1 Brian W. Aldiss Kršżenie krwi Przełożył Robert M. Sadowski Opowiadania zostały zaczerpnięte z tomu - The Moment of Eclipse" Spis treci Kršżenie krwi ... I zamieranie serca Robak, który fruwa Dzień wyjazdu na Cytherę Kršżenie krwi I Pod ciosami promieni słonecznych ocean wydawał się płonšć. Z chaosu płomieni i długich grzywaczy wynurzyła się stara łód motorowa, z łoskotem silnika podšżajšca ku ciasnemu przesmykowi pomiędzy koralowymi rafami. Z brzegu ledziło jš kilka par oczu; z których jednš przed olepiajšcš łunš ćhroniły okulary słoneczne. Silnik "Krakena" zamilkł. Gdy łód prze- lizgiwała się pomiędzy koralowymi kleszezami, jej syrena odezwała się dwukrotnie. W chwilę póniej statek wytracił cały pęd i rzucił kotwicę na zatopionej rafie, wyranie widocznej pod powierzchniš wody; jego nagi, odarty z farb kadłub ocierał się o pomost. Biegnšcy od brzegu ponad płyciznš pomost chwiał się i skrzypiał. Gdy wreszcie złšczył się ze statkiem w jednš całoć, a z pokładu zeskoczył Murzyn w brudnej marynarskiej czapce, aby umocować cumy, od cienia wieńczšcych pierwsze wzniesienie plaży kokosowych palm oderwała się kobieca postać. Szła przed siebie powoli, niemal ostrożnie, kołyszšc trzy- roanymi na wysokoci ramienia okularami słonecznymi. Jej sandały poskrzy- ,pywały i stukały o deski, gdy szła pomostem. Dziobowš częć statku okrywał dach ze spłowiałego zielonego brezentu, chronišc jš przed morderczym słońcem. Brodaty mężczyzna, który wyjrzał poza burtę, wynurzył się naraz spod tej osłony. Nie miał na sobie nic poza parš starych, wysoko podwiniętych dżinsów oraz okul~rów w stalowej oprawie; jego ciało było spalone na bršz. Ten mniej więcej czterdziesto- pięcioletni mężczyzna o pocišgłej twarzy nazywał się Clement Yale i włanie wracał do domu. Umiechnšł się do kobiety i zeskoczył na. pomost. Przez chwilę stali nieruchomo przyglšdajšc się sobie. Patrzył na bruzdę, która połowiła teraz jej cżoło, na małe zmarszczki w kšcikach oczu, na fałdę, która stopniowo okršżała jej pełne usta. Zauważył, że na ten wielki dzień jego powrotu użyła szminki i pudru. Ten widok wzruszył go; była wcišż jeszcze piękna, lecz w tym sformułowaniu "wcišż jeszcze" dwięczało melancholijne echo innej myli - jest już zmęczona, zmęczona, a przecież nie przebiegła nawet połowy swego dystansu. - Caterina! - zawołał. ˇ Gdy rzucili się sobie w ramiona, przemknęła mu myl: a może, może da się zrobić, żeby żyła - no, bšdmy ostrożni - przynajmniej szećset, siedemset lat... * Rozluriili ucisk po dobrej minucie. Pot z jego piersi pozostawił lady na jęj sukni. - Muszę pomóc im wyładować najważniejsze rzeczy, kochanie - powiedział , a potem wrócę do ciebie. Gdzie jest Philip'? Wcišż jeszcze tutaj, prawda. - Jest gdzie tam -odpowiedziała, robišc,nicokrelony ruch rękš w stronę tła palm, ich domu i wznoszšcej się za nim porońiętej krzakami skarpy jedynego wzniesienia na Kalpeni. Ponovnie założyła okulary, a Yale za- wrócił w stronę łodzi. Obserwowała jego oszczędne ruchy; przypominały jej właciwš mu surowš dyscyplinę, jakš narzucał zarówno swemu ciału, jak i mowie: I teraz spo- kojnie objšł komendę nad omioma członkami załogi, wymieniajšc żarty z kucharzem Louisem, tłustym Kreolem z Mauritiusa, a zarazem doglšdajšc wyładunku swego mikroskopu elektronowego. Stopniowo na pomocie wyrósł stos skrzynek i paczek. Raz tylko Yale rozęjrzał się wokoło szukajšc Phi- lipa, ale chłopca nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Caterina zawróciła do brzegu, gdy marynarze zarzucili na ramiona pierwsze ładunki. Weszła na biegnšce ponad plażš molo i nie oglšdajšc się więcej poszła prosto do domu. Większoć bagażu ze statku została złożona w sšsiadujšcym z domem laboratorium lub w przyległym magazynie. Yalc zamykał pochódˇ niosšc klatkę zbitš ze skrzynek po pomarańczach. Spomiędzy deszczułek wyglšdały dwa młode pingwiny Adeli pokrakujšc do siebie. Wszedł do domu tylnym wejciem. Był to prosty, jednopiętrowy budynek, wzniesiony z bloków koralu,i pokryty strzechš typowš dla tych wysp, a raczej takš, jaka była typowa, zanim Hindusi z kontynentu zaczęli importować blachę falistš. - Napij się piwa, kochany - powiedziała, głaszczšc go po ramieniu. - Czy mogłaby wyczarować także co dla chłopaków? Gdzie Philip? - Mówiłam ci, że nie wiem. - Powinien słyszeć syrenę ze statku. - Pójdę po piwo. Wyszła do kuchni, gdzie służšcy Joe wylegiwał się przy drzwiach. Yale rozejrzał się po chłodnym, dobrze sobie znanym pokoju - patrzył na ksišżki podparte muszlami, na dywan, który kupili w Bombaju jadšc tutaj, na, wiszšcš na cianie mapę wiata i olejny portret Cateriny. Wiele mie- sięcy upłynęło, od kiedy ostatni raz był w domu - tak, bo był to naprawdę dom, choć w rzeczywistoci tylko stacja badawcza rybołówstwa, do której zostali przydzieleni. Był to na pewno dom, bo tu była Caterina, teraz jednak mogli już myleć o powrocie do Anglii - ich zmiana dobiegała końca, kończył się również program badawczy. Byłoby lepiej dla Philipa, gdyby zagniedzili się w kraju, przynajmniej na czas jego studiów na uniwersytecie. Yale podszedł do drzwi wejciowych i zmierzył wzdłuż całš wyspę wżrokiem. Kalpeni przypominała kształtem staromodny otwieracz do piwa, którego poprzeczkę morze przerwało w jednym miejscu, umożli- wiajšc małym łodziom dostęp do laguny. Trzonek porastały palmy, a u jego końca leżała mała tubylcza wioska - wszystkiego kilka brzydkich chałup - niewidoczna stšd, gdyż przesłaniało jš wzniesienie. - Tak, jestem w domu - powiedział do siebie; w jego radoci brzmiała jednak nuta niepokoju, gdy. zastanawiał się, jak da sobie radę z ponurym północnoeuropejskim klimatem. Przez okno widział żonę rozmawiajšcš z załogš trawlera. Obserwujšc twarze mężczyzn czerpał przyjemnoć z ich radoci, że znów mogš patrzeć na pięknš kobietę i rozmawiać z niš. Przydreptał Joe z tacš pełnš piwa, Yale wyszedł więc na dwór i przysiadł się do nich na ławkę, sšczšc trunek z upodobaniem. Przy pierwszej okazji zagadnšł Caterinę: - Chodmy poszukać Philipa. - Id sam, kochanie. Zostanę tu i porozmawiam z ludmi. - Chod ze mnš. - philip wróci. Nie ma popiechu. - Mam wam co strasznie ważnego do powiedzenia. Spojrzała na niego zaniepokojona. - O co chodzi? - Powiem ci wieczorem. - Co o Philipie? . - Oczywicie, że nie. Czyżby były z nim jakie kłopoty? - Chciałby zostać pisarzem. Yale rozemiał się. - Nie tak dawno chciał by pilotem księżycowym, prawda? Czy bardzo urósł? - Właciwie jest już dorosły. On serio traktuje swoje zamiary. - A jak ty się miewała, kochanie? Nie nudziła się zbytnio? A, włanie, gdzie się podziewa Fraulein Reise? Ćaterina wycofała się pod osłonš swoich okularów słonecznych i zapatrzyła się w niski horyzont: - To ona poczuła się żnudzona i wróciła do domu. Opowiem ci póniej. - Zamiała się niezręcznie. - Clem, oboje mamy sobie tyle do powiedzenia. Jak było w Antarktyce? - Och, cudownie. Szkoda, że nie było cię z nami, Cat. wiat tutaj składa się z morza i koralu, a tam z morza i lodu. Tego nie sposób sobie wyobrazić. To j'est czysty wiat. Przez cały czas żyłem tam w stanie unie- sienia: Kraina taka jak Kalpeni - zawsze sama dla siebie, nigdy nie poddana człowiekowi. Kiedy załoga ruszyła w drogę powrotnš do statku, Yale założył tenisówki i pomaszerował w stronę zabudowań wioski w poszukiwaniu swego syna. Wród chat panował kompletny bezruch. Rzšd łodzi rybackich spoczywał na piasku, tuż poza zasięgiem przyboju. Wsparta o szary jak słoniowa skóra pień palmy staruszka, zbyt leniwa, aby spędzić muchy z powiek, pilnowała suszšcych się strzępieli. Poruszał się tylko nieskończony Ocean Indyjski, bo nawet chmura nad odległš Karavatti robiła wrażenie zakotwiczonej. Z największego baraku, który pełnił także funkcję sklepu, dobiegały słabe dwięki muzyki. Na jej tle piosenkarka wyznawała, że szczęciem dla niej jest jej ukochany, a nie postęp. To samo, pomylał sobie oschle, można by powiedzieć o lenistwie. Tutejsi ludzie wiedli wygodne życie, przynajmniej zgodnie ze swoimi wyobrażeniami. Nie chcieli robić praktycznie nic i ich życzenie spełniało się niemal całkowicie, Caterinie również podobał się ten styl życia. Dzień po driiet mogła wpatrywać się w pusty horyzont. On jednak zawsze musiał mieć jakie zajęcie. Cóż, ludzie się różniš między sobš - nie budziło to nigdy w nim sprzeciwu, a nawet czerpał z tego przyjemnoć. Schylił głowę i wszedł do wnętrza baraku. Za ladš siedział tamilski wła- ciciel sklepu, młody pogodny grubas, którego czarna skóra połyskiwaia tłustawo, i dłubał w zębach. Na widok Yale'a V.K. Vandranasis - jego nazwisko widniało na desce nad drzwiami, mozolnie wymalowane po angielsku i w sanskrycie - podniósł się i podał mu rękę. - Jak przypuszczam, jest pan rad z powrotu z bieguna południowego? - Bardzo rad, Vandranasis. - Zapewne na biegunie południowym jest zimno nawet w tak ciepła pogodę? . - Tak, ale wie pan przecież, że bylimy cały czas w ruchu - pxzepły- nęlimy niemal dziesięć tysięcy mil morskich. Przecież nie siedzielimy sobie po prostu na biegttnie, aby tam zamarznšć. A jak się panu powodzi'i Zbija pan swo...
aniona