03. Upadek strzały.doc

(1264 KB) Pobierz
Mercedes Lackey

Mercedes Lackey

 

 

 

UPADEK STRZAŁY

 

(Przełożył: Leszek Ryś)

 

 

Książkę dedykują

Andre Norton za inspiracją,

Tery Lee za słowa otuchy

i memu mężowi Tony'emu

za zrozumienie moich zmagań

z komputerem.

 

PROLOG

 

Dawno temu - tak dawno, że szczegóły zatargu utonęły w mroku dziejów, a ocalały zaledwie odpryski legend - świat Velgarthu obróciły w perzynę wojny czarnoksiężników, ludność została zdziesiątkowana, ugory powstałe na spustoszonych ziemiach objęły we władanie czarodziejskie stwory, którymi dotąd ludzie posługiwali się w toczonych przez siebie bojach. Kto żyw umknął na wschodnie wybrzeże - jedynie na tamtejszych dzikich połaciach mogli łudzić się jeszcze nadzieją na odbudowanie swego życia, które legło w gruzach. Z czasem właśnie na wschodnich obrzeżach kontynentu rozkwitła cywilizacja, zaś w jego głębi rozpleniła się dzicz.

Lecz ludzkość łatwo się nie poddaje i nie upłynęło wiele czasu, a jej liczebność poczęła ponownie wzrastać. Ludzie zaczęli osiedlać się coraz bardziej na zachód i zakładać nowe królestwa, tam gdzie dotąd rozciągały się dzikie ostępy. Jednym z nowo powstałych królestw był Valdemar, założony przez barona Valdemara i wiernych jego poddanych, którzy wybrali wygnanie, byleby ujść przed gniewem samolubnego i okrutnego monarchy. Valdemar objął wysunięty najdalej na północ i na zachód zakątek cywilizowanego świata. Na północy i północnym zachodzie jego ziemie ograniczały dzikie pustkowia, wciąż zamieszkane przez niesamowite stworzenia; na zachodzie pustkowia rozciągały się hen aż do jeziora Evendim, olbrzymiego śródlądowego morza. Podróż poza granice Valdemaru nie była bezpieczna nawet w pokojowych czasach, zaś w najgorszych - podróżnik mógł sprowadzić na głowy niewinnych odwet, gdyby jakieś napotkane w drodze stworzenia ruszyły za nim w trop tam, skąd wyruszył. Po części przez wzgląd na to, kim byli założyciele, władcy Valdemaru zawsze łaskawym okiem patrzyli na uciekinierów i wygnańców - czuli się z nimi związani przez los. W miarę więc jak upływał czas, zwyczaje i obrzędy mieszkańców królestwa ułożyły się w wielojęzyczną mozaikę, zaś monarchowie kierowali się jedną tylko niewzruszoną regułą: "Nie ma jednej, jedynie słusznej drogi".

Władanie tak przypadkowym zbiorowiskiem poddanych mogłoby okazać się niemożliwe, gdyby nie pomoc heroldów Valdemaru. Heroldowie skupili w swych rękach wyjątkową władzę, jednak nigdy jej nie nadużywali. Podstawą tak wielkiej szlachetności - i prawdę powiedziawszy, całego systemu - było istnienie stworzeń, które zwano Towarzyszami.

W oczach nie wtajemniczonego Towarzysz przedstawiał się jako wyjątkowo zgrabny, biały koń. Tymczasem były one istotami znacznie doskonalszymi. Zesłane w odpowiedzi na modlitwy wznoszone osobiście przez króla Valdemara, pierwsze trzy Towarzysze zadzierzgnęły więź z monarchą, spadkobiercą tronu i ich najbardziej zaufanym przyjacielem - heroldem królestwa. W ten oto sposób owa posada nabrała nowego znaczenia w Valdemarze, a heroldowie wcielili się w nową rolę.

To właśnie Towarzysze uzupełniały szeregi heroldów, nawiązując z wybranymi przez siebie bezpośrednią więź wprost z mózgu do mózgu, którą przeciąć mogła jedynie śmierć. Choć nikt nie potrafił dokładnie określić ich inteligencji, powszechnie zgadzano się, iż swymi zdolnościami nie ustępują ani na jotę swym ludzkim partnerom, o ile ich nie przewyższają. Towarzysze dokonywały wyboru, nie oglądając się ani na wiek, ani płeć - choć zazwyczaj skłonne były raczej wybierać dziatwę stojącą u progu wieku młodzieńczego, i częściej chłopców niż dziewczęta. Pominąwszy cierpliwość, poczucie odpowiedzialności, całkowity brak egoizmu i zdolność do bohaterskich poświęceń w imię służby, Wybranych łączyła jedna cecha - wszyscy posiadali przynajmniej ślad zdolności paranormalnych. Ciągłe przestawanie z Towarzyszem, nieprzerwane wzmacnianie wspólnej więzi przyczyniało się do doskonalenia ukrytych talentów Wybranych. Z czasem, gdy lepiej poznano owe dary, odkryto sposoby rozwijania wrodzonych zdolności, tak iż stopniowo stały się one najważniejsze, wypierając resztki wiedzy tajemnej, "prawdziwej magii", która tliła się jeszcze w Valdemarze, aż doszczętnie zaginęły wszelkie przekazy o tym, jak korzystano z niej i jak jej uczono.

Na ziemiach Valdemaru powstał unikatowy system sprawowania rządów: wspomagany przez radę monarcha ustanawiał prawa, a heroldowie pilnowali, by ich przestrzegano, i wymierzali sprawiedliwość, gdyż graniczyło z niemożliwością, by ulegli zepsuciu i nadużywali tymczasowo powierzonej im władzy. W całej historii Valdemaru tylko jeden herold, szukając zemsty, uległ takiej pokusie, lecz wtedy jego Towarzysz wyrzekł się go i opuścił, a osamotniony herold sam zadał sobie śmierć.

Wybrani byli z natury zdolni do nadzwyczajnych poświęceń - nauka w kolegium tylko umacniała w nich tę cechę. Nie można było tego zaniedbać, gdyż często musieli w imię służby składać swe życie w ofierze. Przede wszystkim jednak byli ludźmi - z reguły młodymi, wciąż igrającymi ze śmiercią. Poza służbą skłonni więc byli ulegać przyjemnostkom życia i raczej stronić od cnotliwości. Heroldowie z rzadka wchodzili w trwałe związki, które wykraczałyby poza braterskie, lub byłyby czymś głębszym niż tylko folgowaniem chwilowej przyjemności - być może te braterskie uczucia były tak mocne, a może więź między heroldem a jego Towarzyszem niewiele zostawiała miejsca na długotrwałe związki. Zaledwie garść z gminu i spośród szlachetnie urodzonych miała im to za złe. Powszechnie wiedziano, iż bez względu na to, jak herold swawolnie spędza wolne chwile, przywdziawszy śnieżnobiały uniform zmienia się, staje się całkowicie odmienną istotą, gdyż herold w Bieli jest heroldem na służbie, poza którą nie istnieje nic ważniejszego na świecie, zwłaszcza schlebianie frywolnym przyjemnościom. Jednak byli i tacy, którzy mieli odmienne zdanie...

Prawa ustanowione przez pierwszego króla wymagały, by i on był heroldem. Zapewniono zatem, iż władcą Valdemaru nie zostanie nigdy tyran taki, jak ten, przed którym musieli uchodzić z rodzinnych siedzib.

Drugą po władcy najważniejszą osobą w królestwie był herold zwany osobistym króla (lub królowej). Wybierany przez wyjątkowego Towarzysza, ogiera, który wydawał się nigdy nie starzeć (aczkolwiek można go było zabić), osobisty herold króla zajmował wyjątkową pozycję - powiernika, zaufanego przyjaciela i doradcy u boku rządzącego. Dzięki temu monarcha miał w swym otoczeniu przynajmniej jedną osobę godną całkowitego zaufania, na której mógł polegać nawet w najbardziej niepewnych czasach. Umacniało to pozycję władców, ich pewność siebie, i tym samym stwarzało podstawy stabilnych i godnych zaufania rządów.

Przez całe pokolenia wydawało się, że król Valdemar znalazł receptę na sprawowanie idealnych rządów. Jednak czy to przypadek, czy zrządzenie losu może spowodować, że i najlepiej obmyślone plany udaje się ominąć.

Za panowania króla Sendara królestwo Karsu, dzielące z Valdemarem południowo-wschodnią granicę, opłaciło naród nomadów-najemników, by najechał sąsiada. W wynikłej wojnie Sendar został zabity, a osierocony tron objęła jego córka, Selenay, która dopiero niedawno ukończyła nauki w Kolegium Heroldów. Osobisty herold królowej - starzec imieniem Talamir - zmuszony doradzać młodej, upartej i pięknej kobiecie, często padał ofiarą własnego zakłopotania i łatwo się mylił. W wyniku tego Selenay posłuchała fałszywej rady i zawarła zły związek małżeński, czego omalźe nie przypłaciła utratą tronu i życia.

Owocem owego małżeństwa, przyszłą następczynią tronu, była dziewczynka, Elspeth, na którą wielki wpływ wywierała cudzoziemka, Hulda, sprowadzona z rodzinnego królestwa przez męża Selenay, tuż przed jego śmiercią. W wyniku podstępnego postępowania opiekunki, Elspeth zaczęła zamieniać się w niepoprawnego, rozpuszczonego, nieznośnego bachora. Nie ulegało wątpliwości, że o ile nic nie zmieni biegu rzeczy dziewczynka nigdy nie dostąpi zaszczytu wybrania, a zatem, nigdy nie będzie mogła odziedziczyć tronu po swej matce. Selenay miała do wyboru: wydać na świat drugiego, bardziej odpowiedniego dziedzica, ogłosić swym następcą kogoś z Wybranych, w którego żyłach płynęła królewska krew, lub też znaleźć sposób na ocalenie swej córki. Talamir ułożył plan, który, jak się wydawało, mógłby się powieść.

Jednak wówczas Talamira zamordowano, a na dworze ponownie zapanował chaos. Jego Towarzysz, Rolan, wybrał nowego osobistego królowej. Miast jednakże obrać kogoś dorosłego, albo przynajmniej kogoś spośród pasowanych heroldów, wskazał na niedojrzałą dziewczynkę - Talię.

Talia wywodziła się z ludu Grodów - plemienia z pogranicza, wiernego niezwykle surowym obyczajom; ludzie ci ze wszystkich sił starali się utrudnić obcym dostęp do wiedzy o nich. Talia w najmniejszym nawet stopniu nie pojmowała wagi tego, iż najpierw została zaczepiona przez Towarzysza herolda, a potem najwyraźniej przez niego uprowadzona. Jej lud wyznaczał kobietom bardzo poślednią pozycję, a wszelkie odstępstwa spotykały się z natychmiastową i okrutną karą. Nie była przygotowana do wstąpienia w nowy dla niej świat heroldów i ich kolegium, w którym się nagle znalazła. W jednej tylko dziedzinie nie brakowało jej doświadczenia - wychowywaniu i nauczaniu dzieci, a to dlatego, że od chwili ukończenia dziewięciu lat musiała być nauczycielką najmłodszych członków swego ludu.

Talia zdołała ocalić dziedziczkę - zanim wysłano ją na jej pierwszy, czeladniczy patrol, Elspeth dostąpiła zaszczytu wybrania.

Podczas wypełniania wyznaczonego zadania Talia i Kris - herold, który został jej mentorem - odkryli coś przerażającego, coś, co mogło być śmiertelnie niebezpieczne, i to nie tylko dla nich obojga, lecz dla każdego, kto znalazłby się w pobliżu Talii. Z powodu ogromnego zamieszania, jakie powstało w kolegium tuż po rozpoczęciu przez nią nauki posługiwania się swym darem, Talia nie została właściwie wyszkolona. Tymczasem jej darem była empatia: Talia mogła zarówno odbierać uczucia i stany emocjonalne otaczających ją ludzi, jak i na nich oddziaływać. Na dodatek jej dar był tak potężny, iż można by go użyć jak broni. Dopiero jednak gdy zmysły całkowicie wymknęły się spod jej władzy, Talii udało się z pomocą Krisa zmusić je do poddania się sile woli, a nie ledwie instynktu.

Mimo to wciąż nie mogła uwolnić się od wątpliwości. Nie wiedziała, czy etyczne jest posługiwanie się jej darem. Chwilami opadały ją obawy dotyczące całkowicie innej sprawy.

Jeden z heroldów, Dirk, był najlepszym druhem Krisa - obaj zawsze działali razem. Talia, spotkawszy się z nim kilkakrotnie, poczuła, choć ani razu nie zdarzyło się między nimi nic intymnego, że Dirk bardzo ją pociąga, a nachodzące ją myśli o nim stają się niemal obsesją. Talia nie była pierwszym heroldem, którego uwagę w takim stopniu absorbowała inna osoba: od czasu do czasu, bardzo rzadko, między parą heroldów powstawała więź tak mocna i nierozerwalna, jak ta splatająca Towarzysza i jego herolda - zwano ją "więzią na całe życie". Kris był przekonany, iż na tym właśnie polegała przypadłość Talii. Ona sama nie była tego pewna.

Lecz było to zaledwie niewielkim utrudnieniem w ich patrolu, podczas którego musieli wziąć udział w krwawej bitwie, stawić czoło śmiertelnej pladze oraz intrydze - zataczającym szerokie kręgi pogłoskom o Talii, jej darze, i o tym, jak rzekomo jest niebezpieczna dla siebie i innych.

Nareszcie półtoraroczny termin czeladniczy dobiegł końca i Talia wyruszyła w drogę powrotną do domu, pełnego zawiłych i niepewnych zależności, na spotkanie z przewrażliwioną następczynią tronu, stawić czoło knutym na dworze intrygom.

 

PIERWSZY

 

Moglibyśmy być bratem i siostrą - myślał Kris, patrząc na jadącego obok niego herolda. - Może bliźniakami...

Talia dosiadała Rolana z niedbałą swobodą - nic dziwnego zważywszy, że podczas czeladniczego patrolu na północy wskakiwali na siodło ledwie otworzywszy oczy i konno spędzali większość czasu. Podobna beztroska biła z postaci Krisa - powód był oczywiście ten sam. Spędziwszy na wierzchowcach tyle czasu, z łatwością mogliby jeść, spać, ba, nawet kochać się, ani na chwilę nie zeskakując z kulbaki! Pierwsze dwie rzeczy nieraz przyszło im czynić. Tej ostatniej nie próbowali, choć Krisowi obiły się o uszy pogłoski o heroldach, którzy próbowali i tego. Nie sądził, by on sam posunął się aż tak daleko, nawet powodowany ciekawością.

Obliczyli, że przed wieczorem uda im się stanąć w kolegium, a więc oboje przywdziali najczystsze i najlepsze uniformy. Biel Heroldów przeznaczoną do służby polowej uszyto z mocnych i wytrzymałych skór, jednak po osiemnastu miesiącach pozostała im zaledwie jedna zmiana, która uszłaby surowej inspekcji, zatem oszczędzali ją na ten właśnie dzień.

A więc, możemy pokazać się ludziom; jednak to o niczym nie świadczy - w cichości ducha zamartwiał się Kris, żałośnie badając wzrokiem swe bryczesy na lewym kolanie.

Wytarte lico skóry zaczynało być nieco włochate i łatwiej osiadał na niej kurz. Na tle Bieli pył widać było jak na dłoni. Po całym dniu spędzonym w siodle oboje byli lekko poszarzali. Być może umknęłoby to oku przygodnego gapia, lecz badawczemu spojrzeniu Krisa ujść nie mogło.

Tantris zaczął się nieco popisywać, pląsając. Kris nagle uzmysłowił sobie, że i Rolan dopasowuje do tego swój krok.

- To umyślnie, dwunogi bracie - nadeszło przesłanie od Tantrisa, w którym pobrzmiewała nutka humoru. - Skoro oboje musieliście przywdziać tak pożałowania godne łachmany, postanowiliśmy ściągnąć uwagę patrzących na siebie, odciągając ją od was. Widząc nasz popis, nikomu ani się nie będzie śniło patrzeć na was.

- Dzięki... tak myślę.

- Przy okazji, nikt nie dalby się zwieść i nie wziąłby was za bliźnięta: jej włosy nazbyt mienią się czerwienią i na dodatek jest zbyt drobna. Ale za rodzeństwo jak najbardziej. Tylko skąd ty masz te swoje niebieskie oczy...

- To rodzinne - odparł Kris, udając oburzenie. - / ojciec, i matka mają niebieskie oczy.

- Gdybyście zatem mieli być rodzeństwem, twa matka musiałaby skrywać barda w szafie, bo Talia ma orzechowe oczy i kręcone włosy. - Tantris wierzgnął, stając dęba, wygiął w łuk szyję i mrugnął do swego Wybranego błyszczącym filuternie okiem.

Kris jeszcze raz ukradkiem przyjrzał się swemu czeladnikowi i przyznał Tantrisowi rację. W jej włosach było zbyt wiele czerwieni i były zbyt poskręcane w loki, by mogły pochodzić z tego samego źródła, co jego proste, kruczoczarne kosmyki; i Talia sięgała mu ledwie do podbródka. Jednak oboje mieli twarz o drobnych rysach, swym kształtem przywodzącą na myśl serce, i co więcej, oboje poruszali się dokładnie w ten sam sposób.

- To zasługa szkoły Albericha. I Keren.

- Na to wygląda.

- Jednak ty jesteś gładszy od niej. Kris wybuchnął śmiechem, czym ściągnął na siebie zaintrygowane spojrzenie Talii.

- Czy można spytać...

- To Tantris - wyjaśnił, zaciągając się głęboko wiosennym powietrzem i chichocząc - łechce moją próżność.

- Chciałabym - odparła ze smutkiem - móc choćby raz tak myślrozmawiać z Rolanem.

- Powinnaś się cieszyć, że nie możesz tego robić, unikasz mnóstwa docinków.

- Ile czasu nas jeszcze dzieli od domu?

- Nieco ponad godzina. - Objął spojrzeniem krajobraz, który zaczynał się zielenić, i wielce zadowolony głęboko wdychał przesycone zapachem kwiecia powietrze. - Srebrnik za twe myśli.

- Aż tyle? - Zaśmiała się, odwracając się na kulbace twarzą w jego stronę. - Miedziak starczyłby aż nadto.

- Pozwól, że ja będę sędzią. Czyż to nie ja złożyłem ofertę?

- Istotnie, ty.

Milcząc, przez kilka stai jechali w cieniu drzew. Kris chciał, by odpowiedziała mu wtedy, gdy sama zechce - delikatny dźwięk dzwoneczków kołyszących się przy uzdach i uderzenia kopyt Towarzyszy o twardą powierzchnię gościńca Drogi Kupców były w jego uszach kojącą muzyką.

- Etyka - odparła w końcu.

- Ho, ho, a to ci poważne myśli!

- Tak mi się wydaje... - Pod ich wpływem najwyraźniej znów zwracała się w głąb siebie; jej oczy nabrały nieokreślonego wyrazu. Kaszlnął, by przyciągnąć jej uwagę.

- Udałaś się w dalekie strony - zakpił łagodnie, kiedy lekko podskoczyła w siodle. - Powiadasz: etyka. Etyka czego?

- Mojego daru. A dokładnie, korzystania z niego...

- Myślałem, że już się z tym uporałaś.

- W sytuacji zagrożenia - tak; w sytuacji, kiedy ustalone reguły utrudniają wymierzenie właściwej i sprawiedliwej kary.

- Temu... gwałcicielowi dzieci.

- Właśnie. - Zadrżała lekko. - Wydawało mi się, że już zawsze będę się czuła zbrukana od chwili, w której dotknęłam jego umysłu. Cóż miałabym z nim począć? Nakazać egzekucję? To... taka kara nie byłaby dostatecznym zadośćuczynieniem za czyny, których się dopuścił. Wtrącić go do ciemnicy? Całkiem do niczego. Szczerze pragnęłam z wolna poćwiartować go na drobne kawałeczki. Ba, lecz heroldowie nie zadają tortur.

- Jak go ukarałaś? Opowiedz dokładnie, przedtem nie miałaś ochoty o tym rozmawiać.

- To było swoiste przekształcenie metody uzdrawiania umysłu, oparte na tym, że potrafię swym darem oddziaływać na innych. Nie mogę sobie przypomnieć, jak nazwał to Devan. Wiążesz jakąś określoną myśl z inną, lub z grupą uczuć stworzonych przez siebie. Wtedy, za każdym razem, gdy danej osobie przemknie ta myśl, przyjdą jej do głowy skojarzenia narzucone przez ciebie. Tak jak z Vostelem, gdy tylko zaczynał siebie obarczać winą, przypominał sobie to, co ja umieściłam w jego głowie.

- To znaczy? Uśmiechnęła się szeroko.

- "A więc następnym razem nie będę takim durniem!" A kiedy gotowy był ulec, przytłoczony bólem nie do zniesienia, wpadało mu do głowy: "Nie jest jednak tak źle jak dzień wcześniej, jutro będzie lepiej". Tak naprawdę nie były to słowa, lecz uczucia.

- W tym przypadku to lepsze od słów. - Kris zamyślił się, z roztargnieniem opędzając się od muchy.

- To samo powiedział Devan. No cóż, postąpiłam podobnie w tamtej sprawie. Wybrałam najgorsze ze wspomnień jego pasierbicy i związałam z jego uczuciami wobec kobiet, kształtując je tak, by wydawało mu się, iż to właśnie on jest ofiarą. Sam widziałeś, co się stało.

- Postradał zmysły, po prostu załamał się, tocząc pianę z ust. - Kris zadrżał.

- Nie, on nie postradał zmysłów. Obraca się w nieskończonym kręgu wspomnień, które wtłoczyłam mu do mózgu - to właściwa kara. Musi przejść przez takie same cierpienia, jakie zadał swym pasierbicom. I to jest sprawiedliwe, przynajmniej tak myślę, ponieważ jeśli kiedykolwiek zmieni swoje zachowanie, wyrwie się z kręgu. Oczywiście jeśli mu się to uda... - Jej twarz wykrzywił grymas. - Może przecież przekonać się, iż tańczy zawieszony na linie za morderstwo starszej ze swoich pasierbic. Prawo zakazuje egzekucji szaleńców, nie oszczędza jednakże tych, którzy odzyskali zmysły. I na koniec: moje postępowanie powinno zadowolić drugą jego pasierbicę. To ona przede wszystkim stara się ocalić duszę.

- A więc na czym polegają te etyczne rozterki?

- To była sytuacja krytyczna, sytuacja zagrożenia. Lecz, czy prawym jest, powiedzmy, przenikać ludzkie myśli podczas zgromadzeń rady i działać stosownie do tak zdobytych wiadomości?

- Hm... - Na to Kris nie mógł znaleźć odpowiedzi.

- Rozumiesz?

- Spójrzmy na to inaczej: umiesz oceniać ludzi po ich wizerunku, czytać im z twarzy - uczono nas tego. Czy onieśmielona wykorzystałabyś tę umiejętność podczas obrad rady?

- Hm, nie. - Przez jakiś czas jechała w milczeniu. - Przypuszczam, iż decydujące znaczenie ma nie to, czy to robię, lecz jak wykorzystuję zdobytą wiedzę.

- To brzmi rozsądnie.

- A może aż nazbyt rozsądnie - odparła niepewnie.

- Niesłychanie łatwo jest usprawiedliwiać to, co chcę zrobić; to, czego wybór, w pewnych sprawach, nie zależy ode mnie, i co nie przypomina myślczucia. Ja muszę usilnie odsuwać od siebie ludzi, którzy roją się dookoła mnie i podsuwają mi pod nos swe emocje, zwłaszcza w uniesieniu. Kris potrząsnął głową.

- Rób to, co uważasz w danej chwili za najlepsze, tylko to mogę ci doradzić. Wierzaj mi, iż doprawdy nikt z nas nie postępuje inaczej.

- Prawdę powiadasz. O, Źrudło Mądrości.

Kris zignorował kpinę ze strony swego Towarzysza. Miał w zanadrzu więcej pytań, lecz przerwał, usłyszawszy zbliżający się z naprzeciwka tętent konia, pulsujący charakterystycznym rytmem w wyciągniętym galopie.

- To...

- Odgłos kopyt Towarzysza, tak. W wyciągniętym galopie. - Kris uniósł się w strzemionach, by mieć lepszy widok. - O Jasna Pani, a to znów co?

Wjechawszy na grzbiet pagórka, rumak i jeździec stali się lepiej widoczni.

- To Cymry... - Tantris zastrzygł uchem. - Wyszczuplała, a więc z cała pewnością już się oźrebiła.

- To Cymry! - zawołał Kris.

- A zatem i Skif, a ponieważ założę się, iż ona właśnie się oźrebiła, to nie chęć odbycia przyjemnej przejażdżki przywiodła ich tutaj.

Po raz ostatni widzieli się z tym przedzierzgniętym w herolda złodziejaszkiem nieco ponad dziewięć miesięcy temu, kiedy spotkał się z nimi na odprawie po odbyciu połowy patrolu. Cymry spędziła wtedy czas na swawolach z Rolanem. I ona, i jej Wybrany na śmierć zapomnieli o niemal nadnaturalnej płodności ogierów z Gaju. Wynik był z góry przesądzony - ku wielkiemu zmartwieniu Cymry i Skifa.

Talia znała Skifa lepiej niż Kris. Kiedy oboje byli uczniami w kolegium stali się sobie tak bliscy, że krew przypieczętowała ich braterską przysięgę. Z dużej odległości Talia potrafiła lepiej od Krisa wnioskować z jego postaci.

Osłoniła oczy dłonią i skinęła lekko.

- Nie grozi nam katastrofa. Zanosi się na coś poważnego, jednak nie zaszedł żaden nieprzewidziany, wymagający natychmiastowego działania wypadek.

- Jak możesz to stwierdzić z tak dużej odległości?

- Po pierwsze: nie wyczuwam wzburzonych uczuć; po drugie: gdyby sprawy przedstawiały się poważnie, jego twarz byłaby pozbawiona wszelkiego wyrazu, jak kamień. Jego wygląd świadczy, że jest czymś zaniepokojony, jednak może to być w związku z Cymry.

Skif dostrzegł ich i szaleńczo pomachał im na powitanie, a Cymry zwolniła swój galop na złamanie karku. Przyspieszyli za to Talia i Kris, ku niezadowoleniu ich jucznych mułów.

- Na Niebiosa! Czy byłem kiedy bardziej rad, widząc was oboje? - wykrzyknął Skif, gdy znaleźli się w zasięgu głosu. - Cymry przysięgała, że jesteście już niedaleko, ale obawiałem się, że przyjdzie mi galopować przez kilka marek na świecy, a nie lubię opuszczać maleństwa na tak długo.

- To brzmi tak, jakbyś nas oczekiwał. Skif, co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Kris. - Co tobą kieruje, żeś tutaj przybył?

- Nic, co by dotyczyło ciebie; mnóstwo, co się tyczy jej. Bacz, proszę, iż mówię to w największym sekrecie. Nie życzylibyśmy sobie, by ktoś zwiedział się, że zostałaś ostrzeżona, Talio. Wymknąłem się w imieniu nieszczęśliwej pani.

- Kogo? Elspeth? Selenay? Co...

- Chwileczkę, zgoda? Próbuję wam to właśnie powiedzieć. Elspeth prosiła mnie, bym ruszył wam na spotkanie. Coś nam się widzi, że rada próbuje wydać ją za mąż, a to wcale nie przejmuje jej dreszczem radości. Chce, byś wiedziała o tym zawczasu i miała czas na wykoncypowanie argumentów dla rady, która ma się zebrać jutro.

Skif ściągnął wodze Cymry i zrównał się z nimi. Przyśpieszyli kroku.

- Alessandar oficjalnie oświadczył się o jej rękę w imieniu Ancara. Mnóstwo za tym przemawia i z wyjątkiem Elcartha, Kyrila i Selenay dosłownie każdy z zasiadających w radzie jest temu przychylny. Spory ciągną się od dwóch miesięcy, lecz od tygodnia przybrały na sile i wydaje się, że Selenay, znużona, zaczyna krok po kroku ustępować. To dlatego właśnie Elspeth uczyniła mnie swym gońcem i nakazała potajemnie was wyczekiwać. Już od trzech dni wymykam się w nadziei, że napotkam was, gdy będziecie nadjeżdżać, i ostrzegę, na co się zanosi. Z tobą u swego boku Selenay ma rozwiązane ręce, może albo odłożyć zrękowiny do czasu ukończenia przez Elspeth nauk w kolegium, albo w ogóle odrzucić zalotnika. Elspeth nie chciała, by którykolwiek z porywczych posłów dowiedział się, że zamierzamy cię ostrzec, bo mogliby podwoić wysiłki w celu nakłonienia Selenay do zgody jeszcze przed twoim powrotem.

Talia westchnęła.

- A więc żadna decyzja jeszcze nie zapadła. Doskonale! Mogę się z tym uporać dość łatwo. Czy możesz ruszyć przodem i uprzedzić Selenay i Elspeth, że przybędziemy, zanim wybije dzwon na wieczerzę? Tak czy siak dziś niczemu nie mogę zaradzić, lecz jutro zajmiemy się tym bałaganem na zgromadzeniu rady. Jeśli Elspeth pragnie się ze mną zobaczyć wcześniej, jestem do usług; najłatwiej odszukać mnie w mych własnych komnatach.

- Życzenie twe jest dla mnie rozkazem - odparł Skif.

Cała trójka wiedziała, że Skif zna mnóstwo ścieżek, którymi można niepostrzeżenie wjeżdżać i wyjeżdżać ze stolicy oraz wślizgiwać się na teren pałacu, mógł zatem stanąć tam, znacznie ich wyprzedziwszy.

Dostosowali krok swych Towarzyszy do możliwości mułów, a Skif poderwał Cymry po cięciwie drogi, wzbijając kurzawę spod kopyt Jechali jakby nigdy nic, jednak wymienili z Krisem spojrzenia pełne znużonej wesołości. Oficjalnie nie byli jeszcze nawet w domu, a już omotały ich pierwsze nici intryg.

- Czy jesteś jeszcze czymś zaniepokojona?

- Nie będę udawać - odezwała się w końcu. - Denerwuję się przed powrotem do domu, jak kotka tuż przed okoceniem.

- A dlaczegóż to? Dlaczego teraz? Przez najgorsze przebrnęłaś; jesteś prawdziwym heroldem. Ukończyłaś pobieranie ostatnich nauk. Czymże się zatem trasować?

Talia wodziła wokół spojrzeniem - po polach, odległych wzgórzach, unikała jedynie wzroku Krisa. Ciepły, okraszony zapachem kwiatów wiosenny wietrzyk, figlując w jej włosach, nagle dmuchnął dwa loczki prosto w jej oczy, tak że wyglądała jak spłoszony źrebak.

- Nie jestem pewna, czy powinnam o tym z tobą rozmawiać - odezwała się z ociąganiem.

- Jeśli nie ze mną, to z kim? Zmierzyła go wzrokiem.

- Nie wiem...

- Nie - odparł Kris, którego nieco ubodły te oznaki ociągania. - Wiesz dlaczego? Bo nie jesteś pewna, czy możesz mi zaufać. Pomimo tego wszystkiego, przez co wspólnie przebrnęliśmy.

Skrzywiła się.

- Niepokojąco celna uwaga. Myślałam, że bezpośredniość jest tylko moją uprzykrzoną przywarą.

Przesadnym gestem Kris uniósł oczy ku niebu, jakby błagał o cierpliwość. Zmrużył powieki w jaskrawym słonecznym świetle.

- Jestem heroldem i ty nim jesteś. Do tej pory powinnaś nauczyć się przynajmniej jednej rzeczy: zawsze można zaufać drugiemu heroldowi.

- Nawet jeśli podejrzenia są sprzeczne z więzami krwi? Tym razem on zmierzył ją uważnym spojrzeniem.

- Jakimiż to?

- Twój wuj, lord Orthallen. Gwizdnął przez zęby i wydął usta.

- Myślałem, że nie pamiętasz o tym już od roku. Zaledwie z powodu jednej niewielkiej sprzeczki o Skifa widzisz go knującego spiski za byle krzakiem! Był bardzo dobry dla mnie i dla pół tuzina innych osób, których mogę wymienić z imienia. U boku Selenay jest niezastąpiony, nieoceniony u boku jej ojca.

- Mam bardzo poważne powody, by spodziewać się go za każdym krzewem! - odparła nieco zapalczywie. - Myślę, że próba wpędzenia Skifa w tarapaty była częścią dalekosiężnego planu, który miał skazać mnie na samotność...

- Po co? Cóż zyskałby na tym? - Kris miał tego dość, ogarnęło go przygnębienie. Nie po raz pierwszy zmuszony był stawać w obronie swego wuja, niejeden już herold przytaczał argumenty, iż Orthallen zbytnio łaknie władzy, by był godzien bezgranicznego zaufania, i za każdym razem honor nakazywał mu go bronić. Myślał, że Talia już wiele miesięcy temu zarzuciła swe podejrzenia, uznawszy je za nierozsądne. Dowiedziawszy się, że tak nie jest, poczuł się niezwykle poirytowany.

- Nie wiem, dlaczego... - wykrzyknęła zrozpaczona Talia, kurczowo ściskając wodze w dłoniach. - Wiem jedynie, że nie ufam mu od chwili, kiedy go po raz pierwszy ujrzałam. Teraz zasiądę w radzie z Kyrilem i Elcarthem, równa pomiędzy równymi, z pełnym prawem głosu. To może stać się zarzewiem gorszego niż dotąd konfliktu.

Kris oddychał głęboko, starając się zachować spokój i rozsądek.

- Talio, możesz go nie lubić, jednak do tej pory nie widziałem, byś zezwoliła kiedykolwiek, by uczucia utrudniały ci podejmowanie decyzji. Mój wuj należy do bardzo rozsądnych ludzi...

- Ale ja nie potrafię przeniknąć tego człowieka; nie mogę zgłębić motywów jego postępowania; nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co mogłoby wzbudzić jego niechęć do mnie. A jednak wiem, że on ją do mnie czuje.

- Wydaje mi się, że przesadzasz - odparł Kris, trzymając nerwy na wodzy. - Rzekłem już, że to nie ty go obraziłaś, a przyczyn urazy - zakładając, iż w istocie ją żywi - należałoby szukać w tym, że czuje się on jak pokonany oponent. Spodziewał się, że obejmie stanowisko najbliższego doradcy Selenay, kiedy Talamir został zabity.

- I ograniczy rolę osobistego herolda królowej? - Talia pokręciła gwałtownie głową. - O Niebiosa, Krisie! Orthallen jest inteligentnym człowiekiem! Nie mógłby nawet o tym marzyć! Nie posiada daru - choćby dlatego! I wcale nie przesadzam.

- Talio, posłuchaj...

- Przestań odnosić się do mnie tak protekcjonalnie! To ty przekonywałeś mnie, bym słuchała podszeptów instynktu, a teraz powiadasz, że nie są godne zaufania, ponieważ ostrzegają mnie przed czymś, w co ty nie chcesz uwierzyć?

- Bo to dziecinne i nierozsądne - prychnął Kris. Talia nabrała pełne płuca powietrza i zacisnęła powieki.

- Krisie, nie zgadzam się z tobą, lecz nie spierajmy się o to.

Kris ugryzł się w język i przełknął to, co zamierzał powiedzieć. Talia przynajmniej nie miała zamiaru dalej zmuszać go do obrony.

- Jeśli tego chcesz.

- To... to nie jest to, czego naprawdę chcę. Pragnę, byś wierzył i ufał memu osądowi. Jeśli nie mogę mieć tego... no cóż, po prostu nie mam zamiaru spierać się o to.

- Mój wuj - odrzekł Kris, starannie dobierając słowa, starając się oddać obojgu sprawiedliwość - uwielbia władzę. Nienawidzi, gdy odbiera się mu choćby jej ździebełko. To, samo w sobie, jest najpewniej przyczyną jego niechęci do heroldów w ogólności i do ciebie szczególnie. Po prostu bądź opanowana, pewna siebie i nie ustępuj ani na krok, jeśli wiesz, że racja jest po twojej stronie. Wuj uspokoi się i zaniecha sprzeciwu. Jak to sama powiedziałaś, nie jest głupi i wie doskonale, że nie opłaca się toczyć sporów, z których nie można wyjść zwycięsko. Nigdy się nie zaprzyjaźnicie, lecz wątpię, byś musiała się go obawiać. Może i uwielbia władzę, jednak zawsze troszczył się przede wszystkim o dobro królestwa.

- Żałuję, że nie jestem tego tak pewna jak ty - westchnęła i inaczej usadowiła się na kulbace, jakby szukając wygodniejszej pozycji.

Kris szykował ripostę, lecz nagle zmienił zdanie. Uśmiechnął się promiennie. W takiej chwili lepiej było rozmawiać o czymś innym.

- Dlaczego nie trwoży cię coś innego. Dirk, na przykład?

- Potwór. - Rozchmurzyła się, widząc, że się z niej śmieje.

- Taki jest. Od niego usłyszę to samo, tego jestem pewny. Eh, pozwólmy, by się działo, co chce, to najlepsze, co teraz możemy począć. Prędzej czy później, dojrzeje sam z własnej woli, albo go do tego przymuszę - moja w tym głowa!

- I gbur, na dodatek. - Odęła kapryśnie wargi.

- Wierzaj mi - odparł pojednawczo - zamierzam zadręczyć was na śmierć.

Talia zmusiła się do zachowania spokoju. Tak jak powiedziała Skifowi, niczego nie można było załatwić od ręki. Pragnęła dowiedzieć się o pewnych sprawach, jeszcze zanim następnego dnia zasiądzie na swym miejscu na posiedzeniu rady - między innymi, czy wciąż krążą pogłoski o nadużywaniu przez nią daru i powodowaniu innymi jak bezwolnymi marionetkami, oraz - o ile te plotki nie ucichły - chciała poznać nazwisko tego, kto je podsyca. Było już nieco za późno na próbę odnalezienia tego, który pierwszy je zasiał.

Gdy zbliżyli się do zewnętrznego miasta i kłębiących się na jego ulicach tłumów, uzmysłowiła sobie, jak bardzo jej dar empatii uległ wyczuleniu. Napór wszelkich emocji był

tak potężny, iż zachodziła w głowę, jak to się dzieje, że Kris jest tego nieświadomy. Nie po raz pierwszy żałowała, iż jej dar nie obejmował myślmowy, bo z pewnością czułaby się raźniej, gdyby mogła szukać rady u Rolana, tak jak Kris mógł u Tantrisa. Zapomniała, jak się żyje z tak wielką gromadą ludzi pod bokiem. Przeżywszy zmagania z własnym darem, jej zmysły stały się bardziej wyczulone niż przed wyruszeniem z miasta. Zanosiło się na to, iż jej wzmożona wrażliwość zmusi ją do troskliwej i niełatwej osłony swych myśli dzień i noc. Poczuła jakby cień otuchy, którą natchnął ją Rolan, i wbrew obawom, na jej ustach pojawił się nikły uśmiech.

Coraz bardziej zatłoczoną drogą zagłębiali się w zewnętrznym mieście, którym od kilkunastu pokoleń niezmąconego pokoju obrastały starożytne mury obronne. W mieście wewnętrznym znajdowały się składy kupców, zacne oberże, domy mieszczan, szlachty, zaś w mieście zewnętrznym pozostawiono warsztaty, place jarmarczne, pośledniejsze gospody i tawerny; to tutaj stawiała swe domy siła najemna oraz biedota.

Tłoczący się na miejskim gościńcu ludzie byli hałaśliwi i pogodni. Tak jak wtedy, gdy Talia po raz pierwszy wkraczała w obręb miasta, poczuła, że ze wszystkich stron przytłaczają ją agresywne dźwięki, zapachy i kolory. Niezliczone aromaty z ulicznych kuchni, oberż oraz stoisk szynkarzy szły o lepsze z mniej wyszukanymi zapachami zwierząt i rzemiosł.

Spiętrzone emocje zebranych wokoło ludzi zagroziły, że wezmą górę nad jej własnymi, i Talia musiała wzmocnić osłony swych myśli.

Nie - pomyślała w duchu zrezygnowana. - To nie będzie łatwe.

Droga zawiodła ich w sam środek orgii barw i ruchu, przytłaczającej kakofonii dźwięków, zamieszania, jakby odzwierciedlających napór uczuć, które wypełniały jej duszę.

Dzielnicę przed Bramą Pomocną upodobali sobie garbarze, i Talię z Krisem zaskoczył obłok duszącego, gryzącego oczy oparu, który wydobywał się z pobliskiej kadzi.

- Uuuu! - zakrztusił się Kris, śmiejąc się z tryskających im z oczu łez. - Teraz sobie przypominam, dlaczego z Dirkiem zawsze nadkładaliśmy drogi, jadąc przez Bramę Słomianego Rynku! Ha, poniewczasie!

Krótka przerwa na otarcie łez umożliwiła Talii osłonięcie myśli. Podczas patrolowania obwodu - już po tym, jak udało jej się odzyskać utracone osłony - wolała nie zasnuwać nimi swego umysłu, gdy podróżowali jedynie we dwoje. Podtrzymywanie osłon kosztowało sporo siły, której wtedy nie miała w na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin