my, pracując razem, podnieśliśmy dochody ze straganu aż o czternaście szylingów tygodniowo.

  Poczynając od tego momentu dostawałem tygodniową pensję w wysokości pięciu szylingów, co stanowiło prawdziwą fortunę. Chowałem cztery do blaszanej skarbonki, stojącej pod łóżkiem dziadka, dopóki nie zaoszczędziłem pierwszej gwinei. Człowiek, który był właścicielem gwinei, mógł cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa; tak powiedział mi kiedyś pan Salmon, stojąc jak zwykle przed swym sklepem z palcami w kieszonkach kamizelki i demonstrując zwisający na dewizce lśniący, złoty zegarek.

  Wieczorami, kiedy dziadek wracał na kolację, a ojciec wychodził do pubu, siedziałem w domu i słuchałem relacji sióstr o tym, co wydarzyło im się w ciągu dnia, ale szybko mi się to nudziło, więc wstępowałem do istniejącego w Whitechapel klubu dla chłopców. Ping-pong w poniedziałki, środy i piątki; boks we wtorki, czwartki i soboty. Nigdy nie nauczyłem się dobrze grać w ping-ponga, ale zostałem niezłym bokserem wagi koguciej i reprezentowałem na- wet barwy naszego klubu przeciw drużynie z Bethnal Green.

  W przeciwieństwie do mego ojca nie przepadałem za pubami, wyścigami psów i grą w karty, ale w sobotnie popołudnia nieodmiennie bywałem na meczach West Ham. Od czasu do czasu wypuszczałem się nawet wieczorem na West End, by zobaczyć gwiazdy music hallu.

  Kiedy dziadek zapytał mnie, co chciałbym dostać z okazji piętnastych urodzin, odparłem bez chwili wahania:

  - Własny wózek - i dodałem, że uzbierałem już niemal tyle pieniędzy, by go kupić.

  On jednak roześmiał się tylko i stwierdził, że jego stary wózek jest wystarczająco solidny, bym mógł: go przejąć, kiedy nadejdzie stosowna chwila. Dodał, że nasz stragan na kołach stanowi majątek trwały - jak mawiają ludzie obracający kapitałem - i ostrzegł mnie, bym nie robił niepotrzebnych inwestycji, zwłaszcza teraz, kiedy trwa wojna.

  Choć pan Salmon poinformował mnie już niemal rok wcześniej, że wypowiedzieliśmy wojnę Niemcom - żaden z nas nie słyszał nawet o arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie - zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji dopiero wtedy, kiedy zauważyłem, że handlujący na naszym targu młodzi ludzie stopniowo znikają, idąc „na front", a ich miejsce zajmują młodsi bracia, a czasem nawet siostry. W sobotnie poranki widywało się na East Endzie więcej mężczyzn w mundurach niż cywilów.

   Z tego okresu pozostało mi jeszcze jedno wspomnienie, dotyczące pana Schultza, wytwórcy wędlin, którymi zajadaliśmy się w sobotnie wieczory, zwłaszcza wtedy, kiedy z bezzębnym uśmiechem dorzucał nam za darmo jedną kiełbaskę. Przez pewien czas zastawał on, co rano rozbitą szybę wystawową, a potem, pewnego dnia, okazało się, że witryna jego sklepu jest zabita deskami. Nigdy więcej nie ujrzeliśmy pana Schultza.

   - Został internowany - tajemniczym szeptem wyjawił mi dziadek.

   Mój ojciec przyłączał się do nas niekiedy w sobotnie poranki, ale tylko po to, by wyłudzić od dziadka trochę pieniędzy, a następnie pójść „Pod Czarnego Byka" i wydać je do ostatniego pensa w towarzystwie swego kumpla, Berta Shorrocksa.

   Dziadek wysupływał, co tydzień szylinga, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin