Kapuscinski Ryszard - Wojna futbolowa.doc

(122 KB) Pobierz
Wojna futbolowa

KAPUŚCIŃSKI RYSZARD

Wojna futbolowa

 

Luis Suarez powiedział, że będzie wojna, a we wszystko, co mówił Luis - wierzyłem. Mieszkaliśmy razem w Meksyku, Luis dawał mi lekcje Ameryki Łacińskiej. Czym jest i jak ją rozumieć. Potrafił przewidzieć wiele wydarzeń. W swoim czasie przewidział upadek Goularta w Brazylii, upadek Boscha w Dominikanie i Jimeneza w Wenezueli. Na długo przed powrotem Perona wierzył, że stary caudillo będzie znowu prezydentem Argentyny, zapowiedział też rychłą śmierć dyktatora Haiti Françoisa Duvaliera, któremu wszyscy dawali wiele lat życia. Luis umiał poruszać się po sypkich piaskach tutejszej polityki, w których tacy amatorzy jak ja grzęźli beznadziejnie, co krok popełniając błędy.

Tym razem swoją opinię o czekającej nas wojnie Luis wygłosił po odłożeniu gazety, w której przeczytał sprawozdanie z meczu piłki nożnej rozegranego między reprezentacjami Hondurasu i Salwadoru. Obie drużyny walczyły o prawo udziału w mistrzostwach świata, zapowiedzianych na lato 1970 roku w Meksyku. Pierwszy mecz odbył się w niedzielę 8 czerwca 1969 roku w stolicy Hondurasu Tegucigalpie.

Nikt na świecie nie zwrócił uwagi na to wydarzenie. Drużyna Salwadoru przyjechała do Tegucigalpy w sobotę i spędziła w hotelu bezsenną noc. Drużyna nie mogła spać, ponieważ była obiektem wojny psychologicznej rozpętanej przez kibiców Hondurasu. Hotel otoczyło mrowie ludzi. Tłum walił kamieniami w szyby, tłukł kijami w blachy i w puste beczki. Raz po raz wybuchały hałaśliwe petardy. Przeraźliwie wyły klaksony ustawionych przed hotelem aut. Kibice gwizdali, wrzeszczeli, wznosili wrogie okrzyki. Trwało to przez całą noc. Wszystko po tu, żeby drużyna gości, niewyspana, zdenerwowana, zmęczona, przegrała mecz. W Ameryce Łacińskiej są to zwyczajne praktyki, które nikogo nie dziwią.

Następnego dnia Honduras pokonał zaspaną drużynę Salwadoru 1:0.

Kiedy napastnik Hondurasu, Roberto Cardona, strzelił w ostatniej minucie zwycięską bramkę, siedząca w Salwadorze przed telewizorem 18-letnia Amelia Bolanios zerwała się i pobiegła do biurka, gdzie w szufladzie leżał pistolet jej ojca. Popełniła samobójstwo strzelając sobie w serce. "Młoda dziewczyna, która nie mogła znieść, że jej ojczyzna została rzucona na kolana" - pisał nazajutrz dziennik Salwadoru "El Nacional". W pogrzebie Amelii Bolanios, transmitowanym przez telewizję, wzięła udział cała stolica. Na czele konduktu maszerowała kompania honorowa wojska ze sztandarem. Za trumną okrytą flagą narodową szedł prezydent republiki w otoczeniu ministrów. Za rządem kroczyła piłkarska jedenastka Salwadoru, która tego dnia rano, wygwizdana, wyśmiana i opluta na lotnisku w Tegucigalpie, wróciła specjalnym samolotem do kraju.

Ale po tygodniu w stolicy Salwadoru - w San Salwadorze, na stadionie o pięknej nazwie Flor Blance (Biały Kwiat) odbył się rewanż. Tym razem drużyna Hondurasu spędziła bezsenną noc: wrzeszczący tłum kibiców wybił wszystkie okna w hotelu, wrzucając do środka tony zgniłych jaj, zdechłych szczurów i cuchnących szmat. Zawodnicy zostali przewiezieni na stadion w wozach pancernych I Zmechanizowanej Dywizji Salwadoru, co uratowało ich przed żądną zemsty i krwi gawiedzią, która stała na trasie przejazdu trzymając portrety bohaterki narodowej - Amelii Bolanios.

Cały stadion był otoczony wojskiem. Wokół boiska stały kordony żołnierzy doborowego pułku Guardia Nacional z rozpylaczami gotowymi do strzału. W czasie odgrywania hymnu Hondurasu stadion wył i gwizdał. Następnie, zamiast flagi narodowej Hondurasu, którą spalono na oczach oszalałej ze szczęścia widowni, gospodarze wciągnęli na maszt brudną, podartą ścierkę. Zrozumiałe, że w tych warunkach zawodnicy z Tegucigalpy nie myśleli o grze. Myśleli, czy wyjdą stąd żywi. "Całe szczęście, że przegraliśmy ten mecz" - powiedział z ulgą trener gości, Mario Griffin.

Salwador zwyciężył 3:0.

Prosto z boiska, w tych samych wozach pancernych, odwieziono drużynę Hondurasu na lotnisko. Gorszy los spotkał jej kibiców. Bici i kopani, uciekali w stronę granicy. Dwie osoby poniosły śmierć. Kilkadziesiąt trafiło do szpitala. Gościom spalono 150 samochodów. W kilka godzin później granica między obu państwami została zamknięta.
O tym wszystkim przeczytał Luis w gazecie i powiedział, że będzie wojna. Był kiedyś wytrawnym reporterem i znał dobrze swój teren.

W Ameryce Łacińskiej, mówił, granica między futbolem a polityką jest niezmiernie wąska. Długa jest lista rządów, które upadły lub zostały obalone przez wojsko, ponieważ drużyna narodowa poniosła porażkę. Zawodnicy drużyny, która przegrała, są nazywani później w prasie zdrajcami ojczyzny. Kiedy Brazylia zdobyła w Meksyku mistrzostwo świata, mój kolega - Brazylijczyk, emigrant polityczny, był zrozpaczony: "Prawica woj skowa - powiedział - ma zapewnione co najmniej pięć lat spokojnych rządów". W drodze do tytułu mistrzowskiego Brazylia pokonała Anglię. Wychodzący w Rio de Janeiro dziennik "Jornal dos Sportes" w artykule pt. "Jezus broni Brazylii" tak wyjaśnia przyczynę wygranej: "Ilekroć piłka leciała w stronę naszej bramki i gol wydawał się nieuchronny, Jezus spuszczał nogę z obłoków i wykopywał piłkę na aut". Do artykułu dołączono rysunki ilustrujące to nadprzyrodzone zjawisko.

Kto idzie na stadion, może stracić życie. Oto mecz, w którym Meksyk przegrywa z Peru 1:2. Rozgoryczony kibic meksykański woła ironicznym tonem: Viva Mexico! W kilka chwil później ginie zmasakrowany przez tłum. Ale czasem rozbudzone emocje znajdują ujście w innej formie. Po meczu, w którym Meksyk pokonał Belgię 1:0, pijany ze szczęścia Augusto Mariaga - naczelnik więzienia dla skazanych na dożywocie w Chilpancingo (Meksyk, stan Guerrero), biega z pistoletem w ręku, strzela w powietrze i z okrzykiem: Viva Mexico! otwiera wszystkie cele wypuszczając na wolność 142 groźnych, ciężkich przestępców. Sąd uniewinnia Mariagę, "ponieważ - czytamy w uzasadnieniu wyroku - działał w uniesieniu patriotycznym".

- Myślisz, że warto pojechać do Hondurasu? - spytałem Luisa, który redagował wtedy poważny i wpływowy tygodnik "Siempre".
- Myślę, że warto - odpowiedział - na pewno coś się zdarzy.

Następnego dnia rano byłem w Tegucigalpie.
O zmierzchu nadleciał nad miasto samolot i zrzucił bombę. Wszyscy słyszeli wybuch tej bomby. Sąsiednie wzgórza powtarzały gwałtowny odgłos rozrywanego metalu i dlatego niektórzy mówili potem, że była to cała seria bomb. Miasto ogarnęła panika. Ludzie uciekali do bram, kupcy zamykali sklepy. Porzucone samochody stały na środku ulicy. Jakaś kobieta przebiegła chodnikiem wołając: - Moje dziecko, moje dziecko! Potem umilkła i zrobiło się cicho. Zapadła taka cisza, jakby to miasto już nie żyło. Za chwilę zgasło światło i cała Tegucigalpa pogrążyła się w ciemnościach.

Pognałem do hotelu, wpadłem do pokoju, wkręciłem papier w maszynę i próbowałem napisać depeszę do Warszawy. Spieszyłem się, ponieważ wiedziałem, że w tej chwili jestem tutaj jedynym zagranicznym korespondentem i że mogę być pierwszym, który przekaże światu wiadomość o wybuchu wojny w Środkowej Ameryce.

Ale w pokoju było bardzo ciemno, nic nie widziałem. Zszedłem po omacku na dół, do recepcji, gdzie pożyczyli mi świecę. Wróciłem, zapaliłem świecę i włączyłem tranzystorowe radio. Spiker czytał komunikat rządu Hondurasu o wybuchu wojny z Salwadorem. Potem przeczytał wiadomość, że wojska Salwadoru zaatakowały Honduras na całej linii frontu. Zacząłem pisać:

TEGUCIGALPA (HONDURAS) PAP 14 LIPCA VIA TROPICAL RADIO RCA DZISIAJ SZÓSTA WIECZOREM ROZPOCZĘŁA SIĘ WOJNA SALWADORU Z HONDURASEM LOTNICTWO SALWADORU ZBOMBARDOWAŁO CZTERY MIASTA HONDURASU STOP JEDNOCZEŚNIE WOJSKA SALWADORU PRZERWAŁY GRANICE HONDURASU USIŁUJĄC WEDRZEĆ SIĘ W GŁĄB KRAJU STOP W ODPOWIEDZI NA ATAK AGRESORA LOTNICTWO HONDURASU ZBOMBARDOWAŁO WAŻNIEJSZE OBIEKTY PRZEMYSŁOWE I STRATEGICZNE SALWADORU A SIŁY LĄDOWE PODJĘŁY DZIAŁANIA OBRONNE.

W tym momencie z ulicy zaczął ktoś wołać - Apaga la luz! (Zgasić światło!), kilka razy, coraz bardziej donośnie i nerwowo, więc musiałem zgasić świecę. Dalej pisałem na ślepo, na wyczucie, od czasu do czasu oświetlałem klawiaturę płomieniem zapałki.

RADIO PODAŁO ŻE WALKI TOCZĄ SIĘ NA CAŁEJ SZEROKOŚCI FRONTU I ŻE WOJSKA HONDURASU ZADAJĄ ARMII SALWADORU CIĘŻKIE STRATY STOP RZĄD WZYWA CAŁY NARÓD DO OBRONY ZAGROŻONEJ OJCZYZNY I APELUJE DO ONZ O POTĘPIENIE NAPAŚCI.

Zszedłem z depesząm dół, odnalazłem właściciela hotelu i zacząłem go prosić, żeby ktoś zaprowadził mnie na pocztę. Byłem tu pierwszy dzień, zupełnie nie znałem Tegucigalpy. Nie jest to wielkie miasto - ćwierć miliona mieszkańcówale leży na wzgórzach i ma zawiły układ ulic. Właściciel chciał mi pomóc, ale nie miał nikogo pod ręką, a mnie się spieszyło. W końcu zadzwonił na policję. Żaden policjant nie miał czasu. Więc zadzwonił do straży pożarnej. Przyszło trzech strażaków w strojach bojowych, w hełmach, z toporkami. Witaliśmy się po omacku, nie widziałem ich twarzy. Powiedziałem, że błagam, aby zaprowadzili mnie na pocztę. Znam dobrze Honduras, kłamałem, i wiem, że jest to kraj najbardziej gościnnych ludzi. Jestem pewien, że mi nie odmówią. Jest bardzo ważne, żeby świat dowiedział się prawdy, kto zaczął wojnę, kto strzelił pierwszy i tak dalej, a chcę ich zapewnić, że napisałem najszczerszą prawdę. Teraz decyduje czas, musimy się spieszyć.

Wyszliśmy z hotelu. Noc była ciemna, widziałem tylko linię ulicy. Nie wiem, dlaczego rozmawialiśmy szeptem. Starałem się zapamiętać drogę i liczyłem kroki. Zbliżałem się do tysią ca, kiedy strażacy zatrzymali się i jeden z nich zapukał do drzwi. Głos z wewnątrz wypytywał nas, cośmy za jedni. Potem drzwi otworzyły się, ale tylko na moment, tak żeby nie wypuścić dużo światła. Teraz byłem w środku. Kazali mi czekać. W całym Hondurasie jest tylko jeden aparat telexu i ten aparat był zajęty przez prezydenta republiki. Prezydent prowadził telexową wymianę zdań z ambasadą Hondurasu w Waszyngtonie, której polecił zwrócić się do rządu Stanów Zjednoczonych o pomoc zbrojną. Trwało to bardzo długo, ponieważ prezydent i ambasador używali niebywale kwiecistego języka, poza tym połączenie rwało się co chwilę.
Dopiero o północy nawiązałem łączność z Warszawą. Maszyna wystukała numer TL 813480 PAP VARSOVIA. Podskoczyłem z radości. Operator zapytał:

- Varsovia to taki kraj?
- To nie kraj. To miasto. Kraj nazywa się Polonia.
- Polonia, Polonia - powtórzył, ale widziałem, że ta nazwa nie chce mu się z niczym skojarzyć.

Zapytał Warszawy:
HOW RECEIVED MSG BIBI ++ _: ? I Warszawa odpowiedziała:
RECEIVED OK OK GREE FOR RYSIEK TKS TKS ++ +!

Wyściskałem operatora, życzyłem mu, żeby cały i zdrowy przeżył wojnę, i ruszyłem w drogę powrotną do hotelu. Ledwie znalazłem się na ulicy i przeszedłem kilkanaście metrów, zdałem sobie sprawę, że jestem zgubiony. Znalazłem się w straszliwych ciemnościach, w ciemnościach gęstych, zbitych, nieprzeniknionych, jakby czarna i gęsta maź zalała mi oczy, nie widziałem dosłownie nic, nawet wyciągniętych przed sobą rąk. Niebo musiało się zachmurzyć, bo zniknęły gwiazdy, nigdzie nie było widać żadnego światła.

Byłem sam wśród obcego i nie znanego mi miasta, którego nie widziałem, które jakby zapadło się pod ziemię. Panowała przejmująca cisza, miasto milczało jak zaklęte, znikąd żadnego głosu, żadnego dźwięku. Szedłem przed siebie, jak ślepiec obmacując mury, rynny i kraty w witrynach sklepów. Uświadomiłem sobie, że mój krok dudni głośno, więc zacząłem skradać się na palcach. Nagle poczułem, że mur skończył się, musiałem dojść do jakiejś przecznicy. A może zaczyna się plac?A może jestem nad wysoką skarpą i dalej jest przepaść? Zacząłem badać nogami teren. Asfalt! To znaczy, że jestem na jezdni. Przeszedłem jezdnię i znowu uczepiłem się muru. Nie wiedziałem, gdzie poczta, gdzie hotel, błądziłem, ale szedłem dalej. Nagle rozległ się potężny huk, poczułem, że tracę równowagę i zwaliłem się na chodnik.

Wywróciłem blaszany śmietnik.

Ulica musiała być tu pochyła, bo śmietnik potoczył się w dół z przeraźliwym łoskotem. W tym momencie usłyszałem ponad sobą ze wszystkich stron naraz trzask otwieranych okien i histeryczne, przerażone szepty

- silencio! silencio! miasto, które chciało, żeby na tę noc świat o nim zapomniał, żeby mogło zatonąć w ciemnościach i w milczeniu - broniło się przed zdemaskowaniem.

W miarę jak pusty śmietnik toczył się w dół ulicy, kolejno coraz dalej i dalej ode mnie otwierały się okna i niósł się to błagalny, to pełen wściekłości szept

- silencio! silencio! Ale nie było sposobu powstrzymać blaszanego potwora, który turlał się przez wymarłe ulice jak opętany, łomotał o kamienie, walił w latarnie, grzmiał i huczał. Przywarłem do chodnika. Leżałem przerażony, pot ściekał ze mnie. Bałem się, że zaczną strzelać w moją stronę. Dopuściłem się aktu zdrady wobec miasta. Wróg mógł usiyszeć hałas śmietnika i ustalić położenie Tegucigalpy, której w inny sposób, w tych ciemnościach i ciszy, nie można było znaleźć. Pomyślałem, że mam tylko jedno wyjście - uciekać, wiać jak najdalej. Zerwałem się i popędziłem przed siebie. Bolała mnie głowa, ponieważ padając na chodnik uderzyłem się mocno. Gnałem jak szalony, aż potknąłem się o coś i upadłem na twarz i poczułem w ustach krew. Podniosłem się i oparłem o mur. Obręcz murów zacisnęła się wokół mnie, stałem skulony, uwięziony przez miasto, którego nie widziałem. Wyglądałem światła latarek, bo myślałem, że wyślą za mną pościg. Schwytają intruza, który złamał ostatni rozkaz wojenny zakazujący komukolwiek wychodzić nocąm ulice. Ale nic, panowała grobowa cisza i nienaruszona ciemność. Powlokłem się dalej, z rękoma wyciągniętymi przed siebie, zbłąkany w labiryncie murów, potłuczony, skrwawiony, w podartej koszuli. Już chyba minęły wieki, już chyba doszedłem na koniec świata. Nagle lunęła ulewa, gwałtowna, tropikalna. Na moment błyskawica oświetliła upiorne miasto. Stałem wśród nie znanych mi ulic, zobaczyłem jakieś stare i liche kamienice, drewniany dom, latarnię, kocie łby. W ułamku sekundy wszystko to zniknęło. Słychać było tylko szum ulewy i od czasu do czasu - podmuchy wiatru. Stałem zmarznięty, mokry, cały w dreszczach. Wymacałem w murze wnękę bramy i schroniłem się przed ulewą. Wciśnięty między mur i bramę usiłowałem zasnąć, ale bez skutku.

O świcie znalazł mnie tam patrol wojskowy.

- Głupi człowieku - powiedział zaspany sierżant gdzie się włóczysz w wojenną noc?
Patrzyli na mnie podejrzliwie i chcieli mnie zabrać do komendy miasta. Na szczęście miałem przy sobie legitymację i wytłumaczyłem im, co się stało. Odprowadzili mnie do hotelu. Po drodze sierżant powiedział, że przez całą noc trwały na froncie walki, ale front jest daleko i w Tegucigalpie nie słychać, kiedy tam strzelają.

Od rana ludzie kopali okopy i wznosili barykady. Miasto przygotowywało się do oblężenia. Kobiety robiły zapasy i zaklejały okna paskami papieru. Ludzie biegali po ulicach nie wiadomo dokąd, panowała atmosfera paniki. Brygady studentów malowały na ścianach i na płotach wielkie hasła. Bania z poezją pękła nad Tegucigalpą, w kilka godzin mury pokryły się tysiącami napisów.

NIECH NIE MYŚLI TĘPY BURAS, ŻE PODBIJE NASZ HONDURAS

Albo:
HEJ, RODACY, PRZYSZŁA PORA UCIĄĆ GŁOWĘ AGRESORA
POMŚCIMY 3:0!
HAŃBA PORFIRIO RAMOSOWI, KTÓRY ŻYJE Z SALWADORKĄ!
KTO ZOBACZY RAIMUNDO GRANADOSA, NIECH ZAWIADOMI POLICJĘ, TO SZPIEG SALWADORU!
itd., itd.

Latynosi, którzy w ogóle mają obsesję na punkcie szpiegów, wywiadów, konspiracji i spisków, teraz, w warunkach wojennych, w każdym widzieli piątokolumnową wtyczkę. Moja sytuacja też nie wyglądała dobrze. Po obu stronach frontu oficjalna propaganda rozpętała dziką kampanię, winiąc komunistów za wszystkie nieszczęścia, a byłem na tym terenie jedynym korespondentem z kraju socjalistycznego. Mogli mnie wyrzucić, a chciałem być na wojnie do końca.

Poszedłem na pocztę i zaprosiłem operatora na piwo. Był wystraszony, bo choć jego ojciec pochodził z Hondurasu, matka była obywatelką Salwadoru. Jako mieszaniec znalazł się w kręgu podejrzanych. Nie wiedział, co go czeka. Policja spędzała od rana wszystkich Salwadorczyków do prowizorycznych obozów, najczęściej na stadiony. W całej Ameryce Łacińskiej stadiony spełniają podwójną rolę: w czasach spokojnych rozgrywają się tam mecze, w czasie kryzysu zamieniają się w obozy koncentracyjne.
Nazywał się Jose Malaga. Piliśmy piwo w barze koło poczty. Nasza niepewna sytuacja zbratała nas, jechaliśmy na tym samym wozie. Jose co chwila dzwonił do swojej matki, która siedziała zamknięta w domu, i mówił:

- Mamo, u mnie wszystko w porządku, nie wzięli mnie, pracuję.

W południe przyjechało czterdziestu korespondentów, kolegów z Meksyku. Dolecieli samolotem do Gwatemali i tam wynajęli autobus, bo lotnisko w Tegucigalpie było zamknięte. Wszyscy chcieli jechać na front. W tej sprawie poszliśmy do pałacu prezydenta. Był to brzydki, secesyjny budynek w samym śródmieściu, pomalowany na jaskrawoniebieski kolor. Teraz wokół pałacu rozmieszczone były gniazda karabinów maszynowych, ukryte za workami piasku. Na dziedzińcu stały działka przeciwlotnicze. Kręcił się tu tłum wojska. Wewnątrz, w korytarzach, spali żołnierze i walało się pełno broni. Panował ogólny bałagan.

Każda wojna to straszny bałagan i wielkie marnotrawstwo życia i rzeczy. Ludzie prowadząwojny od tysięcy lat, a jednak za każdym razem wygląda to tak, jakby zaczynali wszystko od początku, jakby toczyli pierwsząm świecie wojnę.
Zjawił się jakiś kapitan, który powiedział, że jest rzecznikiem prasowym armii. Zapytany o sytuację stwierdził, że zwyciężają na całym froncie i że nieprzyjaciel ponosi ciężkie straty.

- W porządku - zgodził się Green z AP - ale my to chcemy zobaczyć.

Wszędzie wysuwaliśmy do przodu Amerykanów, bo to była ich strefa wpływów, mieli tu posłuch i mogli dużo załatwić. Kapitan powiedział, że jutro pojedziemy na front, tylko każdy musi przynieść dwie fotografie.

Dojechaliśmy szosą do miejsca, gdzie pod drzewem stały dwa strzelające działka i leżały stosy amunicji. Przed nami widać było szosę, która prowadziła do Salwadoru. Po obu stronach drogi ciągnęły się bagna, a za pasem bagien zaczynał się zwarty, zielony busz. Do granicy Salwadoru było jeszcze osiem kilometrów.

Spocony i zarośnięty major, który dowodził obroną szosy, powiedział, że dalej iść nie możemy. Stąd zaczyna się teren, na którym prowadzą działania obie armie, ale w taki sposób, że trudno zorientować się, gdzie która jest i co do kogo należy. W gęstym buszu nic nie widać. Często dwa wrogie oddziały dostrzegająsię dopiero w ostatniej chwili, kiedy błądząc w zaroślach zderzą się twarzą w twarz. W dodatku obie armie mają jednakowe mundury, taki sam sprzęt i mówią tym samym, hiszpańskim językiem, tak że oddział, który trafił na inny oddział, może nie wiedzieć, czy spotkał swoich, czy wrogów.

Major radził zawrócić do Tegucigalpy, bo idąc dalej można zginąć nie wiadomo z czyjej ręki (jakby to byto ważne, pomyślałem). Ale wówczas operatorzy telewizyjni powiedzieli, że oni muszą iść naprzód, na pierwszą linię, żeby sfilmować żołnierzy w akcji, jak strzelają i giną. Gregor Straub z NBC powiedział, że musi mieć zbliżenie twarzy żołnierza, po której ścieka pot. Rodolfo Carrillo z CBS powiedział, że musi skręcić załamanego dowódcę, który siedzi pod krzakiem i płacze, bo zginął cały jego oddział. Operator francuski chciał mieć szeroki plan i żeby z jednej strony planu nacierał oddział honduraski na salwadorski, albo na odwrót. Ktoś tam jeszcze chciał mieć ujęcie żołnierza, który dźwiga zabitego kolegę. Do operatorów dołączyli się reporterzy radiowi. Enrique Amado z Radio Mundo chciał nagrać jęk rannego żołnierza, który wzywa pomocy, coraz słabiej i słabiej, aż wydaje ostatnie tchnienie. Charles Meadows z Radio Canada chciał mieć głos żołnierza, który wśród piekielnej strzelaniny przeklina wojnę. Naotake Mochida z Radio Japan chciał mieć wrzask oficera, który przekrzykując kanonadę dział, rozmawia z wyższym dowódcą przez japoński radiotelefon.

Wielu innych też postanowiło iść naprzód. Działa tu silny bodziec konkurencji. Skoro poszła amerykańska telewizja, musiały pójść również amerykańskie agencje prasowe. Skoro poszły amerykańskie, musiał iść Reuter i AFP. Skoro poszedł reporter z NBC, musiał pójść reporter z BBC. Poniesiony ambicją patriotyczną, jako jedyny Polak w towarzystwie, postanowiłem dołączyć do grupy, która zdecydowała się na desperacki marsz. Pod drzewem zostali ci, którzy powiedzieli, że mają chore serce albo że będą pisać tylko ogólne komentarze i że szczegóły ich nie interesują.

Ruszyło nas może dwudziestu, pustą asfaltową szosą oświetloną intensywnym słońcem. Ryzyko, a nawet szaleństwo tego marszu polegało na tym, że szosa biegła wysokim nasypem i byliśmy doskonale widoczni dla obu armii ukrytych w buszu, który zaczynał się około stu metrów od nas. Wystarczyła mocna seria cekaemu posłana w naszą stronę.

Z początku wszystko szło dobrze. Słyszeliśmy intensywną strzelaninę i wybuchy pocisków artyleryjskich, ale gdzieś daleko, jakieś dwa kilometry stąd. Dla dodania ducha wszyscy rozmawiali (nerwowo i trochę bez sensu). Ktoś opowiadał dowcipy. Chodziło o to, żeby stworzyć wrażenie, że grupa zachowuje się normalnie, ot, po prostu idziemy i już. Ale gdzieś po przejściu kilometra zaczął nas dziesiątkować strach. Jest to naprawdę bardzo nieprzyjemne uczucie iść ze świadomością, że w każdej chwili można zarobić kulę. Nogi są wtedy ołowiane, pot występuje na czoło. Nikt jednak nie przyznał się otwarcie do strachu. Najpierw ktoś zaproponował, żeby po prostu odpocząć. No, posiedzimy, odsapniemy. Potem, po wznowieniu marszu, dwóch zaczęło zostawać w tyle, że to niby tak się zagadali. Potem ktoś zobaczył szczególnie ciekawą grupę drzew, której chciał dłużej się przyjrzeć. Potem dwaj oświadczyli, że muszą wrócić, bo zostawili filtry do kamer. Znowu odpoczywaliśmy i coraz dłuższe były te odpoczynki.

Zostało nas dziesięciu.

Tymczasem wokół nas nie działo się nic. Szliśmy pustą szosą w stronę Salwadoru, było cudowne powietrze, zachodziło słońce. Właściwie słońce pomogło nam wybrnąć z sytuacji. Bo nagle operatorzy telewizyjni powyciągali światłomierze i stwierdzili, że jest już za ciemno na zdjęcia. Nic nie da się już zrobić, ani planów ogólnych, ani zbliżeń, ani ruchu, ani bezruchu. A jeszcze do pierwszej linii daleko. Nim dojdziemy, będzie noc.

Cała grupa ruszyła w drogę powrotną. Pod drzewem, obok dwóch strzelających działek, czekali na nas ci, którzy byli chorzy na serce, ci, którzy mieli pisać ogólne komentarze, i ci, co zawrócili wcześniej, bo zagadali się albo zapomnieli filtrów.
Spocony, zarośnięty major (nazywał się Policarpo Paz) zorganizował ciężarówkę wojskową, która odwiozła nas na nocleg na tyły frontu, do miasteczka Nacaome. Tam zrobiliśmy naradę, na której zapadła decyzja, że Amerykanie zadzwonią zaraz do prezydenta i poproszą, aby wydał rozkaz odwiezienia nas na pełny, otwarty front, w piekło ognia, na ziemię zroszoną krwią.

Rano przysłali samolot, żeby przewiózł nas na drugi kraniec frontu, gdzie toczył się ciężki bój. Nocny deszcz przemienił pas startowy polnego lotniska Nacaome w rdzawe grzęzawisko. Stary, zdezelowany DC-3, czarny od sadzy spalinowej, wystawał z wody jak hydroplan. Samolot ten, ostrzelany poprzedniego dnia przez myśliwce Salwadoru, miał dziury w burcie, połatane nie heblowanymi deskami. Widok zwykłych prostych desek przeraził tych, którzy mówili, że chorują na serce. Zostali na miejscu, potem wrócili do Tegucigalpy.

Ale myśmy polecieli na drugi skraj frontu do Santa Rosa de Copan. Samolot wyrzucał na rozbiegu tyle ognia i dymu, co rakieta startująca na księżyc. W powietrzu skrzypiał, trzeszczał, zataczając się jak pijak miotany jesiennym wichrem. To walił się straceńczo w dół, to zrywał się desperacko w górę. Nigdy w normie, nigdy w linii prostej. Wewnątrz samolotu, który służył celom transportowym, nie było ławek ani foteli. Trzymaliśmy się kurczowo metalowej poręczy, bo rzucało od ściany do ściany. Wiatr, który wpadał przez szerokie szpary, urywał głowy. Tylko dwaj piloci, młodzi beztroscy chłopcy, uśmiechali się do nas przez lusterka wsteczne, jakby wymyślili doskonałązabawę.

- Najważniejsze - krzyczał do mnie przez huk silników i szum wichury Antonio Rodriguez z EFE
- żeby szły motory. Żeby szły motory, matko moja!

W Santa Rosa de Copan (mała, senna mieścina, teraz pełna wojska) ciężarówka zawiozła nas przez zabłocone uliczki do koszar. Koszary mieściły się w starej twierdzy hiszpańskiej, otoczonej szarym, spęczniałym od wilgoci murem. Kiedy weszliśmy do wewnątrz, na dziedzińcu przesłuchiwali trzech rannych jeńców.

- Mówić - ryczał do nich oficer śledczy - wszystko mówić!

Jeńcy bełkotali - słabi z upływu krwi. Stali rozebrani do pasa, jeden z raną w brzuchu, drugi z raną w ramieniu, trzeci z rozerwaną odłamkiem ręką. Ten z raną w brzuchu nie wytrzymał długo, stękał, zrobił obrót jak w tańcu, upadł na ziemię. Dwaj pozostali zamilkli, patrzyli na leżącego kolegę otępiałym, śniętym wzrokiem.

Jakiś oficer zaprowadził nas do komendanta garnizonu. Blady, zmęczony kapitan nie wiedział, co z nami robić. Kazał rozdać nam wojskowe koszule. Kazał ordynansowi przynieść kawy. Komendant bał się, że w każdej chwili mogą nadcią gnąć jednostki salwadorskie. Santa Rosa leżała na głównym kierunku uderzenia przeciwnika, tj. przy drodze łączącej Atlantyk z Pacyfikiem. Salwador, leżący nad Pacyfikiem, miał ambicję podbić Honduras, leżący nad Atlantykiem. W ten sposób mały Salwador stałby się nagle mocarstwem dwóch oceanów. Najkrótsza droga do Atlantyku prowadziła z Salwadoru właśnie tędy, gdzie byliśmy - przez Ocotepeque, Santa Rosa de Copan, San Pedro Sula, do Puerto Cortes. Czołówki pancerne Salwadoru weszły już głęboko w terytorium Hondurasu. Szły z rozkazem

- wyjść na Atlantyk, wyjść na Europę, wyjść na świat!

Ich radio powtarzało:
TROCHĘ KRZYKU I HAŁASU I NIE BĘDZIE HONDURASU

Słaby, biedniejszy Honduras bronił się zażarcie. Przez otwarte okna koszar widać było, jak wyżsi oficerowie odprawiają oddziały na front. Młode, poborowe roczniki stały w rozluźnionych szeregach. Byli to drobni, smagli chłopcy, wszyscy Indianie o twarzach napiętych, wystraszonych, ale i zaciekłych. Oficerowie coś mówili, pokazywali ręką daleki horyzont. Potem chodził ksiądz i rosił kropidłem plutony odchodzące na śmierć.

W południe pojechaliśmy odkrytą ciężarówką na front. Czterdzieści kilometrów minęło spokojnie. Wjeżdżaliśmy w coraz wyższy i wyższy kraj, w zielone góry pokryte gęstym, tropikalnym buszem. Na stokach gór gliniane, puste chałupy, niektóre spalone. Gdzieś minęliśmy wieś całą wędrującą z tobołkami skrajem drogi. W jednym miejscu stała gromada chłopów w białych koszulach i sombrerach, wymachująca do nas maczetami i strzelbami. Później daleko, daleko odezwały się działa.

Nagle na drodze zrobił się ruch. Dojeżdżaliśmy do miejsca, gdzie na polanę wciętą trójkątem w las zwożono rannych. Jedni leżeli na noszach, inni wprost na trawie. Kręciło się tu kilku żołnierzy i dwóch sanitariuszy, nie było lekarza. Obok czterech żołnierzy kopało dół. Ranni leżeli spokojnie, cierpliwie, najbardziej zdumiewająca była ta cierpliwość, niepojęta nadludzka wytrzymałość na ból, tak charakterystyczna dla Indian. Nikt tu nie krzyczał, nikt nie wzywał ratunku.

Żołnierze roznosili im wodę, dość prymitywni sanitariusze opatrywali, jak umieli. To, co zobaczyłem, nie mieściło mi się w głowie. Jeden z sanitariuszy, z lancetem w ręku, szedł od rannego do rannego i wydłubywał z nich kule, tak jak wydłubuje się pestki z jabłka. Drugi zalewał ranę jodyną i kładł na niej tampon.

W pewnym momencie żołnierze przywieźli ciężarówką rannego chłopa. Salwadorczyka. Kula ugrzęzła mu w kolanie. Kazali mu położyć się na trawie. Chłop był bosy, blady, schlapany krwią. Sanitariusz szperał lancetem w kolanie, szukał kuli. Chłop jęknął.

- Cicho, biedaku - powiedział sanitariusz - bo mi przeszkadzasz.

Pomógł sobie palcami i wyciągnął pocisk. Polał ranę jodyną i owinął byle jak bandażem.

- Wstawaj i jazda do ciężarówki - powiedział żołnierz z eskorty.

Chłop zwlókł się z trawy i pokuśtykał do samochodu. Nie powiedział słowa, nie pisnął.

- Właź na górę - zakomenderował żołnierz.

Rzuciliśmy się, żeby chłopu pomóc, ale ten z eskorty odtrącił nas karabinem. To był już żołnierz zły, frontowy, z poruszonymi nerwami. Chłop chwycił się rękoma za wysoką burtę i wdrapał się na górę. Jego ciało łomotnęło o podłogę. Myślałem, że skonał. Ale po chwili wychyliła się twarz, szara, ściągnięta, naiwna, wyczekująca z pokorą na następny akt przeznaczenia.

- Dajcie zapalić - zwrócił się do nas cichym, zachrypłym głosem.

Wrzuciliśmy mu do ciężarówki wszystkie papierosy, jakie kto miał. Wóz ruszył, a on roześmiał się uradowany taką ilością papierosów, że mógłby nią obdzielić całą wieś.

Teraz sanitariusze dawali kroplówkę żołnierzowi, który konał. Przyglądało się temu wielu ciekawych. Jedni usiedli wkoło noszy, na których ranny umierał, inni stali oparci o karabiny. Miał może dwadzieścia lat. Trafiło go jedenaście kul. Gdyby tych jedenaście kul ugodziło w starego i wątłego człowieka, raniony dawno by nie żył. Ale kule wtargnęły w ciało młode, silne, mocno zbudowane i śmierć natrafiła na opór. Ranny leżał nieprzytomny, już po drugiej stronie istnienia, ale jakaś cząstka życia toczyła w nim ostatni, rozpaczliwy bój. Żołnierz był nagi do pasa i wszyscy widzieli, jak prężą się jego muskuły i jak po śniadej skórze ścieka pot. Po tych napiętych mięśniach i po strugach potu wszyscy mogli ocenić, jak ciężka jest walka, którą toczy życie ze śmiercią. Wszyscy byli ciekawi tej walki, ponieważ chcieli wiedzieć, ile jest siły w życiu i ile jest siły w śmierci. Każdy chciał wiedzieć, jak długo życie potrafi się zmagać ze śmiercią i czy młode życie, które jeszcze jest i nie chce się poddać, zdoła przetrzymać śmierć.

- Może wyżyć? - spytał jeden z żołnierzy.

- Nie może - stwierdził sanitariusz, trzymając wysoko nad rannym butelkę glukozy.

Zapanowało ponure milczenie. Ranny oddychał gwałtownie, jak po długim i ciężkim biegu.

- Nikt go nie znał? - spytał po chwili któryś żołnierz. Serce rannego pracowało z wytężoną siłą, słychać było jego gorączkowe łomotanie.

- Nikt - odpowiedział inny żołnierz.

Drogą wspinały się ciężarówki, wyły silniki. Pod lasem czterej żołnierze kopali dół.

- To nasz czy ich? - spytał żołnierz siedzący przy noszach.
- Nie wiadomo - odparł po chwili milczenia sanitariusz. - On matki swojej powiedział jeden ze stojących obok żołnierzy.
- On Boga teraz - dorzucił po chwili inny. Zdjął czapkę, zawiesił ją na lufie karabinu.

Ranny dygotał, pod lśniącą, śniadą skórą pulsowały mięśnie.

- Życie jakie silne - odezwał się ze zdumieniem żołnierz oparty na karabinie. - Ciągle jest. Ciągle jest.

Inni przyglądali się rannemu w skupieniu, panowała cisza. Tamten oddychał już coraz wolniej, głowa odchylała się do tyłu. Żołnierze siedzieli albo cisnęli się skuleni, jakby dogasło ognisko i wionęło chłodem. W końcu, ale to jeszcze trwało długą chwilę, ktoś odezwał się:

- Nie ma człowieka. Wszystko z niego poszło.

Stali jeszcze jakiś czas, z lękiem przyglądając się martwemu, a potem stwierdziwszy, że już nic tu więcej nie będzie się działo, zaczęli się rozchodzić.

Pojechaliśmy dalej. Droga okrążała zalesioną górę, minęliśmy pustą wioskę San Francisco, zaczęły się zakręty i zakręty, nagle za jednym zakrętem wjechaliśmy w zamęt wojenny. Żołnierze biegli i strzelali, w górze furkotały pociski, po obu stronach drogi długimi seriami zanosiły się cekaemy. Szofer gwałtownie zahamował i w tym momencie na drodze przed nami rozerwał się pocisk. Za sekundę gwizd i znowu wybuch, znowu wybuch. Chryste Panie, pomyślałem, koniec. Z ciężarówki jakby nas zmiotło skrzydło tajfunu. Wszyscy pryskali, jeden przez drugiego, byle prędzej dopaść ziemi, sturlać się w rów, zniknąć. Kątem oka, w biegu, zobaczyłem grubego operatora telewizji francuskiej, jak w szoku miotał się po drodze, szukając kamery. Ktoś krzyknął - padnij ! - i dopiero ten głos, nie eksplozja granatów, nie siekanina karabinów maszynowych, podziałał na niego - operator zwalił się na drogę jak martwy.

Gnałem przed siebie, kierując się w tę stronę, gdzie zdawało mi się, że jest ciszej, rwałem przez krzaki, w dół, w dół, byle dalej od tego zakrętu, gdzie nas to dopadło, stok, naga ziemia, łyżwowałem po śliskiej glinie, a potem w busz, w busz głęboko, ale nie biegłem długo, bo przede mną nagle zupełnie blisko wybuchła strzelanina, kule zawyły, zatrzepotały w gałęziach, runął ogień broni maszynowej. Padłem i przywarłem do ziemi.

Kiedy oprzytomniałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem skrawek ziemi i idące po tej ziemi mrówki.

Szły swoimi ścieżynkami, jedna za drugą, w różne strony.

Nie był to moment, żeby im się przyglądać, ale sam widok spokojnie maszerujących mrówek, widok innego świata, innej rzeczywistości, wrócił mi świadomość. Przyszło mi do głowy, że jeżeli uda mi się na tyle opanować strach, aby na chwilę zatkać uszy i patrzeć tylko na wędrujące owady, zacznę myśleć z jakim takim sensem. Leżałem między gęstymi krzakami, z całej siły zatkałem uszy palcami i z nosem przy ziemi przyglądałem się mrówkom.

Ile to trwało, nie wiem, ale kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem przed sobą twarz żołnierza.

Zdrętwiałem. Najbardziej bałem się wpaść w ręce Salwadorczyków, bo wtedy czekała mnie śmierć niechybna. Było to wojsko okrutne, zaślepione, w szale wojny rozstrzeliwali każdego, kto wpadł im w ręce. W każdym razie, karmiony propagandą Hondurasu, takie miałem przekona...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin