5_Chłód poranka.doc

(218 KB) Pobierz
Chłód poranka

Chłód poranka.

 

Droga do New Jersey jeszcze nigdy nie upłynęła mi tak szybko. Nawet pomimo faktu, że wampiry prowadziły samochód dużo szybciej niż ludzie, dotarliśmy do Milmay w oszałamiająco krótkim czasie. A może to wrażenie było spowodowane przez moje zdenerwowanie, bo plan Carlisle'a był mimo wszystko dość ryzykowny.

Seth i Leah zajęli się Stephenie. Razem z nią pojechali do wynajętego w tajemnicy mieszkania i tam mieli zostać aż do otrzymania sygnału od Cullenów. My tymczasem przegrupowaliśmy się na dwa samochody i udaliśmy do New Jersey jak najszybciej się dało. Robert siedział na tylnym siedzeniu własnego samochodu, który chwilowo prowadził Emmett, bo jego umiejętności pozwalały na dużo szybszą jazdę. Ja zajmowałam fotel pasażera i pustymi oczami wpatrywałam się w drogę przed sobą. W tylnym lusterku widziałam światła samochodu Carlisle'a, który razem z Esme siedział nam na ogonie. Zaczynało świtać i pierwsze promienie słońca dosięgły samochodów w chwili, gdy dojeżdżaliśmy do Milmay, więc Emmett zamknął uchylone wcześniej okno. Na szczęście szyby w samochodzie Roberta też były przyciemniane, nie tyle ze względu na mnie, ile raczej na jego sławę. Tak czy inaczej, nam bardzo się to przydało.

Na granicy miasta Robert i Emmett zamienili się miejscami. Dużo wolniej podjechaliśmy pod budynek, który jeszcze wczoraj uznawałam za własny dom. Nerwy dopadły mnie jak zwykle, ale sama zauważyłam, że są dużo mniejsze niż wcześniej i nie łączą się z sensacjami żołądkowymi. Razem z uświadomieniem sobie własnej tożsamości, przyszło do mnie pewne wyciszenie. Wydawało mi się wręcz, że gdyby nie lata spędzone w fałszywie ludzkiej powłoce, w tej chwili byłabym zupełnie spokojna. Robert uścisnął przyjacielsko moją dłoń i wysiadł z auta. Jego ruchy były wyważone i całkiem normalne, bez najmniejszej oznaki stresu, a przecież musiał się denerwować, wiedząc, że niemal nad karkami dyszą nam wrogie wampiry. Nie wiedziałam, czy to jego zdolności aktorskie czy prawdziwa odwaga. Grunt, że zupełnie spokojnie przeszedł na drugą stronę samochodu i otworzył przede mną drzwi, uprzednio rozkładając nad nimi przygotowany wcześniej parasol. Wysiadając, upewniłam się, czy przez przyciemniane tylne szyby na pewno nie widać nawet konturu Emmetta. Ale wszystko wydawało się być w porządku.

Drzwi domu otworzyły się jeszcze zanim Robert zdążył zatrzasnąć za mną drzwiczki.

-         Kahlan! - zawołała kobieta, do której tyle lat mówiłam „mamo”. - Kochani! Jak się cieszę, że jesteście!

Spróbowałam się radośnie uśmiechnąć. Byłam dużo słabszą aktorką niż Robert, więc nie wyszło to specjalnie przekonująco i na twarzy mojej niby-matki dostrzegłam cień zdziwienia i wątpliwości. Na szczęście znałam swoje słabości i na taki wypadek przygotowaliśmy dość wiarygodną wersję wydarzeń.

-         Cześć, mamo – odparłam, jak mogłam najswobodniej.

-         Dzień dobry – powitał ją uprzejmie Robert. - Jesteśmy właściwie tylko przejazdem, Kahlan musiała wpaść do domu i wypłakać się na własnym łóżku. Choć JA uważam, że niepotrzebnie.

-         Jak to? Co się stało? - spytała z obłudną troską kobieta, a w jej głosie wyczułam cień podejrzliwości.

-         Daj spokój – skrzywiłam się. - Nie widziałaś wczorajszego wywiadu?! Kompletna porażka!

Odetchnęła z ulgą i roześmiała się. Kiedyś bym tego pewnie nie zauważyła, ale wyczulony, nieludzki słuch wychwycił sztuczność tego śmiechu. Nie wiem, jak widział to Robert, jednak on zachował stoicki spokój i uśmiechnął się pobłażliwie.

-         Stale jej powtarzam, że wcale nie było tak źle! - pokręcił głową w bardzo przekonującym rozbawieniu. - Publiczność była nią zachwycona i nikt nie zauważył tego potknięcia.

-         Jakiego potknięcia? - zdziwiła się moja matka.

-         No widzisz?! - powiedział mi Robert.

-         Tylko tak mówicie! - wybuchnęłam. - Nie powinnam się pchać do telewizji! Już nigdy w życiu nie dam się namówić na taką bzdurę! A teraz: moglibyśmy wejść do środka? Mam dość tego parasola, a słońce się przesuwa.

-         Oczywiście, oczywiście... - zakrzątnęła się moja matka.

Weszliśmy do domu. Zatrzymałam się przy wejściu na trochę dłużej, żeby mieć pewność, że drzwi nie zostaną zamknięte na zasuwę. Już po chwili musiałam przyznać się sama przed sobą, że sporą trudność sprawia mi udawanie oddychania.

-         A gdzie tata? - spytałam, rozglądając się po salonie.

-         Wyjechał na dwa dni – odparła gładko moja matka, kierując się do kuchni. - Jakaś delegacja. Napijecie się czegoś?

-         Nie, dzięki – skrzywiłam się. - Wolę pójść do siebie i zatonąć we łzach, kiedy nikt mnie nie będzie widział!

-         Uch, no to idź, ale nie przesadzaj – westchnął teatralnie Robert. - A ja chętnie napiję się mrożonej herbaty. U pani zawsze jest rewelacyjna!

Słyszałam ich rozmowę nawet ze swojego pokoju. Ciemne rolety były tu zawsze zasłonięte, więc panował w nim duszny półmrok, ale dla mnie nie stanowiło to problemu. Już nawet pomijając moje wyostrzone zmysły, znałam ten pokój jak własną kieszeń. Spędziłam w nim długie, samotne godziny, martwiąc się głupimi szkolnymi problemami lub własną chorobą. Błyskawicznie odnalazłam naszyjnik z kryształem i wsunęłam go bezpiecznie do kieszeni spodni. Wzięłam jeszcze kilka drobiazgów, które były dla mnie ważne podczas ostatnich piętnastu lat. Ciągle nie mogłam uwierzyć, że wszystkie one były kłamstwem. Każde wspomnienie z dzieciństwa zostało mi wmówione lub wpuszczone do głowy przez zupełnie obcą osobę. Prawdopodobnie  kilka razy zmieniałam liceum, nawet tego nie pamiętając, bo przecież nie mogłam tyle lat uczyć się jak zwykły człowiek, pozostając niezauważoną przez nikogo. Musieliśmy się przenosić, zmieniać otoczenie, a ja nic z tego nie pamiętałam. Wydawało mi się, że mieszkam tu całe życie i skończyłam tylko jedną szkołę średnią, a teraz odpoczywałam na przedłużonych wakacjach. Gdybym nie poznała Roberta i nie stała się osobą publiczną, pewnie poszłabym teraz na studia. Albo znowu wykasowano by mi wspomnienia i czasy nowego liceum zaczęłyby się od początku. Ciekawe, co planowali w tej sytuacji... Czy miałam za kilka lat zniknąć z mediów przez zaaranżowanie jakiegoś wypadku? Czy zamknęliby mnie w ciemnej komórce każąc wierzyć, że żyję w normalnym miasteczku? Nie trzeba było daleko szukać, Alec mógłby to bez problemu zrobić...

Wzdrygnęłam się na samą myśl o okrutnych planach Volturi. A jednocześnie zastanawiające było, dlaczego oni mnie właściwie nie zabili? Czy naprawdę było we mnie coś wyjątkowego poza lśniącą jak diamenty skórą i nadzwyczajnie ostrymi zmysłami, które dla nich nie były niczym specjalnym?

Właściwie już skończyłam pakowanie i mogłam schodzić na dół. Wytłumaczyłabym, że nawet tu nie potrafię się wypłakać i że równie dobrze możemy już z Robertem jechać. Wcale nie miałam ochoty siedzieć w tym domu dłużej, zwłaszcza teraz, kiedy wiedziałam o jego zakłamaniu i spieszyło mi się do odnalezienia swoich bliskich. Ale jedna rzecz kusiła mnie niepomiernie...

Wahałam się jeszcze przez chwilę. Nie powinnam tego robić, ale musiałam zobaczyć to na własne oczy. Czułam, że to będzie ostateczny dowód i po tym już nie będzie odwrotu. Zastanowienie trwało może kilka sekund, po czym zdecydowanym krokiem podeszłam do okna i uchyliłam roletę. Niewiele, tylko o parę centymetrów. Ale wystarczyło, żeby ostre promienie słońca wpadły do środka i łagodnie położyły się na moim przedramieniu.

Zaskrzyło przepięknie. Oślepiająca biel łączyła się z mikroskopijnymi drobinkami w tęczowych barwach i błyskiem odbitego światła. Natychmiast przypomniał mi się moment, gdy po raz pierwszy zobaczyłam ten olśniewający widok, nie u siebie, ale u człowieka, którego kochałam najbardziej na świecie. Człowieka, który teraz nawet nie pamiętał o moim istnieniu...

Gwałtownie ściągnęłam roletę z powrotem w dół i zbiegłam ze schodów, dla pewności zaciskając jeszcze palce na twardych konturach kryształu poprzez dżins spodni. Był na swoim miejscu, bezpieczny. Teraz już nic nie zdoła mi przeszkodzić w odnalezieniu Edwarda, a wspólnie na pewno odzyskamy naszą córeczkę, gdziekolwiek by nie była.

-         To na nic, nawet moje łóżko nie jest w stanie mnie ukoić – zawołałam dramatycznie, wchodząc do salonu. - Równie dobrze możemy jechać dalej. Ale dzięki za wszystko, mamo.

Dopiero wtedy na nią spojrzałam. O ten ułamek sekundy za późno, żeby zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, bo w tym momencie wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Na twarzy mojej matki nie było zwykłego uśmiechu, tylko nienawistna wściekłość, której jeszcze nigdy przedtem u niej nie widziałam. Zanim zdążyłam pomyśleć, już czyjeś silne, żylaste ramiona ścisnęły mnie tak mocno, że niemal czułam pękające żebro. Kątem oka wychwyciłam strach na twarzy Roberta, którego w identyczny sposób ściskał potężny, szkarłatnooki wampir.

Próbowałam się wyrwać, ale nie zdało się to na nic. Mój oprawca był zdecydowanie silniejszy i bardziej zawzięty, a jego uścisk zdawał się nie do rozerwania. Z przerażeniem zobaczyłam, ze zęby tego drugiego zbliżają się do szyi Roberta.

-         Nie! - krzyknęłam i rozpaczliwie odepchnęłam się nogami od krawędzi ciężkiej sofy.

Odrzuciło mnie do tyłu, wraz z unieruchamiającym mnie wampirem, który całą powierzchnią pleców wbił się w ścianę salonu. Sofa zaś ruszyła w drugą stronę, podcinając nogi przeciwnikowi Roberta w ten sposób, że nagle oni obaj znaleźli się na niej w pozycji siedzącej, nadal spleceni w potężnym uścisku. Ten moment wystarczył jednak, żeby zęby potężnego wampira kłapnęły w powietrzu, o niecałe pięć centymetrów od tętnicy Roberta.

Próbowałam wykorzystać zamieszanie i uwolnić się ze ścisłego chwytu swojego przeciwnika, jednak on trzymał mnie jeszcze mocniej, uniemożliwiając teraz jakikolwiek ruch. Drugi wampir znowu zamierzał wgryźć się w mojego przyjaciela i wyglądało na to, że już nic nie będzie w stanie mu przeszkodzić, gdy nagle znikąd pojawił się nad nim Emmett.

Błyskawicznie uchwycił wielkie ramiona potwora i odciągnął je na boki, uwalniając Roberta z ich śmiertelnych objęć. Nie szło mu to nadmiernie łatwo, bo wampir był ogromny i niezwykle silny, ale Emmett był dla niego godnym przeciwnikiem. Obaj zwarli się w miażdżacym chwycie i runęli na ziemię z takim łomotem, że domek zatrząsł się w posadach. Kaszlący i dławiący się Robert na krótką chwilę opadł na kolana i przeczołgał się ku kuchni. Na jego szyi dojrzałam paskudnie czerwony ślad, który za kilka godzin miał przejść w zasinienie. Cud, że wampir całkowicie nie zmiażdżył mu tchawicy.

Wściekła, pochyliłam głowę jak najmocniej mogłam i zębami wyszarpnęłam kawał trzymającego mnie przedramienia. Wampir zawył, ale jego uścisk zelżał tylko odrobinę, więc nadal nie mogłam mu się wyrwać. Za to poczułam jego oddech na swoim karku i już wiedziałam, że zamierza mnie teraz zabić, bez względu na to, jakie rozkazy dostał od swoich panów.  Brzeg jego ostrych zębów drapnął mnie po szyi, więc odruchowo zacisnęłam oczy i czekałam na nieuniknione. Nie miałam najmniejszych szans...

Czekałam całą długą sekundę i nic się nie wydarzyło. Zdziwiona, uchyliłam powieki. Dla wampira sekunda to więcej niż dość, aby wykończyć swojego przeciwnika, czemu więc nadal żyłam? Z wysiłkiem odwróciłam głowę i zobaczyłam, że trzyma mnie jedynie zaciśnięty w skurczu, zdekapitowany tułów, a czaszka wampira toczy się bezładnie po podłodze. Obok stał skupiony Carlisle, a jego zęby ociekały bordową posoką.

Natychmiast wyrwałam się z pośmiertnego uścisku resztek mojego przeciwnika i podbiegłam do Roberta. Oddychał już, choć nadal chrapliwie i nierówno, więc tylko przeniosłam go odrobinę dalej i od razu podniosłam głowę, żeby ogarnąć spojrzeniem pole walki. Emmett nadal siłował się z potężnym wampirem, ale Carlisle już do nich podbiegał. Za to moja domniemana matka najwyraźniej spanikowała, bo rzuciła się do ucieczki ku tylnym drzwiom. Dogoniłam ją bez trudu i błyskawicznie związałam lnianym, białym obrusem, ściągniętym z dużego stołu. Wrzeszczała, więc zakneblowałam jej usta jedną z serwetek. Kiedy skończyłam, Emmett już trzymał swojego przeciwnika w pewnym chwycie, a Carlisle stał przed nim i ściskał mu gardło.

-         Umrzesz – uświadomił mu spokojnie, choć wyczułam w jego głosie cień rezygnacji. - Ale masz szansę naprawić swoje grzechy. Powiedz, kto cię tu przysłał.

-         Zdychaj, zdrajco... - wypluł z siebie wampir, patrząc na Carlisle'a z nienawiścią.

-         Volturi wysłali cię do śledzenia Belli? - zapytał jeszcze Carlisle, ale widać było, że nie ma nadziei na odpowiedź.

-         Zdychajcie wszyscy, plugawe... - wampir nie skończył, bo Carlisle jednym szarpnięciem oderwał mu głowę.

W salonie zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć chrapliwego oddechu Roberta i jęków mojej fałszywej matki. Carlisle i Emmett polecili mi z nimi zostać, a sami błyskawicznie wynieśli z domu ciała dwóch pokonanych wampirów. Po chwili z tylnego ogródka dobiegł mnie zapach spalenizny.

Pomogłam Robertowi wstać i przyniosłam mu szklankę wody. Z ulgą stwierdziłam, że może przełykać, więc nie było żadnego poważniejszego uszkodzenia, ale olbrzymi siniak z pewnością miał mu dokuczać jeszcze przez wiele dni. Zanim wrócili Carlisle i Emmett, zajęłam się kobietą, która od lat podawała się za moją matkę.

-         Masz okazję mi pomóc... - powiedziałam, jeszcze przed zerwaniem z niej knebla. - Nie wiem, co obiecano ci za cały ten teatr, ale musisz wiedzieć, że Volturi nie słyną ze słowności wobec ludzi. My natomiast, jak się na pewno orientujesz, stronimy od okrucieństwa. Nie chcemy cię skrzywdzić, zwłaszcza, jeśli będziesz pomocna...

Dostrzegłam jej wzrok, w którym nienawiść mieszała się z przerażeniem. Ku mojej nadziei, przewagę zaczęło brać to drugie.

-         Powiedz mi, co powiedziano tobie – szepnęłam łagodnie. - Chcę tylko odnaleźć swoich bliskich...

Potem delikatnie zdjęłam jej knebel i podałam wody, bo od serwetki musiało wyschnąć jej w ustach. Sama miałam wobec niej mieszane uczucia. Była perfidną oszustką, która trzymała mnie z dala od prawdy i od moich ukochanych, ale tyle lat uważałam ją za własną matkę... Nigdy też nie zrobiła mi bezpośredniej krzywdy, nie była okrutna ani niesprawiedliwa. Jak na ironię, zawsze uważałam, że moja rodzina jest wspaniała.

-         Oni mnie zabiją... - wychrypiała. - Wy też możecie mnie zabić...

-         Zapewniam cię, że zabijanie ludzi nie czyni nam przyjemności – powiedział Carlisle, wchodząc do kuchni tylnym wejściem. - Chcielibyśmy tego uniknąć. Za Volturi nie odpowiadamy.

Moja fałszywa matka potoczyła po nas błędnym wzrokiem, jakby oceniając swoje szanse. Wszyscy patrzyliśmy na nią spokojnie i łagodnie, bez śladu złości, do której przecież mieliśmy prawo. Mimo to, w jej spojrzeniu wciąż była masa niepewności.

-         Kirsten... - powiedziałam cicho. - Bo to chyba jest twoje prawdziwe imię, tak? Byłaś mi dobrą matką przez długi czas. A ja starałam się być dobrą córką. Jeśli nie chcesz mi pomóc z czystego serca, to uczyń to chociaż przez wzgląd na te piętnaście wspólnych lat...

-         Pięć... – wyrwało jej się.

Spojrzałam na Carlisle'a pytająco. Wzruszył bezradnie ramionami. Najwidoczniej Kirsten mogła nam powiedzieć dużo więcej i dobrze byłoby to z niej wyciągnąć. A czas gonił, bo dwa pokonane wampiry mogły mieć kompana, który już mógł zawiadamiać pozostałych o naszym położeniu. Dlatego też, jak się domyśliłam, Esme nie pojawiła się w domu. Najwyraźniej czekała na zewnątrz, gotowa, w razie niepomyślnego obrotu spraw, odjechać w poszukiwaniu pomocy do wilków i przyjaciół.

-         Jak to pięć? - spytałam łagodnie.

Kirsten popatrzyła na mnie spod oka, wciąż niezdecydowana i niepewna własnej przyszłości. Jednak rozsądek chyba wziął górę. A może to był strach? Ostatecznie my byliśmy zdecydowanie bliżej niż Volturi i mogliśmy ją skrzywdzić znacznie szybciej.

-         My byliśmy z tobą tylko przez pięć lat – powiedziała. - Dokładnie cztery lata i jedenaście miesięcy. Zmiany następowały w cyklu pięcioletnim. Wtedy przenoszono cię do innej rodziny, a nas... - urwała gwałtownie.

-         Tak? - zachęciłam.

-         Wynagradzano – warknęła.

-         Przemieniano was w wampiry? - domyślił się Carlisle. - To tego pragniecie?

Kirsten nie odpowiedziała, ale po wyrazie jej twarzy domyśliliśmy się, że Carlisle trafił w sedno. Jej frustracja musiała brać się z faktu, że tak niewiele brakowało, aby jej zmiana dobiegła końca. Udaremniliśmy jej przemianę, więc teraz albo jej nie „wynagrodzą”, albo po prostu zabiją. Znając Volturi, przewidywałabym raczej to ostatnie. Szczerze mówiąc, znając Volturi, to śmierć i tak byłaby nieunikniona...

-         Widziałaś kiedyś swoich poprzedników? - spytałam nagle. - Widziałaś tych, których przemieniono po ich zmianie?

-         Byli niebezpieczni – mruknęła niechętnie. - Nie kontaktowaliśmy się.

-         Więc obietnica Volturi może być zwykłym oszustwem – uświadomiłam jej. - I podejrzewam, że tak właśnie jest. Na twoim miejscu ukryłabym się gdzieś daleko i miała głęboką nadzieję, że nikt mnie nie będzie szukał. Wypuścimy cię i będziesz mogła to zrobić, ale potrzebuję jeszcze trochę informacji. Gdzie jest Edward?

-         Kto? - skrzywiła się i dojrzałam w jej oczach szczerość. Nie kłamała.

-         Co ci o mnie powiedziano? - spróbowałam wobec tego.

-         Jesteś zagrożeniem dla rasy i musisz żyć w nieświadomości – odparła Kirsten tak, jakby recytowała wyuczoną formułkę. - Nie możesz dowiedzieć się o swoim pochodzeniu. Nie możesz wychodzić na słońce. Nie możesz jeść ani pić. Nie możesz być zamykana na noc. Nie możesz oglądać programów muzycznych. Nie możesz przeczytać książki Stephenie Meyer.

-         Przecież ją czytałam – uniosłam brwi.

-         To było nieuniknione! - żachnęła się. - Wszyscy tylko o tym gadali! Książki, filmy... jak miałam temu zapobiec?! Musiałabym cię trzymać pod kluczem i nie dopuszczać do zewnętrznego świata! Ale to mi wybaczono...

-         Widocznie przekonali się, że nadal nic nie pamiętasz – mruknął do mnie Carlisle. - Bali się tej chwili, ale wszystko poszło zgodnie z ich planem. I machnęli na to ręką. Mnie zastanawia co innego... - podniósł głos tak, żeby słyszała go także Kirsten. - Programy muzyczne?! To absurd!

-         Absurd, pewnie! - prychnęła. - Też tak mówiłam. Jak zakazać nastolatce oglądać programy muzyczne?! No, ale starałam się tego pilnować.

Carlisle uniósł brew i głęboko się nad czymś zastanowił. Przygryzał wargę, nie tnąc jej jednak krawędzią zębów i przyglądał się Kirsten z uwagą. Ona jednak najwyraźniej sama nie miała pojęcia, dlaczego tak naprawdę musi przestrzegać takich zakazów. Co więcej, ja też nie miałam pojęcia! Faktem jednak było, że w domu nie oglądało się MTV. Muzykę znałam raczej ze szkolnego radiowęzła lub mp3, pokazywanych mi czasami w odtwarzaczach koleżanek.

-         Co jeszcze?! - dopytywał Emmett natarczywie.

-         To wszystko, przysięgam! - zawołała Kirsten. Chyba to jego bała się najbardziej. - Miałam przestrzegać reguł i czuwać stale w domu, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Corocznie składaliśmy raporty. Eric pojechał trzy dni temu z ostatnim...

Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo. Jeśli mój fałszywy ojciec wyjechał z ostatnim raportem trzy dni temu, a pokonane przed chwilą wampiry nie miały towarzysza, to jest duża szansa, że Volturi nie dowiedzą się o moim uświadomieniu tak szybko. Może nawet, jeśli uda nam się przekonać Kirsten do ucieczki, a ona weźmie ze sobą Erica, Volturi uświadomią sobie wszystko dopiero za miesiąc, gdy przyjadą przeprowadzić kolejną wymianę!

-         Kto się z tobą kontaktował? - spytałam jeszcze. - Pamiętasz jego imię?

-         Jej... - mruknęła. - Sealiah.

-         Kto? - Carlisle zmarszczył brwi. - Sealiah?

-         Tak. Wysoka, piękna, rudowłosa – powiedziała Kirsten dość niechętnie. - Ona pokazała mi życie wampirów, widziałam te wszystkie wspaniałości... A potem powiedziała, co mam zrobić, żeby też tak żyć.

-         Kiedy ją ostatnio widziałaś? - spytał Carlisle.

-         Tylko raz, pięć lat temu – odparła Kirsten. - To Eric jeździł z raportami do Aro...

Wyrwał mi się krótki warkot. A więc jednak Aro, ten oszust i paniczyk! Więc wszystkie nasze podejrzenia były słuszne! To Aro stał za całym złem, jakie nas spotkało. To mi wystarczyło... to był dobry powód, żeby go zabić, rozszarpać...

-         Co z nią zrobimy? - spytał Carlisle, odciągając mnie na stronę. - Może nas wydać.

-         Nie powinniśmy jej krzywdzić – przygryzłam wargę w zamyśleniu. - Była dla mnie dobra. Jest niewinna. Oszukano ją, tak samo, jak nas. Chyba to zrozumiała.

Carlisle spojrzał na Kirsten przez ramię. Rozglądała się płochliwie dookoła, jakby pragnęła już tylko wynieść się z tego miejsca i zapomnieć o wszystkim. Ale była jeszcze szansa, że ciągle chce stać się wampirem, a wtedy pójdzie do Volturi, jak ostatnia idiotka...

Wtedy przyszedł mi na myśl pewien pomysł. Zauważyłam jej trwożliwe spojrzenia na Emmetta, więc odciągnęłam go na moment na bok i szepnęłam kilka słów. Pokiwał głową, po czym ja i Carlisle poszliśmy sprawdzić, co z Robertem, a on wrócił do kuchni. Dyskretnie przyglądałam się jego poczynaniom.

-         Nadal chcesz być jedną z nas? - spytał z zimnym, podstępnym uśmieszkiem.

Widziałam, jak Kirsten zadrżała i wlepiła w niego szeroko otwarte, przerażone oczy. Ale nie odpowiedziała, być może ze strachu.

-         Chcesz mieć taką białą, zimną skórę? - Emmett znienacka dotknął lodowatym palcem jej nagrzanego adrenaliną karku. - Czy wiesz, że to wiąże się z potwornym bólem, który trwa trzy, może więcej dni? Czy wiesz, że twój nędzny organizm może tego nie wytrzymać? Ale to nic, Volturi pewnie nawet nie rozważali przemienienia ciebie... Pewnie miałaś być tylko karmą...

Krążył wokół niej powoli, rozmyślnie podsycając jej strach. Wodziła za nim przerażonymi oczami, nadal nie śmiąc się odezwać. Jej półotwarte usta drżały.

-         Ale może właśnie tego chcesz? - Emmett zwęził oczy. - Zabijać, czy być zabijaną... co za różnica? Chcesz być taka? Chcesz mieć takie zęby, czy być nimi rozszarpywaną?

To powiedziawszy, Emmett ryknął nagle, jak zraniony lew albo niedźwiedź, obnażając ostre, lśniące kły, jeszcze odrobinę przebarwione krwią zabitych niedawno wampirów. Fala jego oddechu uderzyła Kirsten w twarz i rozwiała jej włosy. Wiedziałam, że dla człowieka zapach oddechu wampira był piękny, ale w niej już dawno przeważyło przerażenie. Wrzasnęła i zadygotała.

Uznałam, że wystarczy. Wbiegłam do kuchni i rozwiązałam krępujący ją obrus.

-         Uciekaj... - szepnęłam. - Jak najdalej od wampirów, od Volturi... Weź Erica i uciekajcie, zanim staniecie się tylko pożywieniem.

Nie wiem, na ile mnie zrozumiała, ale tylko kiwnęła głową i skoczyła ku wyjściu jak oparzona. My zaś popatrzyliśmy po sobie smutno.

-         Chodźmy, Esme czeka... - powiedział cicho Carlisle.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin