Krew4.txt

(18 KB) Pobierz
75






























  Dzień wyjazdu na Cytherę.
  Opustoszałe wzgórza nad jeziorem tworzyły idyllicznš scenerię dla rozmów 
  i więtowania.Moglimy stšd widzieć miasto, ale nie pałac; widać było
   również rzekę poza miastem, a na wygrzanym zboczu, na którym zasiedlimy,
  rosły kwiaty.Były tu potrzaskane sosny, nieprawdopodobne wšwozy i woń akacji
  dokładnie taka, jakiej należało oczekiwać w samym rodku czerwca.Zapomniałem 
  wzišć gitarę, a mój tęgi przyjaciel Portinari uparł się, aby założyć swš błyskotliwš
   kurtkę-do-rozmów.
  Rozprawiał więc na błyskotliwe, wspaniałe tematy , a ja mu dokuczałem.
   - Ze względu na swe mózgowe dziedzictwo ludzkoć zyje pomiędzy wiatem 
  zwierzęcym a intelektualnym. Ja na przykład jestem matematykiem i uczonym , 
  ale zarazem psem i małpa.
   -Czy żyjesz w tych konkurencyjnych wiatach na zmianę czy też w obu
   jednoczenie ?
  Uniósł rękę , spoglšdajšc w dół zbocza , gdzie młodzieńcy walczyli na 
  żołte kije.
  - Nie mówię o wiatach konkurencyjnych. One sš komplementarne jeden względem 
  drugiego - matematyk , uczony , pies i małpa -wszystko w jednym pojemnym mózgu.
  -Zaskakujesz mnie - mówišc to,  starałem się wyglšdać na nie zaskoczonego. - Dla 
  matematyka psie figlepowinny być raczej nużšce , a czyżby i małpa nie buntowała się 
  przeciwko uczonemu?
   - Walczš o pierwszeństwo w łóżku - ironicznie zauważył Clayton , o którym sšdzilimy dotšd,
  że pozostawił konwersację nam samym , ponieważ przykucnšł u naszych stóp przy jednym z 
  rozbitych nagrobków , demonstrujšc nam przy tych badaniach fantastyczne wzory na 
  okrywajšcym jego plecy atłasie.
  - Walczš o nie w nauce - zaproponował Portinari ; nie tyle poprawka , co kodacyl . 
  -Uzgadniajš je w sztuce - powiedziałem:nie tyle kodacyl , co koda.
  - A co powiecie na to skamieniałe dzieło sztuki? - zapytał Clayton.
  Podniósł się ,  umiechajšc się do nas spod swej błazeńskiej maski , i wręczył nam okruch 
  nagrobka , który badał.
  Widniała na nim z grubsza wyciosana w kamieniu postać ludzka o konturach zatartych przez 
  porosty , których jeden strzęp obdarzył jš z mykotycznš ironiškępka żółtawych włosów 
  łonowych.Postać w jednej ręce dzierżyła parasol ; druga ręka , wycišgnięta dłoniš do góry , była 
  groteskowo powiększona.
  -Czy on błaga ? - zapytałem.
  - Albo zaprasza? - spytał Portinari.
  -Jeli tak , to co zaprasza? 
  - mierć ?
  - Sprawdza czy pada , i stšd parasol _ powiedział Clayton. Rozemielimy się.
  Poród niskich wzgórz rozbrzmiewały krzyki.
  Nic tu nie przycišgało życia , gdyż trwajšca od wielu stuleci susza dawno temu zniszczyła 
  wszelkš zieleń . Cisza była ciszš drętwoty , której nawet krzyki nie były w stanie przerwać 
  .Poprzez wzgórza , kierujšc się ku odległej linii  horyzontu , biegł podwójny szlak torów 
  kolejowych. Po torach tych mknęła z krzykiem ogromna lokomotywa parowa , a za niš pojawiły 
  się cigajšce jš drapieżniki .
  Drapieżców było szeciu , a ich reflektory lniły olepiajšco. Byli już teraz niemal  łeb  w  łeb ze 
  swojš zwierzynš. Ich klaksony rozbrzmiewały echem , gdy nawoływali się wzajem .Już 
  niezadługo mieli powalić ofiarę.
  Lokomotywa była niezmordowana , pomimo jednak swej wspaniałej mocy nie mogła przegonić 
  drapieżców. Nie było też tu dla niej żadnej pomocy - najbliższa stacja znajdowała się wieleset mil 
  stšd .
  Przywódca drapieżników zrównał się z jej kabinš. W odruchu rozpaczy lokomotywa nagle rzuciła 
  się w bok , poza krępujšce jš szyny , i runęła w koryto wyschniętej rzeki , cišgnšce się wzdłuż 
  torów. Drapieżcy zatrzymali się na chwilę , a potem skręcili  i znów ruszyli z rykiem w 
  pogoń.Teraz ich przewaga stała się jeszcze większa , albowiem koła lokomotywy ugrzęzły w 
  ziemi .
  W cišgu paru minut było po wszystkim . Wielkie bestie rozwłóczyły swój łup . Lokomotwa zaryła 
  się ciężko bokiem , daremnie młócšc tłokami .
  Nie przerażone tym drapieżniki rzucały się na jej czarne wibrujšce ciało .
  Poród wzgórz rozbrzmiewały krzyki .
  Chociaż król zarzšdził więto , na rękach wcišż mielimy nasze kontrolki. Wywołałem 
  Wszystkowieda i zapytałem o opady na tym terenie czterysta lat temu . Brak danych . Klimat 
  uważano za niezmienny .
  - Maszyny sš tak piekielnie nieprecyzyjne - użaliłem się .
  - Ależ Bryan , istniejemy dzięki brakowi precyzji . Tylko w ten sposób matematyk  Portinariego 
  może współistnieć ze szczeniakiem w jego bogato wyposażonej głowie .Mymy zbudowali 
  maszyny i dlatego sš one napiętnowane naszym brakiem precyzji .
  - Maszyny sš binarne .Gdzie tu niedokładnoć w albo-albo , włšcz - wyłšcz ?
  - Albo - albo to z pewnociš największa niedokładnoć .Matematyk - pies , uczony - małpa 
  ,deszcz - pogoda , życie - mierć. Brak precyzji nie w rzeczach samych , ale w rozziewi między 
  nimi , w mylniku pomiędzy albo i albo . W tej luce jest nasze dziedzictwo , to dziedzictwo , 
  które maszyny odziedziczyły.
  Gdy Clayton mówił te słowa , Portinari omiatał sosnowe igły z drugiej strony grobu , czy też 
  raczej powinienem był powiedzieć  ,, z przeciwnej strony " , aby podkrelić przynależnoć mego 
  tęgiego przyjaciela do wiata istot miertelnych .Ukazał się metalowy piercień , za który 
  Portinari pocišgnšł i wydobył spod ziemi piknikowy koszyk .
  Kiedy wznosilimy okrzyki zachwytu nad jego zawartocia , nadeszła liczna Kolombina 
  .Pocałowała każdego z nas po kolei i zaproponowała , że nakryje nam do pikniku .Z wierzchu 
  koszyka wydobyła nieżnobiały obrus i rozcieliwszy  go zaczęła rozmieszczać na nim prowiant 
  .Portinari , Clayton i ja stalimy wokół w malowniczych pozach i przypatrywalimy się 
  czteroosobowym lotniom , trzepoczšcym nad naszymi głowami w błękicie nieba .
  Poza murami miasta srebrna orkiestra grała z okazji urodzin księżniczki .Słabe dwięki muzyki 
  docierały do nas , unoszšc się w rozrzedzonym powietrzu . Można je było niemal smakować jak 
  cieniutkie płatki srebra , w których przygotowuje się kaczkę .
  - Dzi jest tak pięknie - jakże szczęliwi jestemy , że to się skończy .Trwałe szczęcie polega 
  wyłšcznie na przemijaniu .
  - Zmieniasz temat , Bryan - rzekł Portinari. - Miałe być obcišżony za brak precyzji .
  Chwyciłem się za serce ze zgrozš. - Jeżeli ja miałbym być obcišżony za niedokładnoć , tonie 
  poddanego , lecz króla  należy zamienić.
  - Strumienie twoich trosk zmierzajš ku nurtowi radoci - w ułamek chwili póniej odpowiedział 
  Clayton .
  Kolombina zamiała się pięknie i dygnęł dajšc nam znać , że podano do stołu .
                                                             *
  Sawanny kończyły się tutaj , przechodzšc niespodziewanie w krainę kamienia , półpustynnš 
  okolicę , gdzie rzadko który z wielkich rolinożerców omielił się zapucić .Nad wszystkim 
  zniżało się to samo ciężkie niebo .Deszcz padał czasami całe lata bez przerwy .
  W porównaniu z powolnymi rolinożercami drapieżniki były szybkie .Tam i z powrotem 
  przemierzały swojš straszliwš czarnš drogę , która przecinała zarówno sawannę , jak i pustynię.
  Jeden z nich zaległ na skraju drogi , powoli pożerajšc dwunożnš istotę i pomrukujšc silnikiem . 
  Odblask kaprynego słońca znaczył jego boki.
  Kiedy zdjęlimy  maski i zasiedlimy do uczty , nadbiegł w podskokach ubrany w aksamit jeden z 
  karłów , zqamieszkujšcych wzgórza , i przysiadł obok nas na murawie , przygrywajšc 
  Kolombinie do tańca na elektrycznych cymbałach .Jego pochylona nad strunami twarz 
  przypominała płód ludzki , ale głos miał czysty i dwięczny .piewał starš piosenkę Caesury :
                      Słuchałem każdego jej zdania
                      Wiedzšc , wiedzšc , że pozostanš one tylko
                      W mojej pamięci - i wiedzšc , wiedzšc , że moja pamięć
                      Będzie je wcišż i wcišż upiększać . . .
  Przy wtórze tych dwięków Kolombina wykonała wdzięczny taniec . nie pozbawiony swoistej 
  autoironii .
  Przyglšdalimy się jej , jedzšc mrożone melony z imbirem nadziewane krewetkami , srebrzystego 
  karpia i ciasto z damaszkami .Zanim taniec dobiegł końca , z magnoliowego zagajnika przybiegła 
  posłuchać muzyki grupa chłopców z proporcami , ubranych w atłasy , oraz maleńka czarna 
  dziewczynka z bębenkiem . Przywiedli oni ze sobš na łańcuchu małego ,zielono - 
  pomarańczowegp dinozaura , który tańczył walca na dwóch łapach . Naszym zdaniem całe to 
  towarzystwo należało do dworu .
  Był pomiędzy nimi pewien tłusty chłopiec . Zwróciłem na niego uwagę przede wszystkim dlatego 
  , że był ubrany cały na czarno ; dopiero póniej zauważyłem skórzaste latajšce stworzenie na jego 
  ramieniu. Nie mógłmieć więcej niż dwanacie lat , ale był potwornigruby i najwidoczniej chełpił 
  się swymi anormalnie wielkimi przydatkami płciowymi, nosił je bowiem przed sobš zawieszone 
  w żółtym woreczku . Pozdrowił nas , zdejmujšc czapkę , a potem stanšł tyłem do rozigranej 
  gromady , spoglšdajšc na dalekie lasy i wzgórza poza dolinš . Tworzył miły kontrast  z ogólnš 
  zabawš , której przypatrywalimy się podczas jedzenia .
  Wszyscy plšsali do melodii cymbałów karła ze wzgórz .
                                                         *
  Drapieżniki mknęły po nieskończonych drogach obojętne na to , czy kraj , który mijały , był 
  pustyniš , sawannš czy też lasem . Tak wielka była ich szybkoć , że zawsze potrafiły znaleć 
  pożywienie .
  Ciężkie,  pochmurne niebiosa odzierały wiat z barw i czasu . Ociężałe trawożerne zdawały się 
  niemal nieruchome . Tylko  drapieżniki były bystre i niezmordowane , produkujšc swój własny 
  czas .
  Ich grupa spotkała się na pewnych skrzyżowaniach wród pustkowia .Jeden z jej członków 
  dokonał mordu . Była ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin