May Karol -- Szatan i Judasz.pdf
(
5093 KB
)
Pobierz
Szatan i Judasz
K
AROL
M
AY
S
ZATAN I
J
UDASZ
W
S
ONORZE
Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto ma ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się
czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guayma w Sonorze, w północno–zachodnim
stanie republiki meksykańskiej. Jest to co prawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny
mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż — przepraszam za wyrażenie,
lecz jest ono bardzo odpowiednie — przepróżniaczyłem w tej (przeklętej dziurze dwa
najbardziej jałowe tygodnie mojego życia.
Chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła
mi się jednak sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie
zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisco zaproponował mi, ażebym
pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała
Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.
Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło a wodza stracono. Odesławszy ostatnie
sprawozdanie powróciłem przez góry Sierra Verde, ażeby dostać się do Guaymy. Miałem
nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad Zatoką Kalifornijską,
położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według
umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów Winnetou.
Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w
samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę,
musiałem igo zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całymi dniami nie widziałem
ludzkiej twarzy, nie mogłem więc marzyć o kupnie konia Mb muła. Musiałem, się przy tym
pilnie wystrzegać spotkania z Indianami Bravos
*
, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka
była długa i wyczerpująca, toteż odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową
dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayma.
Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiało mi się bynajmniej
zachwycająca. Miało .wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez
okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokimi, nagimi skałami
leżała w nieznośnym żarze słonecznym podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być
zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej
chwili żywej duszy.
*
Nie ujarzmieni Indianie
1
Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayrna wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tym
mniej moja osoba mogła wprawić w zachwyt mieszkańców tej mieściny.
Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisco, podarło się
już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno
zapomniał o obcasie, przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby.
A wreszcie kapelusz. W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty,
zrezygnował teraz w zupełności ze Swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała
coraz bardziej (chociaż do dziś dnia nie rozumiem z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze
na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego
fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój
długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości.
Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy nie ujrzę jakiejś żywej istoty,
zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis zawieszony na dwóch
drągach wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnym tle, tak
jednak wyblakły i spłowiały od deszczu i kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające
słowa: MAISON de
Stałem chwilę, usiłując rozszyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś
kroki. Obróciwszy się pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi
wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed
którym stałem.
— Niech pan dłużej nie szuka, senior! To najwykwintniejszy hotel, w mieście. Niech pana
nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”, jeśli się pan poleci gospodarzowi i
oczywiście jeśli ma pan czym płacić, senior, będzie pan miał wszystkiego pod dodatkiem.
Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano
*
znam w Guaymie wszystkich obywateli.
Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody.
Hotel posiadał jedną jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy zauważyłem naprzeciw drugie,
prowadzące na podwórze. Okien lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach nie było.
Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, czarne od sadzy; miejsce to było dowcipnie
wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę bez specjalnego komina.
Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek;
krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których
*
Pisarz gminny
2
jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce
bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka
hamaków, buen retiro
*
rodziny właściciela hotelu: żony, córki i syna. W jednym z nich
odkryłem przedmiot podobny do pierścienia barwy szarego lnianego płótna, który w
pierwszej .chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach
morskich. Przyjrzawszy się jednak bliżej doszedłem do przekonania, że domniemany pas
może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu
zdecydowałem się dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i
rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się
całkowicie, zeskoczył z hamaka i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek odziany w
szare, lniane ubranie, które przylegało jak udane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się i
zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie
wyrzut.
— Czego pan chce, senior? Dlaczego przeszkadza mi pan w wypoczynku południowym? I
w ogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek
kładzie się na spoczynek!
— Szukam gospodarza! — odpowiedziałem.
— Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!
— Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę
okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?
— Zobaczymy później. Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.
Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.
— Zmęczony jestem, to prawda — odpowiedziałem — ale i głód roi dokucza.
— Później, później! Tymczasem niech pan śpi — nalegał natarczywie.
— I w gardle mi wyschło!
— Dobrze, dobrze, postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan
teraz śpi, niech pan śpi wreszcie!
Z początku mówił zupełnie cicho, ostatnie słowa jednak zabrzmiały donośnie. Sąsiednie
hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:
— Ani słowa, senior, gdyż inaczej zbudzi się donna Elwira! Spij pan, śpij pan!
Z tymi słowy wskoczył do swojego hamaka i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem
począć!? Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i wyszedłszy
*
Wygodne miejsce spoczynku
3
przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernym podwórzu. W jednym kącie tego
dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym
przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży
pies uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszym legowiskiem niż hamaki. Tak
myśląc, zbliżyłem się do wiązki nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę
Elwirę, jednakże obawa okazała się płonna — poczciwe psisko spało także! Otworzyło
wprawdzie oczy, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy
sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na nim. Zasnąłem, mając obydwie
strzelby na ramieniu. Znużony spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś
silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz mówiąc:
— Niech pan wstanie, senior! Teraz mamy czas powziąć decyzję.
— Jaką decyzję? — zapytałem, podnosząc się.
— Czy panu będzie wolno u mnie zostać czy nie.
— Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?
Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się domyśleć, co miał na myśli. Przyjrzałem mu się
dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i
przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały
wyraz przebiegły i przy tym ogromnie dobroduszny.
— Donna Elwira życzy sobie, abym przyjmował tylko caballerów — odpowiedział — a
senior przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.
— Rzeczywiście? — zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry. Czy sądzi pan, że
tylko ten jest caballerem, kto ma nowe ubranie na sobie?
— Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją
powierzchowność, ale donna Elwira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana
odrazę.
— Spała przecież, kiedy przyszedłem.
— Spała rzeczywiście; ona śpi w ogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty;
ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzeć i gdy zobaczyła pańskie ubranie,
pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast Senior, czy to konieczne,
abym się wyrażał dosadnie?
— Nie. Ja pana i tak rozumiem, don Geronimo, i ponieważ nie podobam się donnie,
poszukani sobie innej gospody.
Zwróciłem się ku wyjściu, wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:
4
Plik z chomika:
kajagirl
Inne pliki z tego folderu:
May Karol -- Szatan i Judasz.pdf
(5093 KB)
Inne foldery tego chomika:
Card Scott Orson
Dokumenty
Feist Raymond
Galeria
Gemmel,David
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin