Sandemo Margit - Saga O Czarnoksiężniku - 11 - Dom Hańby (Mandragora76).rtf

(555 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

Margit Sandemo

Dom hańby

Saga o czarnoksiężniku tom 11

STRESZCZENIE

Są lata czterdzieste osiemnastego stulecia.

Od wielu lat islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona, Tiril, cierpią z powodu prześladowań ze strony Zakonu Świętego Słońca, bardzo starego, przenikniętego złem zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina posiadają nowe wiadomości na temat zagadki Świętego Słońca, ogromnej, złocistej kuli o magicznej sile. Kula zaginęła przed tysiącami lat.

Istnieją ponadto jeszcze dwa ogromne kamienie szlachetne, którymi rycerski zakon pragnie nade wszystko zawładnąć. Najstarszy syn Tiril i Móriego, obdarzony niezwykłymi zdolnościami młodzieniec imieniem Dolg o urodzie przypominającej elfa, znalazł wiele lat temu przepięknej urody szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno zdobył również czerwony kamień, który rodzina nazywa granatem. Tajemniczy duch opiekuńczy Dolga, Cień, pomógł mu znaleźć ten klejnot na Islandii, sam Cień bowiem jest również osobiście zainteresowany wszystkimi trzema kamieniami Słońca.

Niegdyś, bardzo dawno temu, kiedy czarnoksiężnik Móri przekraczał granicę pomiędzy światem realnym a zakazanym światem równoległym, przyprowadził ze sobą na ziemię grupę duchów, które od tej pory wspierają rodzinę w jej walce ze złym zakonem.

Ostatnio zakon poniósł straszliwą porażkę. Na Islandii zostało unicestwionych siedmiu rycerzy, w Norwegii padli kolejni dwaj bracia zakonni, gdy próbowali pojmać w charakterze zakładniczki siostrę Dolga, Taran, za którą mogliby potem żądać wydania zakonowi wielkiego szafiru. Owi zakonnicy zostali zabici przez śmiertelnie niebezpieczną istotę, pozostającą na ziemi od czasów Świętego Słońca. Był to Sigilion, człowiek jaszczur, również pragnący pojmać Taran. W walce z tym potworem Taran otrzymała pomoc ze strony Sol z Ludzi Lodu.

Drugim obrońcą Taran był jej anioł stróż, Uriel, który się w niej zakochał i otrzymał pozwolenie, by żyć na ziemi, właśnie ze względu na Taran.

Pozostali członkowie rodu to matka Tiril, księżna Theresa, i jej mąż Erling Miffler, oraz ich dwoje przybranych dzieci, Rafael i Danielle.

Wciąż towarzyszy rodzinie pies Nero. W podzięce za życzliwość Tiril duchy przedłużyły mu życie. Ma on teraz blisko trzydzieści lat, ale jest sprawny i silny niczym młody szczeniak.

Obecnie Móri, Tiril i ich dwaj synowie, Dolg oraz Villemann, są w drodze powrotnej z Islandii. Rodzina ma się połączyć w Bergen, by opowiedzieć sobie nawzajem o swoich przygodach.

Do tej pory historia czarnoksiężnika dotyczyła przede wszystkim walki z zakonem rycerskim i bardzo niekiedy ponurych przygód, przeżywanych często na granicy światów, naszego i równoległego świata duchów. Romantycznych spraw było w niej stosunkowo niewiele. Teraz jednak dwie pary rodzeństwa są prawie dorosłe, wszyscy czworo doświadczają smutnych i radosnych przeżyć miłosnych, nie stronią także od erotyki. Taran podjęła już intensywne uwodzicielskie zabiegi wobec Uriela, i nie są to wcale zabiegi beznadziejne!

M6ri i jego najbliżsi mieli okazję wysłuchać historii o obcych krajach i światach, powzięli więc podejrzenie, że - być może - istnieją też na ziemi jakieś zapomniane, żywe istoty z dawno minionego czasu.

Są to jedynie niejasne przypuszczenia, ale jeśli legenda o Sigilionie została zrozumiana właściwie, to można przyjąć, że tego rodzaju nieszczęsne istoty naprawdę żyją w naszym świecie. Daleko, daleko poza wszelkimi horyzontami, w ukrytej twierdzy, cztery samotne istoty prowadzą być może żałosną egzystencję.

Rodzina Móriego pragnie je odnaleźć i uratować, ma przy tym nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o Świętym Słońcu.

Przede wszystkim jednak muszą wrócić do domu, przebyć drogę z Norwegii do Theresenhof w Austrii. Zwyczajna, nieskomplikowana podróż - tak im się przynajmniej wydaje.


CZEŚĆ PIERWSZA
FRANCUSKA WIEDŹMA

1

Bergen, podczas oczekiwania a na statek z Islandii

Okazało się, że będzie dużo trudniej niż sądzono nadać pięknemu blondynowi, eks-aniołowi stróżowi, nową tożsamość i przygotować go do życia wśród ludzi. Pojawił się przecież jako dorosły mężczyzna, a przybył dosłownie znikąd. Już samo znalezienie dla niego nazwiska nastręczało problemów. Minęło bardzo, bardzo wiele czasu od tamtej pory, kiedy prowadził ziemski żywot, i nazwisko, którego wówczas używał, było obecnie po prostu nie do przyjęcia. Wtedy bowiem był kobietą i jego ówczesne imię można by teraz przetłumaczyć jako Gustawa.

On sam zresztą pragnął nosić jakieś wspaniale imię i cała rodzina przyznawała mu rację.

- No bo nie możemy się do niego zwracać per Kalle czy Sune, czy jakimś podobnym, równie współczesnym imieniem - dowodziła Taran, która w tej sprawie była bardzo ważną stroną. - To po prostu do niego nie pasuje.

Uriel siedział na skrzyni przywiezionej z Christianie, której jeszcze nie zdążył rozpakować. Powtarzał nieustannie, że podobają mu się wyłącznie wspaniale imiona z czasów króla Artura. Galahad, Gawain, Lancelot, Tristan, Parsifal...

Taran jednak miała powyżej uszu wszelkiego rodzaju rycerzy i ich spraw, protestowała więc stanowczo.

- A dlaczego nie Adalbert? - zaproponowała babcia Theresa i Uriel spojrzał na nią z zainteresowaniem, Taran się to nie podobało.

- Nic! A poza tym dzisiaj nikt nie używa formy Adalbert, najwyżej Albert, a to już brzmi zupełnie inaczej. Nie, wujku Erlingu, Genzeryk także nie! [W języku norweskim genser oznacza sweter wkładany przez głowę, pulower (przyp. tłum.)]To było piękne imię dla wodza Wandalów, ale posłuchajcie, jak to brzmi we współczesnym języku norweskim. Ludzie zaczną go pytać, jak mu się nosi pulower . Czy nie moglibyśmy mu znaleźć jakiegoś bardziej norweskiego imienia?

- Fjodolf brzmi bardzo norwesko - zaproponował Rafael z szelmowskim błyskiem w oku i Taran cisnęła w niego podróżną poduszką.

By dotrzeć na czas do Bergen i nie spóźnić się na powitanie statku płynącego z Islandii., musieli odłożyć na bok wszystko, co się w jakikolwiek sposób wiązało z weselem. Babcia Theresa prosiła Taran, by pamiętała o swoim panieńskim honorze i mogła z podniesionym czołem stanąć w bergeńskim kościele przystrojona w dziewiczy wianek. Dobrze znała swoją wnuczkę i nie miała wątpliwości, że takie napomnienia są jak najbardziej na miejscu.

Ponadto Uriel i Taran powinni lepiej się nawzajem poznać, zanim zdecydują się na tak poważny krok, jak małżeństwo zawierane na życie. Podróż miała być dla nich czasem prawdziwej próby.

I rzeczywiście, była to próba. Ale przeszli przez nią śpiewająco. No, może czasami pojawiały się mniej czyste tony, ale jednak. Zdarzyło się kiedyś, że mówili sobie dobranoc przed drzwiami pokoju Taran w gospodzie... Ale wszystko skończyło się bardzo dobrze. Jeśli tak można określić błyskawiczną ucieczkę Uriela do swego pokoju. Podobnie jak wiele młodych panien Taran wypróbowywała swoje uwodzicielskie sztuczki, by widzieć, jak jej ukochany traci panowanie nad sobą. Niebezpieczeństwo, polega tu na tym, że dziewczyna sama poddaje się czarowi chwili i dość łatwo przekracza wyznaczone granice. .

Taran również kilkakrotnie przeżyła szok, gdy posunęła się zbyt daleko. Nie miała pojęcia, jakie erotyczne siły w niej drzemią, trwała w przekonaniu, że zawsze i wszystko jest w stanie kontrolować.

A to, niestety, nieprawda. Kiedy Uriel tamtego wieczora opuścił ją pospiesznie, długo w noc siedziała w pokoju, zdumiona intensywnością ognia, trawiącego jej ciało.

Ostatecznie pod koniec podróży nieustannie trzymała go co najmniej na odległość ramienia od siebie. W obawie, że to ona sama doprowadzi do skandalu.

Początkowa Uriel czuł się zraniony. Później jednak okazywał zrozumienie. Erling twierdził, że Uriel krąży z nieustannym uśmieszkiem na wargach i z miną zadowolonego kota.

Ale dotarli na miejsce bez przeszkód i cnota nie została narażona na szwank.

Wciąż jednak pozostawało najtrudniejsze, a mianowicie jak ulokować Uriela we współczesnym społeczeństwie. Musiał w końcu odłożyć na bok anielskie maniery i stać się istotą materialną. Wszystko jedno jakim sposobem.

Zadni z tych nowych spraw, imię, zawód ani status społeczny, nie została rozstrzygnięta, gdy znaleźli się w końcu na nabrzeżu bergeńskiego portu, by witać płynący z Islandii szkuner. Villemann machał im radośnie z pokładu, oni odpowiadali tym samym.

- Na szczęście wszyscy są - westchnęła Theresa z ulgą.

- Nie widzę tylko Nera - szepnęła Taran zaniepokojona. W tej samej chwili olbrzymi psi łeb oraz dwie czarne łapy ukazały się na relingu tuż obok Dolga.

- Jakby cię usłyszał - mruknął Erling. - Co by mnie zresztą wcale nie zdziwiło.

Statek podszedł do nabrzeża. Po obu stronach, i wśród powracających, i wśród oczekujących, wyczuwało się niepokój. Taran zastanawiała się, jak też ojciec i mama przyjmą Uriela, kiedy usłyszą, że jest aniołem naprawdę, a nie tylko w przenośni. Uriel również się niepokoił czekającym go spotkaniem z najbliższą rodziną Taran. Villemann szukał wzrokiem Danielle i doznał ukłucia w sercu, gdy stwierdził ponownie, jaka jest drobna i maleńka, jaka bezradna i cudownie urodziwa. Danielle natomiast próbowała pochwycić wzrok Dolga, on jednak wołał coś do Erlinga i dla niej nie miał czasu. Był taki nieprawdopodobnie przystojny, kiedy się uśmiechał. Na ten widok Danielle ogarniała jakaś nieokreślona tęsknota i serce zaczynało jej bić mocniej. Ale on uśmiechał się tak rzadko...

Danielle ubóstwiała Dolga od czasu, kiedy uratował ją i Rafach z więzienia Virneburgów, co miało miejsce mniej więcej dziesięć. lat temu. Wtedy go podziwiała. Teraz jej ubóstwienie przerodziło się w smutną, bolesną, budzącą poczucie pustki miłość. Czuła tę pustkę dlatego, że on nigdy nawet najmniejszym gestem nie dal do zrozumienia, iż byłby skłonny jej uczucia podzielać, że byłby zdolny do czegoś więcej niż tylko siostrzane-braterskie przywiązanie. A to sprawiało ból, czasami trudny do zniesienia.

Miłość Danielle do Dolga byla czysto platoniczna. Dziewczyna marzyła o tym, by mieszkać z nim razem, towarzyszyć mu zawsze, by obejmował ją i przytulał i by mogła mu kłaść głowę na piersi. On gładziłby ją delikatnie po głowie i szeptał pełne miłości słowa.

Dalej w swoich romantycznych marzeniach się nie posuwała. Danielle prowadziła życie spokojne, nie miała wiele kontaktów ze światem i wciąż mało co wiedziała o sprawach dorosłych ludzi. Jeden jedyny raz nadarzyła się okazja, by dowiedziała się, że istnieje coś więcej. Było to w ciągu tych kilku krótkich chwil, gdy w lesie spotkała Sigiliona. Wszystko trwało wprawdzie zbyt krótko, by zdążyła zobaczyć jego ogromny męski organ, ale promieniująca z niego zmysłowość wywołała w niej nie znane dotychczas drżenie całego ciała. Gdyby wtedy została nieco dłużej i przyjrzała się uważniej... Może by potrafiła zrozumieć.

Ale wszystko wydarzyło się tylko ten jeden raz i nigdy więcej. Może więc sprawy miały się tak, że Danielle nieświadomie pragnęła być z Dolgiem, bowiem on w tych akurat sprawach oznaczał całkowite bezpieczeństwo? Dolg był bohaterem, o którym romantyczne dziewczyny mogły marzyć i niczym to nie groziło. Jeśli chodzi o stronę życia, która młode damy przyprawia o drżenie, o to nieznane, czego istnienie tylko czasami się przeczuwa, to bliskość Dolga nie stanowiła żadnego zagrożenia.

Danielle spoglądała teraz na niego w pełnym podziwu uniesieniu. Był tak cudownie zbudowany, z tą twarzą jak wyrzeźbioną ze złocistej kości słoniowej, od której wspaniale odbijały się czarne jak smoła, wielkie, lekko skośne oczy. Usta, niebywale kształtne, uśmiechały się do oczekującej rodziny, która nie widziała go od tak dawna. Uśmiechały się również do niej, Danielle, ale Dolg nikogo nie wyróżniał. Danielle nie byla dla niego nikim specjalnym. Och, mogłaby umrzeć ze szczęścia, i z rozczarowania!

Tiril przyglądała się swojej matce, zatroskana, czy Theresa się zbyt mocno nie postarzała, jakby chciała sprawdzić, ile jeszcze czasu zostało im razem. Za nic nie chciałaby jej utracić. Ale Theresa wyglądała dokładnie tak jak zawsze, szczęśliwa ze swoim Erlingiem i przybranymi dziećmi, Danielle i Rafaelem. Nic w jej wyglądzie nie budziło niepokoju.

Móri, który wiedział, że podczas ich nieobecności Taran przeżyła w Norwegii nieprzyjemne przygody, odetchnął z ulgą, na widok rozpromienionej twarzy córki.

Rafael zmarszczył brwi.

- Co jest z Dolgiem? - zastanawiał się głośno.

- Właśnie myślałam o tym samym - powiedziała Theresa. - Wydaje się jakiś jakby niepodobny do siebie.

Uriel na nic takiego nie zwrócił uwagi, ale on przecież nigdy jeszcze Dolga nie widział. Wszyscy pozostali zaś byli wyraźnie zaniepokojeni.

- Nie wydaje mi się, żeby coś w nim przygasło - mówiła Taran w zamyśleniu. - W dalszym ciągu sprawia nieziemskie wrażenie. Powiedziałabym raczej, że pojawiły się jakieś nowe cechy, choć nie umiem tego określić.

- Tak jest - poparła ją Theresa. - Stal się jakby wyraźnie władczy.

- Masz rację. - Erling też zauważył to samo. - Ale to nie jest złe pragnienie władzy, raczej... autorytet. Rafael kiwał głową.

- To wprost z niego promieniuje. Sila i władza. Zastanawiam się, jak do tego doszła. I dlaczego.

Statek przybił do brzegu. Villemann wyskoczył, zanim jeszcze ustawiono trap. Nero poszedł za jego przykładem. Na szczęście obaj wylądowali na kei.

Kiedy już wszyscy wysiedli i wielka ceremonia powitalna dobiegła powoli końca, Theresa szepnęła do Móriego:

- Co się stało z Dolgiem? Wszyscy się nad tym zastanawiamy.

- Zauważyliście? Wy także? Po raz pierwszy zwróciliśmy na to uwagę na morzu, podczas podróży. „To jakaś niezwykła władczość w jego zachowaniu, w wyglądzie, prawda?

- Właśnie.

- Ale nie ma w tym ani odrobiny zła - szepnął Móri. - To po prostu siła.

Theresa zgadzała się z nim, mimo to nie mogła przestać się dziwić.

- O wszystkim opowiemy wam później - zakończył Móri uspokajająco.

Tiril przyglądała się uważnie Urielowi. Zauważyła, że wargi młodzieńca poruszają się w bezgłośnej modlitwie, po łacinie, co pewnie musi bardzo cieszyć jej matkę. Gdzież to Taran go wynalazła?

Wszyscy nowo przybyli słyszeli już sporo na temat Uriela od pani powietrza, ale żeby to miał być prawdziwy anioł stróż? Na myśl o tym uśmiechali się ukradkiem. Znowu fantazja i dziwne marzenia Taran, to oczywiste!

Już tutaj, na nabrzeżu bergeńskiego portu, wszyscy witali go serdecznie jako nowego członka rodziny, a jeśli żywili jakieś wątpliwości, to się one powoli rozwiewały. Anioł? Głupstwa! To po prostu wspaniały młody mężczyzna, nic więcej. Widzieli oto jego zgrabną sylwetkę o długich do ramion włosach i niebieskich, ufnych oczach. Jego ogromne zauroczenie Taran miało najzupełniej ziemski charakter.

Bądź dla niego dobra, Taran, myślał Móri.

- No, córeczko, tym razem miałaś szczęście - powiedziała Tiril ze śmiechem. - Witaj w rodzinie, Urielu, mój zięciu!

On uśmiechnął się także, uszczęśliwiony, choć skrępowany. Wszyscy okazywali mu tyle sympatii.

I tylko brat Taran, Dolg, wpatrywał się w Uriela z wyrazem powagi w oczach.

On wie, pomyślał anioł lekko przestraszony. On wie, że nie jestem całkiem z tego świata. Ale czy rozumie, kim jestem tak naprawdę? Czy domyśla się, że ma do czynienia, w najdosłowniejszym sensie, z zabłąkanym aniołem stróżem?

A poza tym ty, mój przyszły szwagrze, też nie jesteś całkiem ziemski, trzeba powiedzieć. Kimkolwiek jednak jesteś, to nie należysz do rodu aniołów. Do przeciwnej strony zresztą także nie. Czy to prawda, co mówi Taran, że w twoich żyłach płynie krew jakiejś wymarłej rasy? Gotów jestem uwierzyć, że mówi prawdę.

Villemann, gdy tylko się znalazł na lądzie, szukał wzroku Danielle. Tak bardzo chciałby się przekonać, czy do niego tęskniła. Ona jednak widziała wyłącznie Dolga. Villemann czuł, że serce przygniata mu bardzo ciężki kamień. Tyle tęsknoty! Tyle marzeń! A Dolg nawet nie spojrzy w jej stronę. Villemann widział, że nadzieja gaśnie również w oczach Danielle.

To sprawiało mu ból. Podwójny. Cierpiał za siebie i za nią również.

Villemann bowiem miął dobrą i szczerą duszę, w której nie było miejsca na zazdrość. Odczuwał jedynie żal na myśl o ukochanej Danielle.

Opanował się jakoś i bardzo serdecznie uściskał babcię. Jakby ona właśnie najlepiej go rozumiała.

- Jak dobrze znowu was wszystkich widzieć - powtarzała Theresa.

- Och, i tyle mamy do opowiedzenia! - zapewniał Villemann.

- My również - wtrąciła jego siostra bliźniaczka. - Chodźmy już stąd, jak najdalej od tego portu, gdzie wszystko cuchnie smołą i dziegciem. Znajdźmy jakieś przytulne miejsce, żeby spokojnie porozmawiać!

W jakiś czas potem siedzieli w domu Erlinga syci i zadowoleni z pysznego obiadu, ożywieni licznymi opowieściami, które obie strony przekazywały sobie nawzajem, oraz tym, że udało się, w końcu rozwiązać dwa poważne problemy.

Pierwszym było imię dla Uriela.

- To w ogóle nie jest żaden problem - stwierdziła Tiril stanowczo. - Michał, Gabriel i Rafael to również imiona archaniołów, a dzisiaj nikogo nie dziwi, że noszą je ludzie. Znamy Uriela jako Uriela. Dlaczego nie miałby przy tym imieniu pozostać?

Takie rozwiązanie rzeczywiście tym z rodziny, którzy czekali w Norwegii, jakoś nie przyszło do głowy. Być może żywili zbyt wielki respekt dla tego najmniej znanego z czterech potężnych archaniołów?

- Najprostsze rozwiązania są zawsze najbardziej genialne - stwierdził Erling. - Co ty na to powiesz, Urielu?

Ten zdążył się już oswoić z nową propozycją i z zapałem kiwał głową.

- No, no, mieć archanioła za zięcia - westchnęła Tiril wzruszona, bo teraz już wszyscy poznali przeszłość narzeczonego Taran. - Czy to nie Uriel doprowadził do całkowitego zaciemnienia Słońca podczas ukrzyżowania dzięki przesunięciu planety Adamida i ulokowaniu jej pomiędzy Ziemią i Słońcem?

- Uriel nie jest archaniołem, mamo - przypomniała jej Taran. - Tak samo jak nie jest nim Rafael. Uriel zaledwie trochę powąchał anielskiego królestwa...

- Taran, na miłość boską! - krzyknęła Theresa. - Jak ty się wyrażasz? I dość już na ten temat! Teraz chcielibyśmy zobaczyć czerwony kamień. Granat, jak go nazywacie. Ale czy naprawdę jesteście pewni, że to nie rubin?

Właśnie ciebie chcieliśmy o to zapytać, Thereso - rzekł Móri. Jego słowa bardzo księżnej pochlebiły. Znaczyć cokolwiek w tej niebywale pod wszelkimi względami uzdolnionej rodzinie to nie byle co.

Pod pojęciem „uzdolnieni” rozumiała nie tyle inteligencję i geniusz, ale właśnie to, co to słowo w najściślejszym sensie oznacza: Ze jej bliscy przynieśli na świat liczne i wyjątkowe uzdolnienia w najbardziej nieoczekiwanych kierunkach.

Kiedy Dolg wypakowywał czerwony kamień, w pokoju panowała kompletna cisza. Napięcie rosło, Dolg ostrożnie rozwijał kamień, ciemne meble połyskiwały w półmroku. Szafirem opiekował się teraz Villemann, a Taran zapewniała, że ten wspaniały kamień uczynił go dużo sympatyczniejszym. Villemann wykrzywił się do niej paskudnie, w głębi duszy jednak wiedział, że siostra po prostu mu zazdrości. Najchętniej sama by się zajęła klejnotem.

Nareszcie czerwona kula ukazała się zebranym w całej swojej okazałości. W blasku woskowych świec płonęła i mieniła się cudownymi refleksami. Wszyscy westchnęli głośno z podziwu.

- Ale to przecież nie jest granat! - zawołała Theresa. - Dolg, czy mogłabym potrzymać?

- Bardzo proszę, babciu. Kamień nie wyrządzi ci najmniejszej krzywdy, może tylko przyda ci jeszcze trochę więcej autorytetu.

- Tak jak tobie, rozumiem. Nie mam nic przeciwko temu - mruknęła, ujmując ostrożnie kamień w drżące dłonie.

Kula natychmiast zaczęła wysyłać na pokój piękne, tęczowe fale chybotliwego światła. Theresa nie czuła się tym zaszczycona, raczej odczuwała lęk. Odłożyła kamień, lecz on nie przestawał się mienić, na pokrytych boazerią ścianach tańczyły czerwonawe refleksy.

- Dolg, ten kamień jest przecież niebezpieczny!

- Władza nie jest niebezpieczna.

- No, nie wiem. Pomyśl, co mogłoby się stać, gdyby klejnot dostał się w nieodpowiednie ręce! Widzimy przecież, że na tobie zdążył już odcisnąć piętno.

- I ja to wiem - odparł Dolg krótko. - Ufam jednak, że potrafię panować nad siłą, jaka z niego na mnie spływa.

- Jestem pewna, że potrafisz.

Dolg był teraz taki dorosły i stanowczy, taki poważny i mądry, budzący zaufanie, choć przecież jeszcze taki młody. Nikt by nie pomyślał, że ma niewiele ponad dwadzieścia lat.

Theresa ponownie ujęła kamień. Wszyscy czekali w milczeniu, gdy obracała go powoli i oglądała, unosząc w górę ku światłu wielkiego żyrandola. Ciepły blask kamienia pulsował w pokoju tak mocno, że Theresa przestraszyła się i chciała go ponownie odłożyć. Móri ją jednak powstrzymał.

- Nie przejmuj się tym promieniowaniem, Thereso! Odwróciła się do niego.

- Ale ja odbieram je jako ostrzeżenie.

- Obserwowaliśmy to już przedtem i nic złego się nie stało. Nie przeszkadzaj sobie.

Bardzo niepewnie podjęła oględziny kamienia. Po chwili rzekła z wahaniem:

- Nie jest to też rubin. Zbyt ciemny jak na to. A więc ani granat, ani rubin. I absolutnie nie karneol. To jest korund, należący do tej samej grupy, co rubiny i szafiry. Ale nigdy nie widziałam niczego podobnego.

Opuściła ogromną kulę i wpatrywała się w nią uważnie.

- Drodzy przyjaciele! Mnie się wydaje, że mamy oto do czynienia z kamieniem szlachetnym, jakiego ludzkość do tej pory nie znała. Nie wiemy więc również, jakie są jego właściwości.

Zaległa głęboka cisza. Ci wszyscy, którzy jeździli na Islandię, sami już wcześniej doszli to takiego wniosku.

- Myśli mama, że pochodzi on z innej gwiazdy? - zapytała Tiril.

- Albo z głębin ziemi - odparła księżna. - Urielu, a co ty na to powiesz? Wiesz może coś na ten temat? Z żalem potrząsnął głową.

- Nie, on wie tylko co nieco o Blitildzie - wtrąciła Taran złośliwie, ale zaraz dodała: - Wybacz, Uriel, skończyliśmy już z nią.

- Ostatecznie!

Theresa zwróciła kamień Dolgowi i tęczowe promieniowanie ustało.

- Żałuję, ale nie jestem w stanie nadać mu imienia. Myślę, że możemy go nazywać po prostu „czerwony kamień”. Taran natychmiast wystąpiła z własną propozycją. - Czy nie moglibyśmy go nazywać grabinen? - zapytała.

- Albo runaten - wtrącił Villemann, który zawsze podążał myślami za rozumowaniem siostry. - Myślę zresztą, że Cień powinien coś w tej sprawie wiedzieć.

Dolg uśmiechnął się krzywo.

- Cień mówi wyłącznie to, co sam chce. A akurat w tym przypadku nie chce powiedzieć nic. Pytałem go już, ale on zaciska wargi i milczy. To zaś oznacza, że sam muszę sobie poradzić z problemem. Niekiedy pomaga mi w różnych sprawach, najczęściej jednak znalezienie odpowiedzi jest moim zadaniem.

Villemann kiwał głową z miną, która miała wyrażać głęboką powagę i zadumę.

Móri rzekł, jakby podążając tropem własnych myśli:

- Niebieski kamień ma właściwości uzdrawiające, on sprzyja budowaniu, czynieniu dobra. Czerwony natomiast jest rujnujący.

Tego bym nie powiedziała - zaprotestowała Tiril.

- Zgoda, nie jest, ale tylko do czasu, dopóki znajduje się w dobrych rękach - stwierdził Móri. - Widziałaś przecież., co uczynił rycerzom zakonnym. To było groteskowe, ale też w najwyższym stopniu przerażające. Myślę, że powinniśmy go oddać pod wyłączną opiekę Dolga. A ty, mój synu, pilnuj, by kamień nie dostał się w niepowołane ręce!

- Nigdy nie zamierzałem do tego dopuścić.

Theresa poczuła ciepło w sercu. Jej przecież Dolg oddał klejnot bez zastrzeżeń.

Chociaż tylko na krótką chwilę. Theresa próbowała ustalić, czy wywarł jakiś wpływ na jej osobowość. Jakoś nie mogła niczego zauważyć. W każdym razie nie stało się nic takiego jak wtedy, kiedy brała do rąk niebieską kulę. Tamten kamień sprawiał, że przenikały ją gorące dreszcze. To było cudowne uczucie.

A czerwony?

Trudno powiedzieć.

- Teraz nadeszła już chyba pora, by wrócić do domu - powiedział Erling. - Do Theresenhof.

- Owszem - przytaknęła Theresa. - Tym razem popłyniemy statkiem.

- No, no - wtrąciła Taran. - Statkiem? Jeśli chodzi o porty morskie, to z tym w Austrii chyba nietęgo... - zaśmiała się.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin