Ciemno6.txt

(67 KB) Pobierz
106






























        ROZDZIAŁ SZÓSTY
            Wieczór nie był póny, za to bardzo ciemny, wietrzny i dżdżysty, gdy 
        poczet domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwajšc się przez cały dzień 
        traktem cišgnšcym się u podnóża Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do 
        przełęczy przy Santa Ana i górskš ucišżliwš drogš poczšł schodzić ku leżšcym 
        w dole płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, cieszšca 
        się poza tym złš sławš z racji gwałtów i grabieży dokonywanych na podróżnych 
        przez okolicznych baronów, toteż w strony te, szczególnie nocnš porš, nawet 
        żołnierze więtej Hermandady niechętnie się zapuszczali.
            Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłonięty 
        płóciennym namiotem. Posuwał się wolno, przecież raz po raz doznawał na 
        zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrzšsów, droga była pełna wšdołów i 
        kamieni, ponadto liska. Zaraz za przełęczš Santa Ana deszcz przestał mżyć, 
        natomiast podnoszšca się z dolin wilgotna mgła stawała się coraz bardziej gęsta. 
        Zapalono więcej pochodni, lecz mało to pomogło: wieciły słabym, równie jak 
        mgła białym poblaskiem. W głębi ciemnoci huczał potok.
            Don Lorenzo de Montesa jechał w bliskoci wozu, prowadzšc swego 
        andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzień i równa 
        droga. Padre Diego, płaszczem osłaniajšc twarz przed wiatrem, przysunšł się do 
        niego koniem.
            - Don Lorenzo - powiedział - obawiam się, że czcigodny ojciec nie 
        wytrzyma trudów tej drogi. Słabnie z godziny na godzinę.
            Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo cišżšcej na nim zbroi, zdawał 
        się swymi jasnymi oczami przenikać i mgłę, i ciemnoć. Spytał:
            - Co rozkażesz, wielebny ojcze?
            - Znasz te strony?
            - Urodziłem się pod Avila.
            - Jest tu miejsce, gdzie bymy się mogli na noc zatrzymać?
            Pan de Montesa wskazał dłoniš przed siebie.
            - Nie dalej niż kwadrans stšd jest castillo.
            - Czyje?
            - Panów de Lara.
            Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły się z łoskotem 
        kamienie.
            - Dziedzicem tego wielkiego rodu - powiedział z namysłem padre Diego - 
        jest, o ile się nie mylę, don Miguel de Lara?
            - Tak, ojcze.
            - Prawdš jest, że jego ojciec wzišł sobie za żonę kobietę z pogańskiego rodu 
        Abencerragów?
            - Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyjęła wszakże naszš wiarę.
            - Nie cieszy się ten pan don Miguel dobrym imieniem?
            Na to odparł pan de Montesa:
            - Nie znam don Miguela, lecz jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolnoć.
            Koń wielebnego ojca polizgnšł się, lecz padre Diego mocnš rękš w porę 
        go przytrzymał przed upadkiem.
            - Znam tego rodzaju ludzi - powiedział z pogardš. - Ceniš sobie wolnoć, 
        nie wiedzšc, a co gorsze, nie chcšc zazwyczaj wiedzieć, co znaczy wolnoć 
        prawdziwa.
            - Włanie to chciałem powiedzieć, wielebny ojcze - rzekł don Lorenzo. - Co 
        zatem rozkażesz?
            Padre Diego odpowiedział:
            - Czcigodnemu ojcu nade wszystko potrzebny jest odpoczynek.
            Castillo panów de Lara istotnie nie było odległe. Zamek, ciemny i zwarty, 
        wznosił się swymi murami i basztami wysoko ponad drogš, zawieszony jak 
        kamienne gniazdo nad skrajem stromej skały, u jego stóp, głęboko w dole, 
        szumiała wzburzona rzeka.
            Droga wiodšca do castillo była stroma i wšska, ciasno stłoczone konie 
        lizgały się na niej, mgła się wprawdzie cokolwiek przerzedziła, za to 
        przenikliwy wiatr dšł wprost w twarze. Kilku łuczników musiało zejć z koni, 
        aby ramionami podpierać ciężki wóz.
            Znalazłszy się pod murami zamku padre Diego, przytłoczony ich 
        surowociš, pożałował swojej decyzji. Lecz na odwrót było za póno. Włanie 
        jeden z domowników zadšł w róg i nim cichło jego brzmienie, z wysoka 
        rozległ się donony głos:
            - Kim jestecie i czego chcecie?
            Pan de Montesa pchnšł do przodu konia. Zawołał:
            - W imię Króla i Królowej otwórzcie!
            Dopiero po dłuższej chwili inny głos, młody i dwięczny, spytał:
            - Kto mówi w imieniu Króla i Królowej?
            Pan de Montesa odpowiedział:
            - Jego dostojnoć czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor.
            - Padre Torquemada? - zdziwił się w ciemnociach młodzieńczy głos. - 
        Jakiż interes, i to o tak pónej godzinie, może mieć do mnie dostojny pan 
        Wielki Inkwizytor?
            Pan de Montesa, niecierpliwie szarpišc swym andaluzyjczykiem, już chciał 
        ostro odpowiedzieć, gdy padre Diego położył mu dłoń na ramieniu.
            - Nie przystoi nam, don Lorenzo, przemawiać butnie i pysznie - powiedział 
        półgłosem.
            Po czym ze spokojnš godnociš, niewiele głos podnoszšc, rzekł w 
        ciemnoci:
            - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
            Była cisza. Spytał więc:
            - Czy z panem de Lara mówimy?
            - Jestem nim - odpowiedziano z murów.
            Padre Diego musiał zdobyć się na niemały wysiłek, aby nie okazać 
        niechęci, jakš budził w nim ten zuchwały głos. Powiedział:
            - Ciężka i smutna koniecznoć każe nam szukać gociny w waszym domu, 
        panie. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, złożony ciężkš niemocš, udaje się 
        do Avila, lękamy się wszakże, iż może nie przetrzymać trudów dalszej drogi, 
        jeli nie będzie mu danym odpoczšć tej nocy.
            - Istotnie pan Wielki Inkwizytor jest tak ciężko chory? - spytał pan de Lara 
        nie silšc się na okazanie smutku.
            Padre Diego milczał chwilę. Wreszcie rzekł:
            - Jest tak, jak powiedziałem.
            - Wejdcie zatem - odparł pan de Lara. - Czy panu Wielkiemu 
        Inkwizytorowi wystarczy, jeli towarzyszyć mu będzie dziesięciu sporód 
        waszych rycerzy?
            Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał:
            - Na Boga! nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z żałobš i z 
        pokojem.
            - Dobrze więc - odpowiedział tamten - bšdcie moimi goćmi wszyscy.
            Sporo upłynęło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bramę. 
        Gdy się to wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzajšc 
        toczšcy się wolno wóz, pierwsi wjechali pod niskie sklepienie wjazdowej 
        baszty. Skoro za je przebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemnoci, olepił 
        blask licznych pochodni i smolnych łuczyw. Dopiero po chwili mogli się 
        zorientować, jak wielu nieruchomo w cieniu tej łuny stojšcych rycerzy oraz 
        uzbrojonych pachołków otacza ze wszystkich stron rozległy podwórzec. 
        Przecież mimo tak znacznej iloci ludzi cisza była na dziedzińcu, również cisza 
        ogarniała mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe, wród niej słychać 
        było tylko suche trzaski płonšcych ogni.
            Don Miguel, otoczony sforš myliwskich psów, umiechnięty i bardzo 
        młodzieńczy, oczekiwał goci przed krużgankiem wiodšcym do zamkowych 
        komnat. Był bez zbroi, miał na sobie luny, obszernie przy szyi wycięty 
        czerwony kaftan oraz jasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie. 
        Zarówno tym ubiorem, jak smagłociš cery i wykrojem ciemnych, goršcych 
        oczu bardziej przypominał niewiernego Maura niż kastylijskiego rycerza.
            Padre Diego, schodzšc z konia, znów musiał zadać sobie gwałt, aby nie 
        zdradzić się z wrogimi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu 
        de Lara. Spodziewał się, że zgodnie z panujšcym obyczajem zostanie powitany 
        w sposób należny jego stanowi i godnoci. Ale don Miguel, wcišż pogodnie 
        umiechnięty, milczał i wcale nie wydajšc się tš przedłużajšcš się ciszš 
        skrępowany, beztrosko głaskał łaszšce się do jego ręki psy. Wówczas padre 
        Diego zdecydował się przemówić pierwszy.
            - Pokój z tobš, mój synu - powiedział.
            Ten skłonił się w milczeniu i dalej głaskał psy. Włanie wóz wiozšcy 
        czcigodnego ojca zatrzymał się nie opodal, a pusty dziedziniec poczšł się 
        napełniać tłumem domowników. Głupcze! - pomylał padre Diego - i tak 
        wczeniej czy póniej dosięgnie cię ramię sprawiedliwoci. Głono za 
        powiedział:
            - Sšdzę, mój synu, iż zdajesz sobie sprawę, jakim to jest zaszczytem dla 
        ciebie i dla twego domu gocić dostojnš osobę ojca Wielkiego Inkwizytora. 
        Don Miguel odsunšł ogromnego charta, który wspišł się mu na piersi łapami.
            - Poszedł - powiedział miękko i łagodnie. Po czym zwrócił się do ojca 
        Diego:
            - Nie uganiam się, dostojny panie, za zaszczytami. Po cóż mi zaszczyty? 
        Mam, jak widzicie, wszystko. I z dworskim gestem dodał:
            - Wejdcie jednak, dostojny panie, do rodka. Moi ludzie wskażš wam 
        drogę. Chcecie zapewne dotrzymać towarzystwa panu Wielkiemu 
        Inkwizytorowi?
            - Tak - powiedział padre Diego - stan czcigodnego ojca wymaga tego. Z 
        kolei don Miguel zwrócił się ku kapitanowi, który stał obok chmurny i 
        milczšcy.
            - Wy jestecie panem de Montesa? Don Lorenzo drgnšł.
            - Skšd mnie znacie?
            - Któż was nie zna...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin