Kosmiczne marionetki - DICK PHILIP K_.txt

(215 KB) Pobierz
PHILIP K. DICK





Kosmiczne marionetki





Przelozyla Jadwiga Andruszkiewicz-Fiejtek Tytul oryginalu: The Cosmic Puppets Data wydania polskiego: 1999 r.Data pierwszego wydania oryginalnego: 1964 r.



Mojej siostrze Fran Gibson z zachwytem i miloscia Peter Trilling przygladal sie spokojnie grupce dzieci, ktore bawily sie na podworzu obok werandy. Byly bardzo pochloniete swoja zabawa. Mary pieczolowicie ugniatala brazowe bryly gliny, nadajac im blizej nie okreslone ksztalty. Noaks staral sie zawziecie jej dorownac. Dave i Walter skonczyli juz modelowac swoje bryly i odpoczywali. Wtem Mary odrzucila do tylu czarne wlosy, wyprezyla sie i postawila obok gotowa figurke glinianej kozy.

-Widzisz?-rzucila.-A gdzie twoja?

Noaks zwiesil glowe. Jego rece byly zbyt powolne i toporne, aby nadazyc za jej zrecznymi palcami. Mary tymczasem zgniotla juz swoja gliniana koze i szybko przeksztalcila ja w konia.

-Spojrz na moj model - mruknal ochryple Noaks. Postawil na ogonie niezdarnie uformowany samolot i odpowiednio zabuczal zaslinionymi ustami.-Widzisz?

Niezly, co?

-Jest brzydki - parsknal Dave. - Spojrz na to - dodal i przesunal w pobli ze psa Waltera swoja gliniana owce.

Peter obserwowal cala te zabawe w milczeniu. Siedzial skulony z dala od reszty dzieci, na dolnym stopniu schodow prowadzacych na werande, z rekoma zalo-zonymi na piersi i szeroko otwartymi duzymi, brazowymi oczyma. Zmierzwione jasne wlosy, o piaskowym odcieniu, zakrywaly jego szerokie czolo. Policzki mial mocno opalone. Byl drobny, szczuply, mial drugie rece i nogi, koscista szyje i dziwnie uksztaltowane uszy. Byl malomowny, lubil siedziec na uboczu i obserwowac innych.

-Co to takiego?- zapytal Noaks.

-Krowa - odparla Mary i uformowawszy nogi, postawila swoja figurke na ziemi obok samolotu Noaksa. Noaks spojrzal na krowe z podziwem i cofnal sie, opierajac reke o swoj samolot. Podniosl go i zalosnie wodzil nim w powietrzu.

Doktor Meade i pani Trilling zeszli schodami pensjonatu. Peter odsunal sie na bok, ustepujac drogi doktorowi; starannie unikal kontaktu z jego nogawka w niebieskie drobne prazki i czarnymi polyskujacymi butami.

-No - zawolal doktor Meade energicznie, zwracajac sie do swojej corki i spogladajac na zloty kieszonkowy zegarek-pora wracac do Domu Cieni.

-Czy nie moglabym zostac?- zapytala Mary, wstajac z ociaganiem.

Doktor Meade objal corke z czuloscia.

-Chodz, moja mala wedrowniczko - powiedzial. - Do samochodu. - Obrocil sie do pani Trilling i rzekl do niej: - Nie ma sie czego obawiac. To prawdopodobnie sprawa pylku zarnowca. Wlasnie teraz kwitnie.

-Te zolte krzewy? - zdziwila sie pani Trilling, wycierajac lzawiace oczy.

Jej pulchna twarz byla obrzmiala i zaczerwieniona, a oczy ledwie widoczne. - Ale w ubieglym roku tego nie mialam.

-Alergie to dziwna rzecz - powiedzial niejasno doktor Meade, zujac koniuszek cygara.-Mary, powiedzialem ci przeciez, zebys wsiadla do samochodu.

-Otworzyl drzwi i usiadl za kierownica. - Prosze do mnie zadzwonic, pa-ni Trilling, jesli te tabletki antyhistaminowe nie pomoga. Tak czy inaczej, bede prawdopodobnie dzisiaj wieczorem na kolacji.

Potakujac i pocierajac oczy, pani Trilling weszla z powrotem do pensjonatu, do goracej kuchni pelnej nie pozmywanych talerzy po lunchu. Mary, z rekoma w kieszeniach dzinsow, ruszyla niechetnie w kierunku furgonetki.

-No i po naszej zabawie - mruknela.

Peter zsunal sie ze stopnia, na ktorym siedzial.

-Teraz ja sie pobawie - powiedzial cicho.

Wzial pozostawiona przez Mary gline i zaczal ja formowac.

Gorace letnie slonce spowijalo polozone na wzgorzach farmy, kepy krzakow i drzew oraz samotnie rosnace cedry, wawrzyny i topole. I oczywiscie sosny.

Opuszczali okreg Patrick i zblizali sie do Carroll, kierujac sie do polozonego w jej sercu Beamer Knob. Droga, ktora jechali, byla mocno zaniedbana. Zolty lsniacy packard krztusil sie, z trudem wspinajac sie po stromych zboczach Wirginii.

-Ted, wracajmy-jeknela Peggy Barton.- Mam juz dosyc.

Odwrocila sie i zaczela grzebac za siedzeniem, szukajac puszki piwa. Piwo bylo cieple. Wrzucila je do torby i usadowiwszy sie z powrotem w fotelu, oparla sie o drzwi, zakladajac ze zloscia rece na piersi. Kropelki potu splywaly jej po policzkach.

-Jeszcze nie teraz-mruknal Ted Barton. Opuscil szybe w drzwiczkach samochodu i spojrzal przed siebie z wyraznym podnieceniem na twarzy. Slowa zony nie zrobily na nim zadnego wrazenia. Cala jego uwaga skoncentrowana byla na drodze rozciagajacej sie przed nimi i tym, co spodziewal sie ujrzec za nastepnymi wzgorzami.-To juz niedaleko- dodal po chwili.

-Ty i to twoje cholerne miasto!

-Ciekawy jestem, jak ono teraz wyglada.Wiesz, Peg, to juz osiemnascie lat.

Mialem zaledwie dziewiec lat, kiedy moja rodzina wyjechala do Richmond. Ciekaw jestem, czy jeszcze ktos bedzie mnie pamietal. Ta stara nauczycielka, panna Baines. I ten Murzyn - ogrodnik, ktory pielegnowal nasza posesje. Doktor Dolan.

A takze inni.

-Pewnie juz nie zyja.-Peg wyprostowala sie i nerwowo szarpnela odpiety kolnierzyk swojej bluzki. Zlepione potem kosmyki ciemnych wlosow oblepialy jej szyje; kropelki potu splywaly po piersiach, po jasnej skorze. Zdjela buty i ponczochy, podwinela rekawy. Jej spodnica byla pomarszczona i brudna od pylu.

Wokol samochodu brzeczaly muchy; jedna z nich usiadla na jej polyskujacym ramieniu i Peg uderzyla ja ze zloscia. Coz za pomysl, zeby tak spedzac urlop!

Rownie dobrze moglibysmy zostac w Nowym Jorku i byloby to samo, pomyslala.

Przynajmniej jest tam cos do picia.

Znajdujace sie przed nimi wzgorza zaczely gwaltownie rosnac. Packard zwolnil, dlawiac sie, a nastepnie przyspieszyl, kiedy Barton zmienil bieg. Olbrzymie szczyty wznosily sie na tle nieba, przypominajac Appalachy. Oczy Bartona napelnily sie podziwem na widok lasow i gor, majestatycznych szczytow, dolin i przel eczy, ktorych nie spodziewal sie kiedykolwiek jeszcze zobaczyc.

-Millgate lezy na dnie niewielkiej doliny - mruknal. - Dookola otaczaja ja gory. To jedyna droga, ktora tam prowadzi, chyba ze do tego czasu zbudowali inne. To malenkie miasto, kochanie. Senne i zupelnie typowe, jak wiele innych tego rodzaju. Dwa sklepy z artykulami metalowymi, drogerie...

-A bary? Prosze, powiedz mi, ze jest tam chociaz jeden porzadny bar.

-Zaledwie kilka tysiecy mieszkancow. Niewiele samochodow. Okoliczne farmy sa takie sobie. Ziemia jest tu zbyt skalista. Snieg w zimie i potworne upaly w lecie.

-Nie bujaj - mruknela Peg. Jej zarumienione policzki pobladly, a obrzeze ust przybralo zielonkawy odcien. - Ted, czuje, ze chyba dostane choroby samochodowej.

-Zaraz bedziemy na miejscu - powiedzial uspokajajaco Barton. Wychylil sie przez okno, wyginajac, jak tylko mogl, szyje, aby ogarnac wzrokiem jak najwiecej krajobrazu. - O, jest ten stary dom na farmie! Pamietam go. I te boczna drozke - rzekl, skrecajac z glownej drogi w boczna. - Jeszcze tylko to wzniesienie i jestesmy na miejscu.

Packard przyspieszyl. Sunal posrod spalonych sloncem pol i walacych sie ogrodzen. Droga byla pelna wybojow i porosnieta zielskiem, w fatalnym stanie.

W aska i pelna ostrych zakretow.

Barton wciagnal glowe do srodka.

-Wiedzialem, ze tu trafie. - Zanurzyl reke w kieszeni plaszcza i wyjal z niej swoj szczesliwy kompas. - On mi w tym pomogl, Peg. Moj ojciec dal mi go, kiedy mialem osiem lat. Kupil go w sklepie jubilerskim Berga na ulicy Centralnej. Jedynym sklepie jubilerskim w Millgate. Nigdy mnie nie zawodzi.

Zawsze go nosze ze soba i...

-Wiem -jeknela Peg.- Slyszalam to juz milion razy.

Barton z czuloscia odlozyl srebrny kompas. Chwycil mocno kierownice i wlepil wzrok przed siebie, jego podniecenie roslo w miare zblizania sie do Millgate.

-Znam kazdy centymetr tej drogi. Wiesz, Peg, pamietam, jak kiedys...

-Wiem, ze pamietasz. Moj Boze, tak bym chciala, zebys wreszcie c o s zapomnial.

Mam juz dosyc sluchania szczegolow z twojego dziecinstwa, wszystkich tych radosnych opowiesci o Millgate i Wirginii. Chwilami, jak to slysze, chce mi sie wrecz krzyczec!

Droga skrecala stromo w dol, prosto w gruby oblok mgly. Z noga na hamulcu Barton skierowal packarda w dol i zaczal zjezdzac.

-Oto jest- powiedzial lagodnie.- Spojrz.

Pod nimi rozciagala sie niewielka dolina zasnuta niebieska mgielka. Wsrod ciemnej zieleni wil sie strumien niczym czarna wstega. W oddali widac bylo misterna siatke polnych drog i skupiska domow przypominajacych kiscie owocow.

Millgate we wlasnej postaci. Masywna, potezna niecka utworzona z gor otaczajacych szczelnie doline. Serce Bartona zabilo mocniej z podniecenia. Jego miasto...

miasto, w ktorym sie urodzil, wyrosl i spedzil dziecinstwo. Nigdy nie liczyl, ze jeszcze je kiedykolwiek zobaczy. Spedzali wlasnie urlop i przejezdzajac przez Baltimore, wpadl nagle na ten pomysl. Szybki skret przy Richmond... by zobaczyc jeszcze raz swoje Millgate, zobaczyc, jak sie zmienilo...

Millgate majaczylo przed nimi. Skupiska zakurzonych brazowych domow i sklepy znajdujace sie po obu stronach drogi. Szyldy. Stacja benzynowa. Kawiarnie.

Kilka moteli i zaparkowane samochody. Piwiarnia Zloty Blask. Packard minal drogerie, obskurny urzad pocztowy i nagle znalazl sie na srodku miasta.

Boczne ulice. Stare domy. Zaparkowane samochody. Bary i tanie hotele.Wol-no poruszajacy sie ludzie. Farmerzy. Biale koszule wlascicieli sklepow. Herbaciarnia.

Sklep meblowy. Dwa sklepy spozywcze. Duzy targ, owoce i warzywa.

Barton zwolnil przed swiatlami ulicznymi. Skrecil w boczna ulice i minal niewielka szkole ogolnoksztalcaca. Kilkoro dzieci gralo w koszykowke na placu.

Potem minal jeszcze dalsze domy, wieksze i staranniej wykonane. Otyla kobiete w srednim wieku, w zdefasonowanej sukni, ktora podlewala ogrod. Stado koni.

-No?-rzucila Peg.- Powiedz cos! Jakie sa twoje wra...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin