R035. Donald Robyn - Motuaroha.pdf

(595 KB) Pobierz
7702837 UNPDF
ROBYN DONALD
Motuaroha
Harlequin
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Madryt • Mediolan • Paryż • Sydney
Sztokholm • Tokio • Warszawa
7702837.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pełnia lata!
Słowa te miały w sobie coś magicznego. Finley MacMil-
lan odgarnęła z twarzy ciemnobrązowe włosy i z zadowole­
niem wyciągnęła się na kocu. Długie promienie słońca
migotały, kiedy spoglądała w górę na srebrnozielony
baldachim drzewa pohutukawa. Ziewnęła ukazując drob­
ne zęby i z błogim uśmiechem przymknęła oczy.
Zanim opanowała ją senność, pomyślała, że nawet
zapalenie płuc może mieć pewne dobre strony. W jej
przypadku były to trzy tygodnie rekonwalescencji na
Motuaroha. Intrygująca nazwa - co spowodowało, że
żyjący tu niegdyś Maorysi nazwali swój kraj „wyspą
miłości"? Ziewnęła ponownie, odkładając ten problem
na później. Dla niej miłość mogłaby nie istnieć - nie
miała na nią czasu. Była najzupełniej szczęśliwa, kiedy
leżała w cieniu i słuchała szumu fal dobiegającego
z pobliskiej plaży, niewyraźnego pykania silnika motorów­
ki w zatoce i przytłumionych okrzyków niezmordowanych
tenisistów, zamęczających się wzajemnie na hotelowym
korcie.
Południe w lecie to pora sjesty. Pełen zadowolenia
uśmiech wygiął wargi Finley i zapadła w sen.
Obudziło ją gwałtowne ujadanie. Na chwilę wpadła
w panikę i gorączkowo usiłowała zrozumieć, co się
stało. Wokół rozlegało się zajadłe szczekanie i warczenie.
Hałas był taki, jakby stado psów kłóciło się, który z nich
będzie mógł zagryźć swoją ofiarę. Kiedy uświadomiła
sobie, że wciąż jest nie tknięta, otworzyła oczy. To, co
zobaczyła, sprawiło, że poderwała się raptownie.
- Nie! Nie wolno! - krzyknęła.
Oba psy, wychudzony czarny spaniel i piękny bojowy
owczarek, usłyszawszy kategoryczny zakaz, przerwały
spór i podniosły głowy z identycznym wyrazem niezado­
wolenia i irytycji.
- Siad! - rozkazała. Ku jej zdziwieniu oba natychmiast
usłuchały. Dobrze odżywiony owczarek nie zwracał uwagi
na rozrzucone na ziemi resztki jej lunchu, ale oczy
spaniela były utkwione w najbliższym kawałku jedzenia.
Z pyska ciekła mu ślina.
- Moje ty biedactwo! - powiedziała Finley, widząc,
że jego skóra ciasno opina sterczące żebra. Splątana,
zbita sierść była matowa i brudna, z ciemnych oczu
wyzierał głód, który sprawił, że spaniel nie bał się ani jej,
ani dużo większego od siebie owczarka.
Nie zwracając uwagi na to, że podczas snu góra jej
bikini zsunęła się aż do pasa, dziewczyna sięgnęła po
dużą bułkę, wyjęła ją z plastikowej torebki i podała psu.
Owczarek zaskomlał, uderzając ogonem o ziemię,
podczas gdy spaniel przełykał z pośpiechem, świadczącym,
jak bardzo był wygłodzony.
- Zastanawiam się, czy powinnam dać ci coś jeszcze
- powiedziała z namysłem. - Człowiekowi mogłoby to
zaszkodzić, lecz psy są bardziej wytrzymałe niż przeciętny
homo sapiens. Myślę jednak, że na razie jedna bułka
wystarczy.
Żałosny skowyt zdawał się mówić co innego. Raptem
rozległ się stukot końskich kopyt i Finley obróciła
głowę. Od strony drucianego ogrodzenia, oddzielającego
tereny hotelowe od pastwisk dla bydła i owiec, w jej
kierunku cwałował koń. Sądząc z wyrazu malującego się
na opalonej twarzy jeźdźca, doceniał on w pełni widok
małych, jędrnych piersi i szczupłych nóg Finley.
- Cholera! - wymamrotała podciągając kostium
i przeklinając ciągły brak pewności siebie, który spowo­
dował zaczerwienienie skóry na całym ciele. - Chyba
jestem jedyną kobietą na świecie, której rumienią się
nawet nogi.
Już była przygotowana na głupią uwagę albo dwu­
znaczny uśmieszek, lecz, o dziwo, nieznajomy swoje
pierwsze słowa skierował do psa.
- Chodź tutaj, Blue!
Owczarek wstał, wyszczerzył zęby w kierunku Finley
i pobiegł z powrotem za ogrodzenie. Usiadł w bezpiecznej
odległości od końskich kopyt i podrapał się z zadowole­
niem.
Finley spojrzała w górę, nieświadoma tego, że się
uśmiecha. Zarówno koń - deresz o delikatnym, rozumnym
pysku, jak i siedzący na nim mężczyzna wydawali się
olbrzymi. Finley nigdy bardziej niż w tej chwili nie
wydawała się sobie taka filigranowa. Ostrożnym, zafas­
cynowanym spojrzeniem obserwowała, jak intruz zsiada
z konia i zawiązuje wodze wokół najbliższego słupka.
Uchylił kapelusza w jej stronę, odsłaniając włosy koloru
dojrzałego zboża.
- Ten pies się zgubił - oznajmił uprzejmie.
- To widać. Jest też bardzo wygłodniały.
Bursztynowe oczy, śledzące pilnie jej twarz, zalśniły
rozbawieniem.
- Nie jestem za to odpowiedzialny.
- Nie twierdzę, że pan jest. - Następna niezrozumiała
fala gorąca oblała jej skórę. Zaczęła jeszcze raz, z nieco
przesadnym spokojem. - Jak pan sądzi, co powinnam
z nim zrobić?
Spojrzał obojętnie w dół, na psa, i ponownie zajrzał
jej w oczy.
- Nie ma obroży, więc przypuszczalnie jego poprzedni
właściciele go nie chcą. Domyślam się, że mieli zbyt
miękkie serca, aby go zabić, więc wyrzucili z łódki.
Powinien zostać zastrzelony.
Finley pomyślała, iż nie chciałaby, aby ten człowiek
był jej wrogiem. Kiedy mówił o byłych właścicielach
psa, jego mocne rysy stwardniały w sposób, który mógł
wywołać przestrach. Ale po chwili szorstki wyraz twarzy
ustąpił miejsca uśmiechowi o tak zniewalającym uroku,
że minęła chwila, zanim zdołała zaprotestować.
- Pan nie może go zastrzelić! To nie jego wina, że tak
się stało. Proszę spojrzeć, biedak jest wystraszony.
Schyliła się, żeby pogładzić zmierzwione kudły. Nie­
znajomy nagle schwycił ją za rękę tak silnie, że niemal
uczuła ból. Finley podniosła wściekły wzrok, usiłując
jednocześnie ukryć wstrząs, jakiego doznała pod wpływem
tego dotknięcia. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć,
obcy uwolnił jej dłoń i jak gdyby nigdy nic powiedział:
- Proszę nigdy nie dotykać obcego psa. Ze strachu
może ugryźć rękę, która go głaszcze. A poza tym prawie
na pewno ma mnóstwo pcheł i kleszczy - dodał kpiąco.
- Och!
- Przede wszystkim na uszach.
Finley uklękła bez zwłoki i zaczęła sprawdzać długie
uszy psa. Nie zwracała uwagi na mężczyznę, dopóki nie
przekonała się, że nie ma tam żadnych kleszczy ani
innych insektów.
- Zrobiła to pani bardzo fachowo - zauważył nieznajo­
my, pochylając się nad zwierzęciem. - Czy miała pani psy?
- Nie, ale jestem lekarzem - odpowiedziała Finley
z roztargnieniem, obserwując, jak jego mocne palce
badają psa z wprawą i delikatnością.
- Lekarzem?
Westchnęła lekko i spojrzała w górę. Jego błyszczące
oczy nie były całkiem bursztynowe, raczej złote, w dziw­
nym, jasnym kolorze oczu lwa, podkreślonym przez
ciemne brwi i rzęsy. Rzęsy miał nieprawdopodobnie
długie, zakręcone. Finley zdawała sobie sprawę, że gapi
się na niego, ale zupełnie nie była w stanie nad sobą
zapanować. Twarz, rozświetlona przez te nadzwyczajne
oczy, nie była piękna, ale biła z niej pewność siebie, siła
i charakter.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin