24_Bravery.doc

(237 KB) Pobierz
W mroku

Bravery.

 

Mieliśmy kwadrans i był to najdłuższy kwadrans mojej dotychczasowej egzystencji.

Chodziliśmy po zamku, pozbawieni darów, bezsilni i targani rozpaczą, jakiej do tej pory doświadczyłam tylko raz. Nasze kroki wydawały się spowolnione, jakby zabita w nas nadzieja zabrała ze sobą także całą wolę walki. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, jak zdołałam zmusić się do zrobienia każdego kolejnego ruchu, bo całe moje ciało, cały umysł domagały się odpoczynku, błogosławionej nieświadomości, śpiączki. Mimo obecności Edwarda u mojego boku, wcale nie czułam się lepiej. Przeciwnie, w istocie myśl, że mój ukochany wraz ze mną skazany jest na śmierć, sprawiała mi tylko coraz więcej bólu.

Szliśmy ramię w ramię, przemierzając korytarze, które nagle nie wydawały się już takie długie. Miały ledwie po kilkanaście, kilkadziesiąt metrów i nie wiły się całymi milami, jak jeszcze pół godziny temu. A na każdym zakręcie czekał nas cios, o wiele boleśniejszy niż fizyczne uderzenie. Wiedziałam to od chwili, gdy tuż pod komnatą zobaczyliśmy leżącego, nieprzytomnego Benjamina. Nie miałam pojęcia, skąd się tam wziął i jakim cudem nie zauważyliśmy go, wchodząc do środka, ale faktem było, że leżał teraz bezwładnie u naszych stóp i nic nie mogliśmy z tym zrobić. Edward zarzucił sobie jego ciało na plecy i poszliśmy dalej, za towarzystwo mając jeszcze tylko Eleazara, dźwigającego na swoich ramionach majaczącego Jaspera. Niedługo potem wróciliśmy na miejsce, w którym rozdzieliliśmy się z pozostałymi obdarzonymi, a tam zastaliśmy obraz kompletnej jatki.

Lily klęczała nad rannym Gabrielem, w którego boku widniała ogromna, wyszarpnięta i nadpalona dziura. W dodatku Gabe wciąż był przytomny, choć wyglądał, jakby trawiła go gorączka. To było chyba jeszcze gorsze niż pozbawiony czucia Benjamin, gdyż wciąż słyszeliśmy jęki i krzyki bólu, które Gabriel usiłował zdławić w gardle, żeby nie straszyć Lily. A ona, przerażona i zrozpaczona, mogła tylko patrzyć na męczarnię ukochanego brata, nie potrafiąc ulżyć mu w cierpieniu. Jeszcze chwilę temu mogłaby go delikatnie uśpić jednym muśnięciem palca, a teraz, choć oburącz obejmowała mu nadgarstek, Gabriel pozostał przytomny.

Maggie próbowała w jakikolwiek sposób pomóc Kate, której życie najwyraźniej dobiegało końca. Nic więcej nie można było zrobić, ale mimo to moja bezsilność niemal przybiła mnie do podłogi. Zwłaszcza gdy spojrzałam w północny korytarz i zobaczyłam tam dymiące, żarzące się jeszcze szczątki. Nikt nie musiał mi nic mówić. Ulotny cień zapachu sprawił, że nie miałam żadnych wątpliwości. Nasza przyjaciółka, Siobhan, nie żyła.

Noah’a nie było i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczymy. Po starciu z Trójcą mógł być w tej chwili albo martwy, albo całkowicie pozbawiony zmysłów. Nasza, tak silna wcześniej grupa nie istniała...

Zebraliśmy się tak, aby ocaleli mogli pomóc rannym w przedostaniu się do wielkiej sali. Żadnemu z nas nawet nie przyszła do głowy ucieczka, bo wszyscy czuliśmy niewytłumaczalny, wewnętrzny imperatyw, aby iść przed siebie. Moc Trójcy sprawiła, że klatka nie była fizyczna, ale istniała w naszych głowach. Nie bylibyśmy w stanie wyjść z zamku, choćbyśmy nie mieli przed sobą żadnych przeszkód. Szliśmy ku sali, po drodze otrzymując kolejne ciosy, gdy znaleźliśmy poranionego Carlisle’a, Tanyę, Makennę i Esme oraz zwęglone zwłoki Liama.

-          Przynajmniej odeszli razem... – wyszeptała boleśnie Maggie, czubkami palców pieszczotliwie przesypując popiół, który został po członkach jej klanu.

Zdławiłam szloch w gardle, ograniczając się do położenia ręki na jej zgarbionym ramieniu i uściśnięcia go lekko, jakby to mogło cokolwiek pomóc. Powlekliśmy się dalej, podpierając rannych i niosąc zabitych. W hallu trafiliśmy na Declana, który próbował pomóc rannej Charlotte, ale z jego dłoni nie promieniowało już żadne światło. Obok nich stał Peter, pozbawiony jednego ramienia. Bezsilnie patrzył na swoją ukochaną, nie mogąc zrobić dla niej absolutnie nic. Charlotte wyglądała na zakażoną jadem wilkołaka, bo w jej piersi widniała wielka rana o nieregularnych brzegach, z wyraźnie zaawansowaną infekcją. Wiła się z bólu, mocno zaciskając zęby, gdy Declan bezradnie ściskał ją za rękę. W hallu była też szlochająca Claire, która na widok Gabe’a i Lily przypadła do nich natychmiast i z rozpaczą patrzyła na cierpiącego syna. Rumunów wciąż nie znaleźliśmy, podobnie jak Emmetta, Garretta i Charlesa. Nikt z obecnych nie umiał nam nic o nich powiedzieć.

-          Jak to wszystko się stało? – wyszeptałam, z przerażeniem rozglądając się po całym tym polu przegranej dla nas bitwy. – Co zawiodło?!

-          Spodziewali się nas... – odparł z trudem Carlisle. – Trójca... tylko czekała, aż wejdziemy do zamku.

-          Ale jak?! – naciskałam, bo tylko dociekanie przyczyn klęski mogło oderwać moje myśli od rozpaczy.

-          Alice? – mruknął Eleazar.

-          Nigdy! – powiedzieliśmy jednocześnie ja i Carlisle. – Ona nigdy by tego nie zrobiła!

Spojrzałam na Edwarda, szukając jego poparcia dla swoich słów, jednak jego wzrok był pochmurny. Edward kochał Alice bezwarunkowo, ale tym razem chyba co innego przychodziło mu do głowy.

-          Nigdy też nie zostawiłaby Jaspera w tym stanie, nie dopuściłaby do tego, żeby go torturowano – powiedział powoli. – Trójca jest potężna. Alice może w tym momencie... nie być sobą.

Z tym polemizować nie mogłam. Wcześniej myślałam, że dzięki opowieści Eleazara, Declana i Rumunów mniej więcej wiem, czego spodziewać się po Trójcy. Myliłam się jednak. Ktoś, kto jedną myślą odebrał nam wszystkie dary, bez trudu zmusił nas do posłuszeństwa i zmieniał pamięć innych, był znacznie potężniejszy niż sobie wyobrażałam. Tak naprawdę dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie całkowicie, że nigdy nie będziemy w stanie z nimi wygrać...

W dodatku to właśnie wtedy wszyscy poczuliśmy, że jakaś nieokreślona siła pcha nas ku głównej sali. Nawet ranni, którzy nie byliby normalnie w stanie samodzielnie stać, nagle podnieśli się na nogi i ruszyli, niczym marionetki, ku wejściu. Nasz kwadrans minął.

Odrzwia otworzyły się łagodnie, wpuszczając nas do środka. I wszystko stało się jasne. To dlatego zamek wydawał nam się opustoszały: wszyscy byli po prostu tutaj. Całe rzędy wampirów i ludzi, poustawiane pod ścianami, tworzące upiorny krąg naokoło niedobitków naszej armii. Niektóre twarze poznałam od razu, inne wydawały się całkiem nowe. Wszyscy jednak spokojnie stali i patrzyli, jak wchodzimy posłuszną kolumną na zupełną rzeź. W środku kręgu nie byliśmy jednak sami. Stali tam już bowiem nie tylko Emmett, Charles i Garrett, ale i... Tia, Naima oraz Carmen, które według naszej wiedzy miały do końca pozostać na starej, strażackiej wieżyczce poza zamkiem. A więc dopadli także je... I nie tylko, bo gdy spojrzałam na podwyższenie z trzema rzeźbionymi tronami dla Volturi, przy jednym z nich stała ogromna klatka, w której krążył wielki, szary wilk, przytroczony do olbrzymich prętów masywnymi łańcuchami.

-          Seth... – szepnęłam z bólem.

Spojrzał na mnie zrozpaczonymi oczami i zaskomlał żałośnie, jakby za coś przepraszał. Ale to ja czułam się zobowiązana do przeprosin. To ja całym sercem żałowałam, że w ogóle nam towarzyszył i teraz zginie za swoją lojalność, za oddanie naszej rodzinie i za przyjaźń. Przez myśl przemknęła mi tylko wdzięczność, że reszta wilków była bezpieczna w Forks, że tu z nami nie przyjechali. Jacob, choć w zwierzęcej postaci, będzie przynajmniej żył...

Staliśmy tam, zupełnie bezradni i niezdolni do ruchu, starając się trzymać jak najbliżej siebie. Nasza zwarta, choć poraniona okrutnie grupa utworzyła w tym ogromnym kręgu swój maleńki kącik, w którym wszyscy stykaliśmy się ze sobą, jakby fizyczny kontakt dodawał nam sił. Czułam przy całym swoim lewym boku jasną obecność Edwarda, ale i uścisk dłoni Esme, bark Carlisle’a i palce Declana na swoim ramieniu. Oni byli połączeni z kolejnymi ogniwami, przelewając w siebie nawzajem jak najwięcej otuchy i uczucia w tych ostatnich chwilach. Nagle utworzyliśmy jeden organizm, choć okaleczony i krwawiący z wielu ran, to jednak stanowiący jedną wspólną całość, która wspólnie wydała z siebie głuchy warkot, gdy na podium wkroczył uśmiechnięty z zaciekawieniem Aro.

-          Moi starzy przyjaciele! – powitał nas, otwierając ramiona.

Kajusz i Marek nadciągnęli za nim, spokojnie zajmując swoje miejsca na tronach. Z ich twarzy nic nie mogłam wyczytać, jednak to nie oni wydawali mi się teraz największym problemem. Dużo gorsza była obecność zadowolonej Jane i Aleca o niewinnej, słodkiej twarzyczce. Wiedziałam, że ta dwójka będzie chciała skorzystać z braku mojej tarczy i zemścić się za upokorzenie, którego byłam sprawczynią piętnaście lat temu. Na razie nie czułam jednak żadnego fizycznego bólu. Zresztą, żaden nie mógł być gorszy niż ból na widok swoich rannych lub zabitych przyjaciół. No i oczywiście tych wydanych na pewną śmierć...

Podczas gdy bliźnięta stanęły po prawicy Volturi, spodziewałam się, że Trójca zajmie miejsce po ich lewej stronie. Jednak trzy przepiękne kobiety nadeszły spokojnie z tyłu, w pewnym momencie po prostu pojawiając się za plecami Aro, jakby zmaterializowały się z niebytu.

Wydawało się, że nie dotykają stopami ziemi. Były tak delikatne, że zdawały się łagodnie szybować ponad powierzchnią, po czym przystanąć, jakby unoszone leciutkim powiewem wiatru. Ich ognisto-bordowe loki układały się miękko na nagich ramionach i opadały na plecy, sięgając talii. Skośne, piękne oczy były czarne jak noc, bez cienia koloru, więc Trójca od dawna musiała pościć. Ale chmura wiśniowego, słodkiego zapachu ciągnęła za nimi leciutko, przyjemnie łaskocząc nasze nozdrza. Kobiety jako jedyne nie miały na sobie żadnych peleryn, tylko piękne suknie w odcieniu oliwkowej zieleni, cudownie zgrane z nasyconym kolorem ich włosów. Były boso, co zauważyłam dopiero po chwili. Spokojnie stanęły w miejscu, mając z podwyższenia doskonały widok na całą salę, a jednocześnie wydając się zupełnie niepodległe, niezależne od Aro, Marka czy Kajusza. Nie miały ustalonego dla siebie miejsca, jak każdy członek straży Volturi. Ruszały się tak, jak chciały i przystawały, gdzie było im najwygodniej. A przy tym uważnie patrzyły na całą naszą grupę, choć z ich kamiennych twarzy nie dało się wyczytać absolutnie nic.

-          Wasze odwiedziny, choć niezapowiedziane, są dla nas zawsze zaszczytem – kontynuował Aro, nie zwracając uwagi na swoich braci ani straż. – Doprawdy...

-          Jak śmiesz tak mówić?! – wycedził Edward, przerywając jego absurdalny monolog. – Zniszczyłeś naszą rodzinę. Zabrałeś moje dziecko. Zabiłeś przyjaciół. Doskonale wiesz, po co tu przybyliśmy.

-          Drogi Edwardzie, zdaję sobie sprawę, że pragniesz jedynie naszej śmierci – odparł Aro, poważniejąc. – Nie pierwszy to przecież raz...

Kajusz pokiwał głową, niby to ze smutkiem, ale dojrzałam w jego geście fałsz. Choć stary wampir doskonale panował nad swoją mimiką, miałam przemożne wrażenie, że ma ochotę z triumfem się uśmiechnąć. Instynktownie obnażyłam zęby.

-          Musisz przyznać, że nie miałem innego wyjścia, jak was rozdzielić – mówił Aro. – Wy, którzy planowaliście przejąć nasze kompetencje i zaprowadzić w naszym świecie swój własny ład. Wy, którzy zbieraliście utalentowanych sprzymierzeńców. Którzy chcieliście czcić nieśmiertelne dzieci i hodować wilkołaki! Choć wam nie podoba się wymierzana przez nas sprawiedliwość, inni są nam wdzięczni za interwencje.

-          O czym ty mówisz? – Carlisle wystąpił na czoło naszej grupy. – Jakie przejęcie kompetencji, jaki nowy ład?! Znasz nas, znasz nasze myśli i zamiary. Dobrze wiesz, że chcieliśmy tylko w spokoju prowadzić wspólne życie, nikogo nie krzywdząc.

-          Carlisle, nasza stara przyjaźń była dla mnie bardzo cenna – Aro mówił, jakby łagodnie go uspokajał. – Ale nawet ona nie może rzutować na moją bezstronność. Stanowiliście zagrożenie, jakiego nie mogliśmy zignorować. Jedyne, co mogłem dla ciebie zrobić, to pozostawić twoją rodzinę przy życiu.

Z ust Maggie i Charlesa wyrwał się wściekły syk, reakcja na wierutne kłamstwo wampira. Ale nie to przykuło moją uwagę. Ważniejsze wydało mi się, że jedna z trojaczków powoli obróciła głowę i popatrzyła na Aro z tą samą uwagą, co wcześniej na nas. Nie odezwała się jednak, tylko lekko zmrużyła skośne oczy, po czym znów przeniosła wzrok na Carlisle’a.

-          Aro, chciałbym wierzyć, że to wszystko jest pomyłka... – powiedział Carlisle chłodno. – Jednak w tej chwili nie jestem już w stanie tego zrobić. Myślę, że z premedytacją wprowadziłeś swoją straż w błąd i umyślnie kłamiesz również teraz. Nie wiem, czemu to ma służyć. Mogę tylko zaręczyć wszystkim tu obecnym... – doktor uniósł głowę i wzmocnił swój głos. - ... że moja rodzina nigdy nie planowała zmieniać ładu wampirzego świata. Kochamy się, chcemy być razem i nigdy w niczym nie zawiniliśmy. To nas skrzywdzono, odbierając nam piętnaście wspólnych lat!

-          To była łaska! – wysyczał Kajusz, gwałtownie podnosząc się z tronu. – Powinniście zginąć! Przeżyliście, bo pojawiła się inna możliwość.

-          Spokojnie, bracie – łagodził Aro. – To prawda, zyskaliśmy nowych, cennych sprzymierzeńców. Legendarna, wspaniała Trójca jest tu z nami, zdolna sprawiać rzeczy, których nikt inny nie może nawet pojąć! Lauviah, Sealiah i Deliah, klejnoty naszego dworu, córki niezapomnianej Amenothepe, którą niektórzy z waszych... przyjaciół znali osobiście. Nie tak, Vladimirze? – to mówiąc, Aro zwrócił się do kogoś za naszymi plecami.

Obróciłam się odruchowo i zobaczyłam obu Rumunów, trzymanych mocno przez trzech potężnych członków straży. Zarówno Vladimir, jak i Stefan mieli skrępowane ręce i szarpali się gniewnie, najwyraźniej upokorzeni swoim ujęciem.

-          Nie dorastasz jej do pięt, Volturi – syknął Vladimir. – Ona nigdy nie pozwoliłaby na rzeź na niewinnych ludziach!

Trojaczki jednocześnie obróciły głowy w jego stronę, nie zmieniając wyrazu twarzy. Patrzyły tylko uważnie i nie miałam pojęcia, o czym mogły w tej chwili myśleć. Jednak słodki, wiśniowy aromat, jaki dobiegł mnie przy ich ruchu, skojarzył mi się natychmiast z wieloma chwilami w Forks...

-          Słyszałam o waszej matce – zwróciłam się prosto do nich. – Opowiadano mi o niej wiele dobrego. Miałam nawet wrażenie, że czasem ją czuję... Zawsze w takich chwilach wydawała się dobra, sprawiedliwa, mądra. Łudziłam się, że będziecie do niej podobne, ale widzę swój błąd. Odebrałyście mi córkę, pamięć, a teraz zabiłyście Noah...

Trójca patrzyła na mnie ze spokojem podczas całej przemowy. Ich wiśniowe wargi ani drgnęły, ale wydawało mi się, że pod koniec widzę lekki półuśmiech na twarzy pierwszej z nich. I za chwilę już wiedziałam, czym był spowodowany.

-          Nikt mnie nie zabił – usłyszałam ciepły głos i zza fasady podwyższenia wyszedł cały i zdrowy Noah.

Piękny jak zwykle, z falującymi ciemnymi lokami i bordowym spojrzeniem, w tym otoczeniu urzekał jeszcze bardziej. Nadal w ciemnych dżinsach i luźnym, oliwkowym swetrze, narzuconym wprost na nagi tors, wyglądał jak młody Bóg. Przeszedł po podwyższeniu, lekko stąpając bosymi stopami i miękko zatrzymując się przy Trójcy. A gdy się tam znalazł, dostrzegłam wreszcie tę nieuchwytną myśl, błąkającą mi się po głowie jeszcze w Forks. Tyle polowałam na to skojarzenie, które teraz wydało mi się najzupełniej oczywiste.

Noah i Trójca byli do siebie bardzo, bardzo podobni.

-          To ty... – wyszeptałam. – To nie była Amenothepe, nie ją czułam. To zawsze byłeś ty...

-          Tak, droga Bello – uśmiechnął się łagodnie Noah. – Istotnie mogłaś się pomylić. Nawet ja mam czasem wrażenie, że moja siostra nadal jest przy mnie.

-          Twoja... siostra? – wszystkie te nowe informacje przytłoczyły mnie zupełnie.

-          Owszem, Bello – odpowiedział mi chełpliwie Aro. – Amenoah, czy też po prostu Noah, był bratem naszej kochanej Amenothepe. Jest też jedyną tarczą na świecie, która zdolna była odeprzeć jej moc i zdolna jest choć częściowo oprzeć się mocy Trójcy.

-          Ty jeden mogłeś nam pomóc... – wyszeptał Edward. – Mógłbyś pokonać trojaczki.

-          Ale tego nigdy nie zrobię – roześmiał się Noah. – Kocham je, jak własne córki. To ja je wychowałem, gdy matka i ojciec nie mogli przy nich być.

To powiedziawszy Noah ucałował skroń każdej z pięknych dziewcząt, a one odpowiedziały mu uśmiechem. Teraz już wiedzieliśmy, skąd Volturi uprzedzeni byli o naszym przybyciu.

Aro z pobłażliwym półuśmiechem spojrzał na tę rodzinną scenę, po czym znów przeniósł wzrok na nas, jakby wracał do przykrego obowiązku. Ja jednak widziałam w jego krwistych oczach triumf, którego nie umiałabym pomylić z czym innym. Jak wspaniale czuł się teraz, z grupą najbardziej utalentowanych wampirów, jakie znał, tuż u stóp. Bezradni, ledwie trzymający się na nogach, wciąż jednak z dumą patrzyliśmy mu w oczy.

-          W istocie jest tak, że przybyliście tu dziś, aby bestialsko zabić moich bliskich – powiedział twardo. – Widziałem szczątki kilku naszych strażników w korytarzach. Widziałem was, rozdzielonych na przemyślnie skonstruowane grupy. W każdej z nich był ktoś utalentowany i ktoś niezwykle silny bądź uzdolniony w walce. Widziałem też tłum, jaki wasi ludzcy poplecznicy zebrali przed zamkiem. A potem, ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłem jeszcze stado, przybyłe tu z odsieczą...

W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Nie skojarzyłam, o jakim stadzie Aro mógł mówić, ale wtedy Seth wydał z siebie przeciągły skowyt bólu i do wielkiej sali weszły, niczym idealnie wytresowane, wilki. Czarny, szary, popielaty... Poznawałam ich wszystkich, jednego po drugim. Serce ścisnęło mi się na widok zgarbionej, rannej Leah, która przecież na własną rękę musiała zebrać starą watahę, przekonać Sama do przybycia i zorganizować przelot. Nieoczekiwanie zalała mnie fala podświadomej wdzięczności dla tej dzielnej dziewczyny. Potem jednak sama miałam ochotę zawyć z rozpaczy, gdyż na końcu, w grubych łańcuchach i potwornym kagańcu przywleczono rzucającego się, złocisto-rdzawego basiora, którego znałam tak dobrze...

-          Dzieci Księżyca wyrządziły naszej rodzinie wiele złego – warknął Aro, patrząc spod oka na ustawione pod ścianą wilki. – A wy ośmielacie się prowadzić je tutaj?! Wprost do córek, którym odebrały matkę?! Wprost do męża, któremu odebrały żonę?! Zmiennokształtni czy nie, dziś zabili zbyt wielu naszych przyjaciół, abyśmy mogli to zignorować. Obawialiśmy się tego już przed piętnastoma laty. Jak widać, nasza decyzja o podjęciu odpowiednich kroków, była słuszna. Jedno mnie tylko zastanawia... – umilkł nagle, wbijając podejrzliwy wzrok we mnie i Edwarda.

Zobaczyłam, jak Kajusz podnosi się lekko ze swojej wcześniejszej, swobodnej pozycji, a Marek przenosi swoje martwe, pozbawione uczuć spojrzenie wprost na mnie. Jane i Alec również wpatrzyli się w nas gniewnie, za to Trójca pozostała całkowicie spokojna.

-          Jednego nie mogę zrozumieć, ani ja, ani moi bracia... – Aro zestąpił z jednego schodka, zbliżając się do nas powoli. – Jak odnaleźliście się nawzajem? Dlaczego teraz stoicie tu, Edwardzie, Bello, wiedząc, kim nawzajem jesteście? Jak przełamaliście tę najpotężniejszą moc, o jakiej słyszałem? – był coraz bliżej, już niemal o krok od nas. – Z chęcią teraz się tego dowiem... z umysłu, w którym nigdy wcześniej nie miałem okazji czytać...

Edward rzucił się odruchowo do przodu, widząc, że Aro sięga po moją dłoń. Jednak jakaś niewidzialna siła przytrzymała mojego męża w miejscu, zamrażając go zupełnie. Z jego nienaturalnej pozycji wywnioskowałam, że nie była to zwykła tarcza Renaty. Edward był niczym zatrzymana w pół ruchu marionetka...

Trójca postąpiła o krok do przodu, gdy Aro ze złośliwym uśmiechem ujął moją dłoń i przymknął oczy, jakby chciał zasłuchać się w szczególnie ważnym fragmencie muzycznego utworu. Nie wiedziałam, co widzi. Nie odczułam nic specjalnego, nawet żadnego mrowienia. A już na pewno moje życie nie przeleciało mi przed oczami. Nie miałam pojęcia, co zobaczył, gdy nagle gwałtownie otworzył oczy i spojrzał na mnie ze złością.

A jednak nie chodziło o moje wspomnienia, bo odwrócił się gniewnie i zwrócił wprost do Trójcy:

-          Jak to możliwe, że jej tarcza wciąż działa?! – zapytał głosem, o który nigdy bym go nie podejrzewała. Był wyższy, niemal piskliwy, a w dodatku podszyty... strachem.

-          Nie działa – odezwała się spokojnie pierwsza z trzech sióstr, którą wcześniej przedstawił jako Lauviah.

I wtedy moja głowa nagle się oczyściła.

Zniknęło poczucie chaosu, towarzyszące mi od spotkania ze Stephenie w restauracji. Wspomnienia przestały się mieszać, teraz wszystkie były czyste i wyraźne niczym najostrzejszy obraz. Wszystkie smaki, zapachy, barwy i dźwięki wróciły, nie było zamazanych plam i niezrozumiałych iskierek przypomnienia. Dźwięk głosu Lauvii obudził to, co tak długo było ukryte pod zmętniałą powierzchnią. Pamiętałam wszystko, wszystko...

Pamiętałam, jak siedziałam na kolanach Edwarda na schodach naszego kamiennego domku. Renesmee spała słodko w środku, z paluszkami wplątanymi we włosy śpiącego obok niej Jacoba. Był ciepły, cudowny wieczór, a na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Pamiętałam spokój tamtej chwili, tak błogi i beztroski, tak wypełniony miłością. I pamiętałam, jak położyłam dłonie na policzkach Edwarda, wciąż z pewnym wysiłkiem zdejmując z siebie tarczę, aby ukazać mu własne szczęście. Gdy jego oczy uśmiechnęły się ze wzruszeniem, uderzyła w nas siła, którą teraz mogłam porównać do łagodnej mgły albo bardzo cienkiego jedwabiu. Położyła się na naszych umysłach, uniemożliwiając ruchy, tępiąc odczucia, przenosząc nas w przedziwny stan odrętwienia. Z jednej strony byłam doskonale świadoma tego, co rozgrywa się przede mną, a z drugiej w żaden sposób nie mogłam na to zareagować. Ba, nawet nie przyszedł mi do głowy pomysł zareagowania! Po prostu biernie obserwowałam, co się dzieje, jak widz w kinie.

Zobaczyłam Aro, wkraczającego do naszego domku niczym burza. I piękną, bordowowłosą kobietę o słodkim, czułym głosie. Szeptała, żeby nie obudzić śpiącej w pokoju Renesmee.

-          To doskonała okazja... – Aro nie miał tyle subtelności i mówił ordynarnym, nieco obrażonym głosem. – Zasługują na śmierć.

-          Nasze warunki zostały ci przedstawione – szepnęła spokojnie Lauviah. – Nikt nie zginie. Jeśli jest, jak mówisz, i tak nie będą stanowić dla ciebie zagrożenia.

-          Samo ich istnienie jest zagrożeniem! – krzyknął Aro.

Jego podniesiony głos zbudził Jacoba, który, zobaczywszy niespodziewanych gości i nasz stan, natychmiast zmienił kształt i bez namysłu stanął między Renesmee a wampirami, obnażając kły.

-          Weź tego psa! – Aro odruchowo cofnął się o krok.

Lauviah popatrzyła łagodnie na Jacoba i choć nie wykonała żadnego gestu, ogromny wilk posłusznie usiadł, a jego spojrzenie się zamgliło. Kobieta podeszła do niego, lekko przykucnęła i z olbrzymią delikatnością położyła dłoń na jego miękkiej sierści.

-          Łączy go z tą dziewczynką olbrzymia więź... – powiedziała cicho. – Będzie bardzo cierpiał, gdy ich rozdzielimy.

-          Jeśli możesz go wytresować, to możemy zabrać go do zamku – Aro z zainteresowaniem przypatrzył się Jacobowi.

-          Wytresować?! To jest ciągle człowiek, Aro – Lauviah spojrzała na niego z naganą. – Nie odbiorę mu czci ani wolnej woli. Poza tym, twój brat dążyłby nieustannie do jego śmierci.

-          Tak, Kajusz nie byłby zachwycony... – Aro skrzywił się z niesmakiem. – To nie wiem, rób z nim, co chcesz. Dziecko zabrać musimy.

-          Niewiele mogę tu zrobić, ale przynajmniej nie będzie cierpiał... – Lauviah wykonała łagodny gest, jakby głaskała Jake’a po zmierzwionym łbie.

Wtedy do domku wkroczyły dwie pozostałe kobiety, Sealiah i Deliah, w towarzystwie zniesmaczonej Jane, ponurego Felixa oraz Demetriego. Wydawały się zupełnie spokojne, choć członkowie straży byli bez wątpienia czymś poirytowani. Podeszły do swojej siostry i położyły dłonie na jej ramionach.

-          Już czas... – powiedziała Sealiah.

-          Tak... – Lauviah kiwnęła głową i podniosła się zgrabnie. – Deliah, jeśli możesz...

Ostatnia kobieta uśmiechnęła się do niej miło i spojrzała na Jacoba. Wilk podniósł się posłusznie, leciutko liznął rączkę śpiącej wciąż Renesmee i wybiegł z domku, kierując się w stronę lasu.

-          Na północy nic mu się nie stanie – Deliah uspokoiła pierwszą siostrę, widząc jej współczujący wzrok, odprowadzający Jake’a aż do granicy drzew. – Potrafi o siebie zadbać.

-          Tak... Czy w białym domu wszystko w porządku? – Lauviah pytająco spojrzała na siostry.

-          Nikomu nie stała się krzywda – zapewniła ją Sealiah, choć jej wzrok wymknął się na moment ku Jane, a widoczna w nim była pewna... przygana. - Pora na małżeństwo...

Podeszła do mnie i Edwarda, po czym ujęła nasze dłonie. Jej skóra była niesłuchanie delikatna i jedwabista, przyjemna w dotyku. Wszędzie wokół unosił się wiśniowy aromat, słodko uzupełniający wieczorne powietrze. Aro wrócił już do członków swojej straży i z pewnego oddalenia przyglądał się rytuałowi, zaś Sealiah przymknęła oczy i wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem Kahlan, mieszkam z rodzicami w Iowa, chodzę do liceum...

-          Jest możliwość, że nie wszystko, co wiemy, się potwierdzi... – Lauviah szepnęła to do Deliah tak cicho, że żaden z Volturi tego nie usłyszał. Nawet ja, siedząca tuż obok, ledwie zanotowałam jej głos.

-          Też tak myślę... – odparła w ten sam sposób Deliah, niby spokojnie obserwując swoją siostrę przy pracy. – Nie należy odbierać tej rodzinie prawa do obrony. Volturi przedstawili swoją wersję jako jedyną. Przyjdzie czas, gdy nasza społeczność zapomni o oskarżeniach, będzie gotowa przyjąć ich wyjaśnienia. Teraz jednak nie mogą być na widoku. Rozszarpią ich pierwsi spotkani nomadzi...

-          Mam ich wspomnienia, to one zasługują na utrwalenie... – Lauviah w zamyśleniu zmrużyła piękne oczy. – Przekażmy je komuś neutralnemu. Przekażmy je człowiekowi. Ich historia obroni ich sama.

-          A oni? – Sealiah puściła nasze dłonie i zwróciła się cicho do sióstr.

-          Zajmę się tym... – Lauviah uśmiechnęła się krótko, po czym przybrała kamienną, nic nie mówiącą minę i odwróciła się do Volturi. – Gotowe! Moje siostry zabiorą dziewczynkę ze sobą, możemy wracać. Ja tylko zetrę ostatnie ślady...

Aro wyraźnie nie w smak był fakt, że ktokolwiek wydaje mu polecenia takim tonem, ale zmilczał i posłusznie wyszedł z domku wraz z Jane, Felixem, Demetrim, Sealiah, oraz niosącą Renesmee w bezpiecznych objęciach Deliah. Ostatni raz, gdy widziałam swoją śpiącą córeczkę, na jej buzię opadały pachnące wiśniami, bordowe loki jednej z sióstr, a druga, Sealiah, składała na jej czółku delikatny, pieszczotliwy pocałunek...

Potem widziałam już tylko Lauviah. Choć nadal czułam się jak w transie, pamiętałam doskonale, jak zdjęła z szyi rzemień, na którym wisiał przezroczysty, nieregularny sopel pięknego kryształu. Lauviah ujęła minerał oburącz i z cichym stuknięciem przełamała na pół. Poczułam, jak jedną część oplątuje mi rzemieniem wokół nadgarstka.

-      &...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin