O_Wachowskim.pdf

(102 KB) Pobierz
104468640 UNPDF
KORNIKI W ARCHIWACH
Zatarciu i zatajeniu uległy także niektóre archiwalne ślady współpracy Wachowskiego z bezpieką.
Część z nich znikła, gdy przechodził do MSW na etat. Część wymazano później, kiedy jego powrót
do Lecha Wałęsy był już przesądzony. Między 1988 a 1990 r. znikły ślady Wachowskiego z
komputerowego systemu ZSKO. Zintegrowany System Kartotek Operacyjnych zawiera dane o
osobach wraz z określeniem dokumentów i danych, które są w archiwach, a dotyczą tych osób. Jest
to odpowiednik ręcznej kartoteki ogólnej. Wachowskiego wymazano z komputera, chociaż zapis na
jego temat nie mówił, że jest pracownikiem, ani nawet współpracownikiem SB. Figurował jako k-
TW, kandydat na tajnego współpracownika, mógł więc znaleźć się tam bez swojej wiedzy. Mimo
to, nawet ten tak nikły ślad ktoś z archiwów wymazał. Jest to tym bardziej dziwne, że wymazując
Wachowskiego pozostawiono w tym samym komputerze nazwisko nieporównanie ważniejszej
osoby - Lecha Wałęsy.
SOJUSZNICY MILCZĄ
Grupa osób, które wiedzą, co w przeszłości robił Mieczysław Wachowski jest dość duża. Są to z
reguły ludzie, którzy ze względu na zajmowane stanowiska bądź prestiż udzielają informacji „poza
taśmą”. Mieli takie informacje, słyszeli, wiedzieli, są przekonani, nie mają jednak dowodów lub też
nie pozwala im na ich ujawnienie tzw. „interes polityczny”. Dotyczy to zarówno agenturalnej
przeszłości, jak i sfery obyczajowej życiorysu ministra. O agenturalności Wachowskiego szeptano
w kuluarach Sejmu po 4 czerwca. Powoływano się na zachodnie źródła, na publikacje w brytyjskim
„Spektatorze”, zdaniem którego dla zachodnich służb specjalnych nie jest tajemnicą, że Wachowski
od kilku lat jest agentem KGB. Przywoływano fakty, które ze względu na tajemnicę państwową nie
mogą być na razie ujawnione. Pamiętano jego działalność jeszcze z „Solidarności”. Część osób ma
wiedzę na ten temat, musi jednak z różnych względów milczeć. Niektórych zmusza do tego ustawa
o tajemnicy państwowej, która wciąż obowiązuje i zabrania ujawniania szczegółów związanych z
działalnością komunistycznych służb specjalnych. Osobom, które ją ujawniają grożą kary
więzienia, poza tym część z nich nie ukrywa, że boi się o swoje życie. Inni świadomie fałszują
rzeczywistość i mimo rozgłaszanych wcześniej informacji dziś stanowczo zaprzeczają, jakoby coś o
Wachowskim wiedzieli. Szczególną hipokryzją odznacza się między nimi Jacek Kuroń, który w
1981 r. na podstawie tej samej wiedzy co dziś opowiadał, że Wachowski jest ochroniarzem Wałęsy
przydzielonym mu przez Kiszczaka, a teraz twierdzi, że wszelkie kontrowersje wokół
Wachowskiego biorą się z tego, że „szofer został podsekretarzem stanu”. Jego postawę równie
łatwo zrozumieć, jak postawę gen. Kiszczaka, który przez lata czytał raporty Wachowskiego o
Wałęsie, a dziś „nie przypomina sobie”. Specyficznej frazeologii używają mówiąc o Wachowskim
osoby z najbliższego otoczenia prezydenta i sam Lech Wałęsa. Posługują się oni podobnym, jakby
specjalnie przygotowanym na tę okazję słownictwem. Andrzej Drzycimski oświadcza, iż „wytyka
się, że w najbliższym otoczeniu prezydenta jest przyjaciel, człowiek, o którego pięknej kalocie nie
chce się mówić. Osoba o wielkich umiejętnościach organizacyjnych.” Drzycimski określa
Wachowskiego jako „człowieka do zadań specjalnych” i „swego rodzaju bramę”. Andrzej
Kozakiewicz mówi, że Wachowski „przesiąkł geniuszem prezydenta na wylot.” Jerzy Milewski, że
Wachowski pełni niezwykle odpowiedzialną funkcję, porównywalną z „chieff of staff” Białego
Domu, jest pretorianem prezydenta. Każdy z nich ma na temat Wachowskiego wymijającą
odpowiedź, którą zwykle powtarza. Wachowski natomiast wbrew zwyczajom przyjętym w krajach
demokratycznych nie ma zamiaru wyjaśniać i odpowiadać na konkretne zarzuty. Szef kancelarii
prezydenta RP prof. Janusz Ziółkowski stwierdza, że nie może wypowiadać się na temat swojego
pracownika. [...]
KARIERA
[...] Gdyńska Wyższa Szkoła Morska ze względu na półwojskowy charakter była „obsługiwana”
przez Wojskową Służbę Wewnętrzną - wojskowego odpowiednika cywilnej bezpieki. Działała tam
również i werbowała SB, ale prymat miało WSW. Ona zapewniała szkole oficerów obiektowych i
ona miała monopol na werbowanie tajnych współpracowników wśród studentów.
Mieczysław Wachowski nawiązał kontakty z WSW na pierwszym roku studiów w WSM w 1970 r.
Był jednym z dwunastu zwerbowanych w tym okresie studentów. Z czasem ich liczba miała
wzrosnąć i utrzymywała się w granicach trzydziestu - trzydziestu pięciu na wszystkich rocznikach
WSM. Zgodę na współpracę wyraził w indywidualnej rozmowie z oficerem obiektowym. Podpisał
także oświadczenie zobowiązujące do zachowania kontaktów z WSW w tajemnicy. Werbowaniem
zajmowali się oddelegowani do studium wojskowego oficerowie WSW. Nie był wówczas nikim
istotnym, nie zapamiętano więc daty pozyskania go. [...]
W 1970 r., kiedy WSW zainteresowały się Wachowskim, zbliżał się kolejny przełom. Szykowano
odsunięcie I sekretarza PZPR Władysława Gomułki i zastąpienie go innym kandydatem. WSW
podlegały wówczas ministrowi obrony narodowej gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu. Prowadziły
działalność niezwykle aktywną, kontrolowały znacznie więcej, niż tylko wojsko.
NA OBIEKCIE
Rozpoczynając współpracę z WSW Wachowski trafił pod opiekę oficera obiektowego uczelni. Był
nim w 70 r. płk J. W przypadku obiektów takich jak WSM przydzielano nawet dwóch takich
oficerów - starszego w randze podpułkownika i młodszego - zwykle na etacie kapitana. Młodszy
zajmował się teczkami studentów, których co pewien czas opiniowano, prowadził także agenturę
wśród wykładowców i szefów organizacji młodzieżowych, zajmował się także werbowaniem
współpracowników wśród młodzieży. Nazwiska zwerbowanych przez niego studentów znał także
starszy, który zajmował się komendą uczelni.
Jednostka WSW właściwej dla WSM znajdowała się wówczas na Oksywiu. Jej kadra liczyła
kilkunastu oficerów, którzy obsadzali komendę Portu Marynarki Wojennej, szkoły i flotyllę.
Pracownicy WSW na Oksywiu mieli dobre kontakty z młodymi oficerami GRU, którzy cumowali
na radzieckich okrętach. [...]
Trafiając do Gdyńskiej Stoczni Remontowej na odrobienie praktyki studenckiej Wachowski
otrzymał już pierwsze zadania. Miał obserwować kolegów i uważać, który z nich ma tendencje
antysocjalistyczne i wykazuje niezadowolenie z sytuacji. Chodziło o tych, którzy cieszą się
autorytetem wśród robotników. Miał zadbać o nawiązanie z nimi dobrych kontaktów. Informacje o
wynikach pracy były przekazywane oficerowi obiektowemu w formie raportów. Pisał je sam.
Spotykał się także ze swoim oficerem i wtedy przekazywał inne szczegóły. Spotkania
Wachowskiego z jego oficerem odbywały się średnio dwa razy w miesiącu. [...]
LEGENDA GRUDNIA
Gdyńska Stocznia Remontowa była w 1970 r. ważnym ośrodkiem zajść na Wybrzeżu. Szczególnie
aktywny był Wydział Mechaniczny, na którym od sierpnia 1970 r. zaczął pracować Wachowski.
Trafił w środowisko zbliżone do niego wiekiem. Na Mechanicznym pracowało wiele osób, które
trafiły tam przed Grudniem. Sam Wachowski trzymał głównie z młodzieżą ZMS-owską, dobrze żył
także z brygadzistami. Starał się nie wyróżniać, raczej go nie zauważano. Odrabiał praktykę jako
ślusarz, a przy okazji wypełniał obowiązki wynikające ze współpracy z WSW.
Według stykających się z nim oficerów kontrwywiadu wojskowego Wachowski uchodził za
współpracownika gorliwego, z zacięciem, starannie i ochoczo wywiązywał się z zadań.
Lubił pisać raporty, chętnie spotykał się ze swoim oficerem, płk. J. Na spotkania przybywał
punktualnie. Odbywały się one w tzw. MS - miejscach spotkań. Jednym z nich był wynajęty przez
kontrwywiad pokój w jednym w wojskowych hoteli Trójmiasta. Do pisania raportów Wachowski
używał zwykle pióra i zielonego atramentu, przez co został zapamiętany. Z chwilą, gdy wybuchły
zamieszki, spełniał rolę prowokatora. Po zajściach donosił na osoby biorące w nich udział.
Grudniowe rozruchy objęły także rejon GSR. Leży ona blisko Stoczni im. Komuny Paryskiej w
Gdyni. To tam, niedaleko przystanku kolejki dojazdowej „Gdynia – Stocznia” padły pierwsze
strzały. Wachowski był w tych dniach w stoczni.
W programie telewizyjnym „Mój Grudzień 1970” sekretarz prezydenta wykreował się niemal na
kolegę Janka Wiśniewskiego, zastrzelonego podczas zajść robotnika. W rzeczywistości i w stoczni
kojarzy się go bardziej jako członka ZMS, którego aktywiści nawoływali w pierwszych godzinach
strajku do niszczenia stoczniowych maszyn. Takim pamięta Wachowskiego m.in. emerytowany
brygadzista Wydziału Mechanicznego Kazimierz Drywa, na którego Wachowski powołał się w
programie „Mój Grudzień”. Niewykluczone, że zajęcie wiązało się z jakimś zadaniem, które
Wachowski otrzymał od swojego oficera przed grudniem - służyło to przecież radykalizacji
nastrojów. Mieczysław W. brał także udział w marszu manifestantów i pochodzie z ciałem zabitego
stoczniowca, nie odgrywał tam jednak istotniejszej roli. Nie pamięta go nikt z uczestników zajść.
Zadanie Wachowskiego zaczęło się trochę później. Na nakręconych przez służby specjalne filmach
i zdjęciach rozpoznawał pod koniec grudnia i na pocztąku stycznia i wskazywał na tych, którzy
odgrywali istotną rolę, nawoływali do protestów i podżegali do buntu. Podobnie jak Lech Wałęsa w
styczniu 1971 r., Wachowski donosił na kolegów ze stoczni, dostarczając informacji o najbardziej
aktywnych uczestnikach zajść. Nie przyznał się do tego nigdy w przeciwieństwie do Lecha Wałęsy,
który w 1979 r. na jednym z zebrań Wolnych Związków Zawodowych wyznał, że współpracował z
bezpieką przyznając jednocześnie, że pobierał za to gratyfikacje pieniężne, które umożliwiły mu m.
in. zakup mieszkania i samochodu. Wachowskiemu nie zdarzały się chwile słabości i nie odczuwał
potrzeby wyznawania swoich win, jak odczuwał Lech Wałęsa, klęcząc przed [Kazimierzem]
Szołochem, jednym z działaczy WZZ i ze łzami w oczach wyznając mu szczegóły donoszenia na
kolegów. Zachowywał się wyjątkowo twardo. Pracując później, np. w Fabryce Farb i Lakierów z
ludźmi, którzy brali udział w Grudniu nie przyznał się do udziału w wydarzeniach. Zrobił to
dopiero dwadzieścia dwa lata później, pragnąc stworzyć wrażenie, że nie ukrywa swojej
przeszłości. Przygotowany przez najlepszych operatorów telewizji kilkuminutowy program
przedstawiał jednak zafałszowaną wersję wydarzeń. Zachodzi podejrzenie, że sekretarz prezydenta
oparł opowieść na wspomnieniach swojego kolegi, kreując siebie na legendarnego uczestnika
wydarzeń i prowodyra rozruchów. Warto podkreślić, że za taką aktywną działalność nie spotkały go
żadne represje. Po stłumieniu zajść najbardziej aktywni ich uczestnicy byli weryfikowani i
przenoszeni do innych zakładów. Młodych, którzy zasłużyli się w agitacji i czynnym oporze
wcielano do wojska i represjonowano. Wachowski natomiast odchodząc ze stoczni otrzymał od
kierownika działu kadr opinię pracownika koleżeńskiego i zdyscyplinowanego. [...]
Przez dwa lata służenia w LWP żołnierz informował, co dzieje się w jego kompanii, a kiedy
przechodził do rezerwy oferowano mu kontynuowanie współpracy, ale z MSW. Akta informatora
wysyłano do miejscowości, gdzie mieszkał i miał pracować po odbyciu służby, a tamtejsza
komórka bezpieki w ciągu dwóch tygodni dawała odpowiedź, czy jest zainteresowana w przyjęciu
tej osoby. Tak postąpiono także z aktami Wachowskiego. Kiedy przychodziła odpowiedź
pozytywna, najczęściej organizowano spotkanie, w którym brali udział: oficer WSW prowadzący
informatora do tej pory i oficer bezpieki, który go miał przejąć. Informator i nowy oficer byli sobie
przedstawiani, współpracownik potwierdzał chęć dalszej współpracy, wypijano kawę lub alkohol i
osoba, która do tej pory informowała WSW, pracowała już dla bezpieki. SB otrzymywała także
zestaw dokumentów dotyczących przejętego informatora.
Przejście Wachowskiego z Wojskowej Służby Wewnętrznej do bezpieki (wydział bezpieki
gdańskiego WUSW) odbyło się, według naszego informatora, w połowie 1972 r. Jeśli prawdą jest
wyjazd Wachowskiego do Wielkiej Brytanii w tym czasie, to odbyło się to na pewno przed jego
wyjazdem. Nasz informator utrzymuje, że ślady po współpracy Mieczysława Wachowskiego z
WSW zachowały się w archiwach wojskowych służb specjalnych. W przeciwieństwie do archiwów
z MSW nie były one tak silnie przetrzepane i zniszczone. Do tej pory nie dostał się do nich spoza
resortu nikt, z wyjątkiem Jana Marii Rokity oraz tzw. „Komisji Michnika”, która - o czym wie
niewiele osób - odwiedziła także te archiwa. Wśród prawie dwóch milionów teczek przeróżnych
spraw (osobowych, obiektowych, rozpracowania itp.) znajdują się ślady po pracy Wachowskiego
dla tych służb, m.in. w postaci mikrofilmów.
Zawartość archiwów wojskowych służb specjalnych nie była do tej pory ujawniana i nie
przeprowadzono jej gruntownych badań. Archiwa te ze względu na stosunki panujące w resorcie
obrony są utajnione o wiele lepiej, niż akta MSW. Ma do nich dostęp o wiele mniej osób. Kłopoty z
dostaniem się do archiwów WSW miał sam minister Jan Parys. Ówczesny szef WSI, Marian
Sobolewski nie zezwolił także na wgląd do kartoteki archiwum WSI szefowi Wydziału Studiów
Gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych, Piotrowi Wojciechowskiemu. Między 12 kwietnia a 27
czerwca 1990 r. w archiwach była „Komisja Michnika”, w której skład weszli: Andrzej Ajnenkiel,
Jerzy Holzer, Adam Michnik i Bogdan Kroll. Podobnie, jak w MSW, „Komisja Michnika” nie
zostawiła po sobie śladów i nie do końca zrozumiały był cel jej wizyty. Nie wiadomo, co robiła
komisja w archiwach wojskowych służb specjalnych i jak wpłynęło to na stan znajdujących się tam
akt. Istnieje jednak szansa, że mimo niszczenia dokumentów w ostatnim czasie, na co zwracał
uwagę m.in. były szef MON Romuald Szeremietiew, nie zniszczono wszystkiego. Większość akt z
archiwów WSW została bowiem zmikrofilmowana, a kopia tego archiwum w postaci mikrofilmów
trafiła odpowiednio wcześnie do Moskwy. Dla Wachowskiego dostęp do archiwów służb
specjalnych nie był żadnym problemem w okresie, kiedy szefem WSI był kontradmirał Czesław
Wawrzyniak, nie jest dla niego problemem także w tej chwili, co nie oznacza, że zdołał wszystko
„wyczyścić”. [...]
Każdy tajny współpracownik był informowany i przeszkalany indywidualnie przez oficera
prowadzącego, np. w lokalu kontaktowym. Potem przeszkolił go oficer SB. Na warunki i charakter
działania między 1972 r. a 75 r. było to przeszkolenie wystarczające.
Według informacji posiadanych przez lidera Porozumienia Centrum, Jarosława Kaczyńskiego
Mieczysław Wachowski od 21 stycznia do 2 sierpnia 1975 r. brał udział w dyplomowym kursie
oficerskim Akademii Spraw Wewnętrznych w Świdrze koło Otwocka. Promocja oficerska
kursantów tego rocznika odbyła się 2 sierpnia 1975 r., a dyplomy wręczał minister spraw
wewnętrznych Stanisław Kowalczyk. Z naszych informacji wynika, że Wachowski był w tym
okresie w Świdrze i kontaktował się z uczestnikami kursu. Przebywał tam jednak w innym niż
reszta kursantów charakterze. Szkolono go wówczas jako „nielegała”, kandydata na niejawny etat.
Kurs w Świdrze trwał od stycznia do sierpnia, ale przygotowania do wyjazdu rozpoczęto już w
październiku. W 1975 r. imprezę tego typu organizowano po raz pierwszy. Minister Andrzej
Milczanowski w wydanym 12 stycznia oświadczeniu, że Mieczysław Wachowski nie brał udziału w
żadnym z kursów organizowanych przez Akademię Spraw Wewnętrznych w latach 1973 - 87 minął
się z prawdą, gdyż kursy rozpoczęły się w 1975 r., co jednoznacznie potwierdzają wszyscy znani
uczestnicy przeszkolenia w 75 r., także ci wypowiadający się publicznie. Sama Akademia Spraw
Wewnętrznych istniała natomiast od 1973 r.
W 1975 r. Wachowskiego rzeczywiście widziano w Świdrze, gdzie miał pewne kontakty, chociaż
nie musiało go zapamiętać więcej niż kilka osób. Na pewno pojawił się na resortowej spartakiadzie
sportowej 8 maja 1975 r., w której brali także udział kursanci ze Świdra. Sprawa pobytu
Wachowskiego na kursie została jednak rozdmuchana nieproporcjonalnie do jej znaczenia.
Wprawdzie argument uczestniczenia w kursie w Świdrze pod Otwockiem jest poręczny do
wskazania na problem funkcjonowania Wachowskiego przy Lechu Wałęsie bardziej niż inne
szczegóły jego działalności, ale jest on od nich o wiele mniej istotny. Ze Świdra Wachowskiego
pamiętano, z innych działań i okoliczności - już nie. W 1975 r. z faktem współpracy Wachowskiego
z MSW zetknęło się najwięcej osób. Jego działalność z późniejszego okresu, mimo, że
udokumentowana lepiej i dokładniej sprawdzona, była o wiele lepiej utajniona. Nie oznacza to
jednak, że obecny sekretarz osobisty prezydenta Lecha Wałęsy przebywał w Świdrze na tych
samych zasadach, co pozostali kursanci. [...]
BEZ DYPLOMU
Pierwsza wątpliwość, która nasunęła się nam po otrzymaniu informacji, że Wachowski uczestniczył
w kursie była związana z jego wykształceniem. Aby trafić do Świdra należało skończyć studia. Bez
dyplomu było to formalnie niemożliwe. Tymczasem Wachowski studiów nie skończył. Nic nie
wskazuje na to, żeby w latach 1972 - 75 kontynuował jakiekolwiek studia zaocznie. Tymczasem w
1975 r. do Świdra trafiła elita MSW. Na dwóch kursach - MO i SB szkolonych było 139
uczestników, absolwentów wyższych uczelni, nierzadko z tytułem magistra, inżyniera czy docenta.
[...]
RESORTOWA LOJALNOŚĆ
Godne uwagi są obecne wysiłki funkcjonariuszy MO i SB - absolwentów kursu w 1975 r. obecnie
podległych MSW, w którym Wachowski ma duże wpływy - mające na celu ochronę dobrego
imienia osobistego sekretarza prezydenta. Płk. Józefa Tomasika - szefa kursu ASW w 1975 r.,
potem szefa ASW - nie udało nam się zlokalizować od kwietnia 1992 r. Resort zdawał się nie
wiedzieć o jego istnieniu. Kiedy sprawa obecności Wachowskiego w Świdrze została
upubliczniona, Józef Tomasik (obecnie już generał) sam zgłosił się do „Życia Warszawy” i
poinformował, że „nie przypomina sobie” Mieczysława Wachowskiego z kursu w Świdrze. Znany
nam z opisów i rozmów z uczestnikami kursu (m.in. Gabrielem Mańkowskim z Torunia) płk
Żochowski – „postać niezwykle barwna, często zmieniająca mundury, raz w lotniczym, raz w
marynarskim, raz w milicyjnym, mawiający, że gdy pojawi się w stroju krakowskim, to też nie
należy się dziwić” - okazał się jedynie wytworem wyobraźni kursantów. Do redakcji „Gazety
Wyborczej” zgłosił się osobiście Maciej Żukowski twierdząc, że to on był dowódcą kompanii SB, a
żaden Żochowski nie istniał. Na dowód przedstawił swoje świadectwo ukończenia kursu z 1975 r.,
tyle tylko, że w kompanii MO a nie SB. Płk Żukowski podał jeszcze jedną informację. Jego
zdaniem w kursie brały udział 173 osoby. Kursanci, z którymi mieliśmy okazję rozmawiać, łącznie
z wymienionym w książce „Lewy czerwcowy” Gabrielem Mańkowskim stwierdzają tymczasem, że
było ich 139. W tej chwili ich liczba - według publikacji prasowych - osiągnęła nawet kilkaset osób.
Zgłaszające się do gazet i czasopism osoby, których zadaniem było jedynie stwierdzenie, że
Mieczysława Wachowskiego „sobie nie przypominają”, są w większości podwładnymi szefa MSW,
Andrzeja Milczanowskiego. Według naszych informacji Belweder przez tydzień namawiał
Milczanowskiego do zdementowania informacji, że Wachowski był na kursie i wydania stosownego
oświadczenia. Milczanowski, obawiając się precedensu polegającego na ujawnieniu zawartości
archiwów i udzieleniu jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o związki danej osoby z SB,
konsekwentnie odmawiał. Do pomysłu wydania oświadczenia na temat Wachowskiego odniósł się
krytycznie jeszcze w poniedziałek 11 stycznia na zorganizowanej w Krakowie konferencji
prasowej. Następnego dnia udzielił już odpowiedzi na oficjalny list dyrektora gabinetu prezydenta z
prośbą o wyjaśnienie sprawy kursu.
Przez niemal tydzień do prasy zgłaszali się kolejni, byli lub obecni pracownicy MSW, którzy
dementowali informację, jakoby Wachowski brał udział w kursie. Jako jeden z ostatnich
zatelefonował Roman Łakomski, pracownik Biura Ochrony Rządu. Poinformował on „Gazetę
Wyborczą”, że „żadna osoba z Warszawy z tego kursu nie przypomina sobie Wachowskiego.” Nie
wiadomo, skąd pracownik BOR miał tak dokładne informacje o stanie wiedzy wszystkich
warszawskich uczestników kursu. Nie sposób stwierdzić, kto namawiał te osoby do włączenia się w
sprawę - czy działała tu resortowa lojalność, czy (co bardziej prawdopodobne w przypadku BOR)
działał tu sam Wachowski, namawiając osoby ze „swojego” układu do zabrania głosu w jego
obronie.
„Resortową lojalnością” wykazał się także gen. Czesław Kiszczak, który powiedział
dziennikarzom, że gdyby Wachowski skończył kurs SB „to by go pamiętał”. Warto przypomnieć, że
gen. Kiszczak w 1975 r. służył w WSW i z resortem spraw wewnętrznych miał niewiele wspólnego.
Najbardziej charakterystycznym przypadkiem „koleżeńskiej lojalności” był jednak przykład
komendanta wojewódzkiego w Lublinie, Arnolda Superczyńskiego. Sytuacja ta obrazuje
jednocześnie mocną pozycję Wachowskiego, który za pomocą prowokacji prasowej, służb
specjalnych i wydawanych „imieniu prezydenta” poleceń, może zneutralizować każdą informację
na temat swojej osoby, zmanipulować każdy proces i ośmieszyć każdy zarzut.
STOP KLATKA
12 stycznia 1992 r. telewizyjne „Wiadomości” pokazały odnalezioną przez nas, pochodzącą z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin