Strugaccy-INBADCZAM-Bajka o trójce.pdf
(
626 KB
)
Pobierz
Strugaccy-INBADCZAM-Bajka o trojce
Strugaccy A i B - Bajka o trojce
Strugaccy A i B
Bajka o trojce
Cała historia zaczęła się od tego, że w samym środku roboczego dnia, gdy pociłem się nad kolejnym pismem
skierowanym do kitieżgradskich zakładów magotechniki, pojawił się u mnie w gabinecie mój serdeczny przyjaciel Edik
Amperian. Jako człowiek dobrze wychowany i wykształcony, nie padł bezceremonialnie na kulawe krzesło dla
interesantów, nie wleciał niespodzianie przez ścianę ani nie wdarł się otwartą furtką, jak głaz wyrzucony z katapulty. W
większości wypadków moi koledzy ciągle się gdzieś spieszyli, z czymś nie nadążali, gdzieś się spóźniali i dlatego pojawiali
się, włamywali i wdzierali z absolutną swobodą, lekceważąc normalne środki komunikacji. Edik do takich nie należał.
Skromnie pojawił siew drzwiach. Zapukał nawet uprzednio, ale nie miałem czasu odpowiedzieć.
- Czy w dalszym ciągu jest ci potrzebna Czarna Skrzynka? - zapytał po przywitaniu.
- Skrzynka? -wymamrotałem, nie mając sił oderwać się od pisma. - Jakby tu powiedzieć... Jaka właściwie skrzynka?
- Wydaje mi się, że przeszkadzam - powiedział delikatnie uprzejmy Edik. - Przepraszam cię, ale przysłał mnie szef...
Rzecz w tym, że za godzinę odbędzie się pierwszy start windy poza obręb trzynastego piętra. Proponują nam
skorzystać z okazji.
Mózg miałem jeszcze zasnuty trującymi wyziewami urzędowej frazeologii i dlatego odrzekłem tylko tępo:
- Jaka winda ma być dostarczona pod nasz adres jeszcze trzynastego piętra bieżącego roku... ?
Po chwili jednakże pierwsze dziesiątki bitów Edikowej informacji dosięgły moich szarych komórek. Odłożyłem
długopis i poprosiłem o powtórzenie. Edik cierpliwie powtórzył.
- To pewne? - spytałem zamierającym szeptem.
- W zupełności - potwierdził Edik.
- Idziemy - powiedziałem, wyciągając z biurka teczkę z kopiami swoich zapotrzebowań.
- Gdzie?
- Jak to gdzie? Na siedemdziesiąte szóste.
- Nie, zaraz -powiedział Edik, kręcąc głową. -Najpierw trzeba zajść do szefa.
-A po co?
- Prosił o to. Z tym siedemdziesiątym szóstym piętrem jest jakaś historia. Szef ma coś dla nas na drogę.
Wzruszyłem ramionami, lecz nie protestowałem. Założyłem marynarkę, wyjąłem z teczki zapotrzebowanie na
Czarną Skrzynkę i ruszyliśmy do szefa, Fiodora Simeonowicza Kiw-rina, zarządzającego oddziałem Szczęścia Linearnego.
Na pierwszym piętrze, przed zakratowanym szybem windy panowało nieopisane ożywienie. Drzwi szybu były
otwarte, drzwi kabiny także, świeciła masa lamp, błyszczały lustra, mętnie połyskiwały lakierowane powierzchnie. Pod
starym, wyblakłym już transparentem „Dla uczczenia święta wykonamy windę" tłoczyli się chcący sobie pojeździć.
Wszyscy z powagą słuchali zastępcy dyrektora działu administracyjno-gospodar-czego, Modesta Matwiejewicza
Kamieniojada, przemawiającego przed szeregiem mechaników sołowieckiego Kotłonadzoru.
-Należy z tym wreszcie skończyć- wyjaśniał Modest Matwiejewicz. - To jest winda, a nie jakieś tam spektroskopy-
mikroskopy. Winda jest potężnym środkiem postępu - to raz. Także środkiem transportu. Winda powinna być jak
wywrotka: podjedzie, wyrzuci i z powrotem. To po pierwsze. Administracji dobrze wiadomo, że wielu towarzyszy
uczonych, w tej liczbie i pewni akademicy, nie potrafi właściwie eksploatować windy. Z tym walczymy i to likwidujemy.
Egzaminy na prawo prowadzenia windy, nie patrząc na zasługi... ustanowienie tytułu przodownika windowego... i tak dalej.
To po drugie. Ale monterzy ze swej strony powinni zabezpieczyć regularność kursowania. Nie ma się co powoływać na
obiektywne trudności. Wznosimy hasło: winda dla wszystkich. Niezależnie od osoby. Winda powinna wytrzymać wejście
do kabiny nawet najbardziej niezwykłego akademika.
Przedarliśmy się przez tłum; ruszyliśmy dalej. Uroczysta oprawa tego zaimprowizowanego mityngu wywarła na
mnie ogromne wrażenie. Czuło się, że dziś winda zacznie nareszcie działać, być może będzie działać nawet przez długie
dni. To wspaniałe. Winda była zawsze piętą achillesową Instytutu i Mo-desta Matwiejewicza. Właściwie niczym
wyjątkowym nasza winda się nie wyróżniała. Winda jak winda, miała swoje wady i zalety. Jak wypada uczciwej windzie,
lubiła stawać między piętrami, wiecznie była zajęta, przepalała wkręcone żarówki, wymagała bezbłędnego obchodzenia się
z drzwiami, a przy wchodzeniu do kabiny nikt nie mógł z pewnością stwierdzić, gdzie i kiedy uda mu sięjąopuścić. Miała
jednak nasza winda pewną osobliwość. Nie mogła sobie poradzić z wjechaniem wyżej niż na dwunaste piętro. To znaczy,
historia Instytutu znała wypadki, kiedy pewni specjaliści potrafili okiełznać krnąbrną maszynerię i gdy dali jej
odpowiedniego kopniaka, wznosili się na zupełnie fantastyczne wysokości. Ale dla szarego człowieka cały niekończący się
ogrom Instytutu powyżej dwunastego piętra pozostawał niezmiennie białą plamą. O tych prawie całkowicie odciętych od
świata terytoriach krążyły najróżniejsze, w większości wypadków sprzeczne słuchy. Mówiono na przykład, że sto
dwudzieste czwarte piętro posiada wyjście w przestrzeń o innych właściwościach fizycznych; na dwieście trzydziestym
zamieszkuje jakoby nieznane plemię alchemików - ideowych następców słynnego „Związku Dziewięciu", utworzonego
przez wykształconego indyjskiego króla Aszko-ju; na tysiąc siedemnastym po dziś dzień żyją sobie spokojnie i szczęśliwie
nad brzegiem Błękitnego Morza staruszek, staruszka i złoty narybek Złotej Rybki.
Mnie osobiście, tak jak i Edika, interesowało przede wszystkim piętro siedemdziesiąte szóste. Tam, zgodnie z
informacjami z inwentarza, ukryta była Idealna Czarna Skrzynka, niezbędna dla ośrodka obliczeniowego, przebywała tam
również pewna mówiąca pluskwa, na której ogromnie zależało oddziałowi Szczęścia Linearnego. Z tego co było nam
wiadome, na siedemdziesiątym szóstym znajdował się skład deficytowych zjawisk przyrodniczych i społecznych. Wielu
naszych współpracowników pragnęło gorąco się tam znaleźć, aby zanurzyć w tym skarbcu swoje chciwe ręce. Fiodor
Simeonowicz na przykład marzył o rozprzestrzeniających się tam hektarach gruntu pod Optymizm. Kolegom z wydziału
Meteorologii Socjalnej niezbędny był choć jeden Mroźny Szewc - a miało ich tam być trzech i wszyscy jak jeden mąż z
efektywną temperaturą bliską absolutnemu zeru. Taki Christobal Hozewicz Junta, zarządzający oddziałem Sensu Życia,
doktor najbardziej niespotykanych nauk, wprost rwał się na siedemdziesiąte szóste po unikalny egzemplarz tak zwanego
Bezskrzydłego Marzenia Przyziemnego - by je wypchać. Sześć razy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza próbował przebić się
na siedemdziesiąte szóste, wykorzystując swoje wybitne zdolności do pionowej transgresji. Nawet jemu sienie powiodło:
zgodnie ze sprytnym zamysłem starożytnych architektów, wszystkie piętra powyżej dwunastego były całkowicie
1
Strugaccy A i B - Bajka o trojce
zablokowane dla wszystkich typów transgresji. Tak więc udany start windy oznaczał nowy etap w życiu naszego
kolektywu.
Zatrzymaliśmy się przed gabinetem Fiodora Simeonowi-cza, a przystojny i czyściutki staruszek, skrzat Tichon,
uprzejmie otworzył przed nami drzwi. Weszliśmy.
Fiodor Simeonowicz nie był sam. Za jego wielkim biurkiem siedział niedbale rozwalony w wygodnym fotelu
oliwkowy Christobal Hozewicz i pociągał wonne hawańskie cygaro. Sam Fiodor Simeonowicz, z kciukami założonymi za
jaskrawe szelki, spacerował po gabinecie ze spuszczoną głową, starając się stąpać po samym brzeżku szemachanskiego
dywanu. Na stole cieszyły oko rajskie płody w kryształowych wazach: wielkie rumiane jabłka Wiadomości Złego oraz
zupełnie na oko niejadalne, a jednak zawsze robaczy we, jabłka Wiadomości Dobrego. Porcelanowe naczynie przy łokciu
Christobala Hozewicza pełne było ogryzków i niedopałków.
Na nasz widok, Fiodor Simeonowicz zatrzymał się.
- A oto i oni s-sami - rzekł, bez typowego dla siebie uśmiechu. - P-proszę, siadajcie. Sz-szkoda czasu. K-
Kamieniojad to gaduła, ale chyba sz-szybko skończy. Ch-christo, przedstaw sytuację, bo-bo mnie to nigdy nie wychodzi.
Siedliśmy. Christobal Hozewicz, przymrużywszy od dymu prawe oko, obejrzał nas taksująco.
- Pozwól, że zacznę - powiedział do Fiodora Simeono-wicza. -Młodzi ludzie, okoliczności sprawy są takie, że jako
pierwsi na siedemdziesiąte szóste piętro powinniśmy się udać my, ludzie wykształceni i doświadczeni. Niestety, wedle
poglądów administracji, jesteśmy zbyt starzy i zbyt szanowni, by uczestniczyć w pierwszym eksperymentalnym starcie.
Dlatego wysyłamy was i na wstępie ostrzegam, że to nie ot taki sobie spacerek, ale rozpoznanie. Być może rozpoznanie
bojem. Wymaga się od was wytrzymałości, odwagi i maksymalnej spostrzegawczości. Osobiście nie widzę w was
wspomnianych cech, jednakże gotów jestem ustąpić wobec rekomendacji Fiodora Simeonowicza. Na wszelki wypadek
powinniście wiedzieć, że przyjdzie wam działać na terytorium wroga - wroga nieubłaganego, okrutnego, nie cofającego się
przed niczym.
Po takim wystąpieniu mrówki zaczęły mi biegać po skórze. Christobal Hozewicz zaczął wyj aśniać, j ak wygląda
sprawa.
A sprawa wyglądała tak. Na siedemdziesiątym szóstym piętrze leży, jak się okazuje, starożytne miasto
Tmuskorpion, zdobyte w swoim czasie przez Mściwego Olega. Od niepamiętnych czasów Tmuskorpion stanowił centrum
niezwykłych zjawisk i był areną niezwykłych wydarzeń. Dlaczego tak się działo, nie wiadomo, ale wszystko to, co na
kolejnych etapach naukowego, technicznego i społecznego rozwoju nie mogło być na drodze rozumowej dowiedzione,
przechodziło właśnie tam, by oczekiwać lepszych czasów. Jeszcze za Piotra Wielkiego, równocześnie z utworzeniem w
Sankt-Peters-burgu wspaniałej Kunstkamery, ówczesna sołowiecka administracja w osobie bombardier-porucznika Ptacha i
jego roty grenadierów utworzyła w Tmuskorpionie na jej wzór „Jego Imperatorskiej Wysokości Przecudownych i
Przedziwnych Kunsztów Kamerę z więzieniem i dwiema łaźniami". W tym czasie siedemdziesiąte szóste piętro było
drugim, o windach nikt jeszcze nie słyszał i w J. I. W. Kunsztów Kamerze łatwiej było się znaleźć niż w łaźni. W
późniejszym czasie, wraz z powszechnym rozwojem „Gmachu Nauki", dostęp tam stawał się coraz trudniejszy, a od chwili
pojawienia się windy stał się prawie niemożliwy. Jednocześnie „Kunsztów Kamera" wciąż rosła, wzbogacała się o nowe
eksponaty i za czasów Katarzyny Drugiej przekształciła siew „Zoologiczne i Innych Cudów Natury Imperatorskie
Muzeum", z kolei za Aleksandra Drugiego - w „Rosyjski Imperatorski Rezerwat Magicznych, Spirytystycznych i
Okultystycznych Fenomenów", a na koniec w Państwową Kolonię Niewyjaśnionych Zjawisk przy INBADCZAM-ie
Akademii Nauk. Katastrofalne skutki odkrycia windy utrudniały wykorzystanie tego skarbca dla celów naukowych.
Urzędowa korespondencja z tamtejsząadministracjąbyławyjątkowoutrudnionai z oczywistych powodów ogromnie
przewlekła; spuszczane z góry liny z korespondencjąpękały pod własnym ciężarem, gołębie pocztowe odmawiały latania
na taką wysokość, łączność radiowa ze względu na zacofanie tmuskorpiońskiej techniki była niemożliwa, a zastosowanie
urządzeń latających prowadziło tylko do utraty deficytowego helu... Zresztą, wszystko to już tylko historia.
Na przykład, dwadzieścia lat temu zwariowana winda wyrzuciła na siedemdziesiątym szóstym piętrze inspekcyjną
komisję Sołowieckiego Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunalnego, która skromnie wybrała się obejrzeć na czwartym
piętrze zatkane przewody kanalizacyjne w laboratoriach profesora Wybiegałły. Nigdy nie wyjaśniono, co się faktycznie
zdarzyło. Współpracownik Wybiegałły, który oczekiwał komisji na klatce schodowej, opowiadał, że kabina windy wzniosła
się z obłąkańczym rykiem, za szklanymi drzwiami mignęły wykrzywione twarze i straszliwy obraz zniknął. Dokładnie po
godzinie zauważono kabinę na dwunastym piętrze: była spieniona, zdyszana i drżała jeszcze ze wzburzenia. Komisji w
kabinie nie znaleziono, lecz na ściance biurowym klejem przyklejona była notatka zapisana na odwrocie „Sprawozdania o
Niezadowalającym Stanie". Figurowało tam: „Wychodzęna inspekcję. Widzę dziwny kamień. Towarzyszowi Farfurkiso-wi
udziela się nagany za ucieczkę w krzaki. Przewodniczący komisji: Ł. Winiukow".
Długi czas nie było wiadomo, gdzie faktycznie Ł. Winiukow ze swymi podwładnymi opuścił kabinę. Przychodziła
mi-licja i było wiele nieprzyjemności. Po miesiącu na dachu kabiny zauważono dwie zapieczętowane paczki, adresowane
do kierownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunalnego. Pierwsza zawierała pisane na bibułce papierosowej
zarządzenia, w których zawiadamiano o naganach udzielonych towarzyszowi Farfurkisowi oraz towarzyszowi
Chlebowwodowowi -w większości wypadków za przejawianie indywidualizmu i nie całkiem jasnego, „opieszalstwa". W
drugiej paczce znajdowały się materiały z inspekcji stanu urządzeń kanalizacyjnych Tmuskorpionu (stan okazał się
niezadowalający) i podanie do księgowości o wyliczenie delegacji wysokogórskich dodatko-wów. Od tego czasu
korespondencja z góry przychodziła w miarę regularnie. Z początku były to protokoły z posiedzeń komisji MPK, następnie
Specjalnej Komisji dla Zbadania Sytuacji, potem nagle Tymczasowej Trójki. Po rozpatrzeniu działalności ob. Zubowa,
komendanta Kolonii Niewyjaśnionych Zjawisk, na trzech pod rząd raportach „o przestępczym opieszalstwie", Ł. Winiukow
podpisał się jako przewodniczący Trójki dla Racjonalizacji Utylizacji i Niewyjaśnionych Zjawisk (TRIUNZ). Z góry
przestały przychodzić protokoły, a zaczęły pojawiać się okólniki i wytyczne. Papiery były równie straszne w formie, jak i w
treści. Niezaprzeczalnie świadczyły one o tym, że była komisj a MPK uzurpowała sobie władzę w Tmuskorpionie, i nie
była w stanie poradzić sobie rozumnie z tą władzą.
- Główne niebezpieczeństwo polega na tym - miarowym tonem kontynuował Christobal Hozewicz, pociągając
zgasłe cygaro - że w posiadaniu tych oszustów znajduje się znana wszystkim Wielka Okrągła Pieczęć. Mam nadzieję, że
rozumiecie, co to oznacza...
- Rozumiem - powiedział cicho Edik. - Siekierą nie wyrąbiesz. .. - Jego pogodna zazwyczaj twarz zachmurzyła się. -
Cóż, może wykorzystamy remoralizator?
2
Strugaccy A i B - Bajka o trojce
Christobal Hozewicz wymienił spojrzenie z Fiodorem Si-meonowiczem.
- Można spróbować - powiedział, wzruszając ramionami. - Obawiam się jednak, że proces posunął się zbyt daleko.
- N-nie - no dlaczego - zaoponował Fiodor Simeono-wicz. - Wykorzystajcie, Ediku. Nic tam jednak automaty... N-
niestety, mają jeszcze ze sobą Wybiegałłę...
- Jak to? - zdziwiliśmy się.
Okazało się, że trzy miesiące temu przysłano z góry zapotrzebowanie na naukowego konsultanta z propozycją
fantastycznego wynagrodzenia. Nikt w tę propozycję nie wierzył, a już szczególnie profesor Wybiegałło, który w tym
czasie kończył wielką pracę nad wytworzeniem drogą samokształcenia robaka samonadziewającego się na haczyk. O
swoim niedowierzaniu profesor Wybiegałło zawiadomił wszystkich na posiedzeniu naukowym i tego samego wieczora
uciekł, porzuciwszy wszystko. Wielu widziało, jak profesor z trzymaną w zębach teczką gramolił się po wewnętrznej
stronie szybu, wychodząc na piętrach, by podreperować siły w bufecie. A po tygodniu został spuszczony okólnik,
zawiadamiający o powołaniu profesora Wybiegałły A.A. na stanowisko naukowego konsultanta przy TRIUNZ-ie, z
wymienieniem wysokości zapowiedzianej pensji, wraz z dodatkami za znajomość języków obcych.
- Dziękuję- powiedział dobrze wychowany Edik. - To cenne informacje. W takim razie pójdziemy.
- Idźcie, idźcie g-gołąbki - rzekł ze wzruszeniem Fiodor Simeonowicz i spojrzał w magiczny kryształ. - Tak, już
czas. Kamieniojadj-już kończy. I u-uważajcie na siebie... N-nie-przebyty to teren i s-straszny...
-1 bez emocji! - dobitnie przypomniał Christobal Hoze-wicz. - Nie chcą oddać naszych pcheł i skrzynek - bez łaski.
Jesteście wywiadowcami. Ustanowi się z wami jednostronną łączność telepatyczną. Będziemy obserwować każdy wasz
krok. Zbierajcie dane - oto wasze zasadnicze zadanie.
- Rozumiemy - rzekł Edik.
Christobal Hozewicz obejrzał nas jeszcze raz taksująco.
- Może by im tak Modesta dodać - bąknął. - Klin klinem. .. - Z rezygnacją machnął ręką. - Dobra, idźcie. Buena-
wentura.
Wyszliśmy i Edik powiedział, że musimy teraz wpaść do jego laboratorium, by wziąć remoralizator. Ostatnimi czasy
Edik pasjonował się praktyczną remoralizacją. W laboratorium, w dziewięciu szafach, znajdował się aparat, którego
działanie polegało na tym, że wydobywając w naświetlanym na zewnątrz odruchy prymitywne przekształcał je w rozumne,
dobre i wieczne. Przy pomocy tego aparatu udało się Edi-kowi wyleczyć pewnego filatelistę z tyfusu, przywrócić na łono
rodziny dwóch namiętnych kibiców hokeja i wprowadzić w ramy społeczności zatwardziałego oszczercę. Obecnie, na razie
bez rezultatu, leczył z chamstwa naszego serdecznego przyjaciela Witka Korniejewa.
- Jak my to wszystko udźwigniemy - powiedziałem, patrząc z przerażeniem na szafy.
Edik uspokoił mnie jednak. Okazało się, że był już prawie wykonany przenośny remoralizator, o mniejszej mocy,
lecz, zdaniem Edika, zupełnie wystarczającej na nasze potrzeby.
- Tam go poratuję i złożę - powiedział, chowając do kieszeni płaskie, metalowe pudełko.
Kiedy wróciliśmy na klatkę schodową, Modest Matwie-jewicz kończył właśnie przemówienie.
- .. .To także zlikwidujemy - zapewniał nieco ochrypłym głosem. - Dlatego że, po pierwsze, winda oszczędza nasze
zdrowie. I oszczędza czas roboczy. Winda kosztuje pieniądze i kategorycznie palić w niej nie pozwolimy... Kto tu na
ochotnika? - powiedział, niespodziewanie obróciwszy się w kierunku tłumu.
Odezwało się kilka głosów, ale Modest Matwiejewicz odrzucił te kandydatury.
- Młodym by windami jeździć - oświadczył. -Nie tylko spektroskopy.
Milcząc przecisnęliśmy się do pierwszego rzędu.
- My na siedemdziesiąte szóste - cicho powiedział Edik. Zapanowała pełna szacunku cisza. Modest Matwiejewicz
obejrzał nas od stóp do głów z ogromnym powątpiewaniem.
- Słabiuteńcy - wymamrotał z zadumą. - Zieloni jeszcze. .. Palicie? - zapytał.
- Nie - odrzekł Edik.
- Czasami -powiedziałem.
Przez tłum przedarł się woźny Tichon i zaczął szeptać coś na ucho Modesta Matwiejewicza. Modest Matwiejewicz
wydął usta i napuszył się.
- Jeszcze sprawdzimy - powiedział, po czym wyjął z kieszeni służbowy notes. - W jakiej kwestii udajecie się, Ampe-
rian? - zapytał z niezadowoleniem.
- Po Gadacza Pluskwę - odpowiedział Edik.
- A wy, Priwałow?
- Po Czarną Skrzynkę.
-Hmm... - Modest Matwiejewicz przekartkował notes. -Faktycznie... jest... ta-ak... Kolonia Niewyjaśnionych
Zjawisk. Pokażcie zaświadczenia.
Pokazaliśmy.
- No cóż, jedźcie... Nie wy pierwsi, nie wy ostatni... Modest Matwiejewicz zasalutował. Rozległy się dźwięki
smutnej muzyki. Tłum zafalował. Wstąpiliśmy w drzwi kabiny. Byłem smutny, bałem się. Przypomniałem sobie, że nie
pożegnałem się ze Stellą.
- Zadepczą ich tam - wyjaśnił Modest Matwiejewicz. -Szkoda... Równe chłopy... Amperian nawet nie pali i nie
pije...
Metalowe drzwi szybu zatrzasnęły się ze szczękiem. Nie patrząc na mnie, Edik nacisnął guzik siedemdziesiątego
szóstego piętra. Drzwi kabiny zamknęły się automatycznie, zapalił się napis „Nie palić! Zapiąć pasy! "i ruszyliśmy w
drogę.
Z początku kabina szła leniwie, ociężałym truchtem. Wyczuwało się, że nic jej się nie chce. Powoli spływały w dół
znajome korytarze, zatroskane twarze przyjaciół, naprędce wykonane plakaty „Junacy" i „Nie zapomnimy o was!". Na
dwunastym piętrze po raz ostatni pomachano nam chusteczkami i kabina weszła w nieznane rejony. Pojawiały się i znikały
bezludne na oko pomieszczenia, wstrząsy windy były coraz rzadsze i coraz słabsze, kabina zasypiała w ruchu i na
szesnastym piętrze zatrzymała się. Ledwie zdążyliśmy zamienić kilka słów z jakimiś uzbrojonymi ludźmi, którzy okazali
się pracownikami oddziału Zaczarowanych Skarbów, gdy nagle kabina stanęła dęba i z żelaznym rżeniem poderwała się
dzikim galopem wzwyż. Zamigotały żarówki, zaszczekały przekaźniki. Straszliwe przeciążenie zbiło nas z nóg. Aby
utrzymać się na nogach przytrzymywaliśmy się nawzajem. Lustra odbijały nasze spocone z napięcia twarze i już
3
Strugaccy A i B - Bajka o trojce
przygotowaliśmy się na najgorsze, gdy nagle galop przeszedł w lekki kłus. Siła ciężkości wyraźnie spadła. Nabraliśmy
otuchy. Stękając, winda przybiła do pięćdziesiątego siódmego piętra i zatrzymała się. Otworzyły się drzwi, wszedł
korpulentny starszy człowiek z akordeonem, powiedział od niechcenia: „Ogólne dzień dobry!" i nacisnął guzik
siedemdziesiątego trzeciego piętra. Gdy kabina ruszyła, oparł się o ścianę, marzycielsko przymrużył oczy i zaczął cicho
grać „Cegiełeczki".
- Z dołu? - poinformował się leniwie, nie odwracając głowy.
- Z dołu - odpowiedzieliśmy.
- Kamienioj ad jeszcze pracuje?
- Pracuje.
- Pozdrówcie go ode mnie - rzekł nieznajomy i więcej nie zwracał na nas uwagi.
Kabina wznosiła się bez pośpiechu, podrygując w takt „Cegiełeczek", a my z zażenowania zaczęliśmy uczyć się
wyrytej na miedzianej płycie „Instrukcji obsługi". Dowiedzieliśmy się, że zabronione jest osiedlać siew kabinie
fruwającym myszom, wampirom i skrzydlatym wiewiórkom; wychodzić przez ścianę w razie zatrzymania windy między
piętrami; przewozić w kabinie substancji gorących i wybuchowych, a także naczyń z dżinami i wilkołakami bez
ognioodpornych kagańców; korzystać z windy ubożętom i strzygom bez osób towarzyszących... Wszystkim bez wyjątku
zabraniało się wyczyniać swawole, zajmować się spaniem oraz wykonywać podskoki. Nie zdążyliśmy doczytać do końca.
Kabina zatrzymała się, nieznajomy wysiadł i Edik znów nacisnął guzik siedemdziesiątego szóstego. Kabina wyrwała do
góry tak gwałtownie, że pociemniało nam w oczach. Gdy odetchnęliśmy, kabina stała już nieruchomo, drzwi były otwarte.
Byliśmy na siedemdziesiątym szóstym. Spojrzeliśmy po sobie i ruszyliśmy, wznosząc nad głowami nasze zaświadczenia
niczym białe flagi parlamentariuszy. Nie wiem, czegośmy faktycznie oczekiwali. Czegoś złego.
Jednakże nic złego się nie zdarzyło. Znaleźliśmy się w okrągłej, pustej, bardzo zakurzonej sali z niskim, szarym
sufitem. Na środku wznosił się wrośnięty w parkiet biały głaz, podobny do zapory przeciwczołgowej. Wokół głazu walały
się stare, pożółkłe kości. Pachniało myszami, panował ponury nastrój. Nagle drzwi szybu zatrzasnęły się ze szczękiem.
Drgnęliśmy, spojrzeliśmy za siebie, lecz zdążyliśmy tylko zobaczyć niknący dach spadającej kabiny. Złowieszczy huk
przewalił się po sali i zamarł. Byliśmy w pułapce. Zapragnąłem koniecznie i natychmiast wracać na dół, ale wyraz
zakłopotania na twarzy Edika dodał mi sił. Wysunąłem szczękę, założyłem ręce do tyłu i na sztywnych nogach, starając się
zachować sceptyczny i niezależny wygląd, ruszyłem w kierunku głazu. Jak oczekiwałem, kamień okazał się czymś w
rodzaju często spotykanego w bajkach drogowskazu. Wyryty na nim napis głosił co następuje:
§ 1 na lewo pój
dziesz głowę stra
cisz §2 na prawo pój
dziesz nigdzie nie dojdziesz §3 pro
sto pój S W U C H
Ostatni wers połączyli - wyjaśnił Edik. - Aha, jest jeszcze jakiś napis ołówkiem... „Tutaj... konsultowaliśmy się ze
społeczeństwem i wysunięto postulat, że iść należy... prosto. Podpis: Ł. Winiukow".
Spojrzeliśmy na wprost. Teraz, gdy nasze oczy przywykły do rozproszonego światła, wpadającego do sali nie
wiadomo w jaki sposób, zobaczyliśmy drzwi. Było ich troje, przy czym drzwi prowadzące na prawo i na lewo były zabite
deskami, a do drzwi na wprost prowadziła wydeptana w kurzu ścieżka omijająca kamień.
- Nie podoba mi się to - stwierdziłem z męską otwartością. - Kości jakieś...
- Kości, według mnie, słoniowe - powiedział Edik. -Zresztą nieważne. Nie będziemy się cofać.
- Może mimo wszystko zrobimy notatkę i wrzucimy do szybu? - zaproponowałem. - Zginiemy przecież bez śladu.
- Sasza - powiedział Edik - nie zapominaj, że mamy łączność telepatyczną. Nie wypada. Otrząśnij się.
Otrząsnąłem się. Znów wysunąłem szczękę i ruszyłem do drzwi na wprost. Edik szedł obok mnie.
- Przekroczyliśmy Rubikon! - oznajmiłem i pchnąłem nogą drzwi.
Niestety, efekt prysł. Na drzwiach widniała trudna do zauważenia tabliczka „Ciągnąć do siebie" i przyszło nam
przekraczać Rubikon po raz drugi. Tym razem już bez gestów, za to z poniżającym przezwyciężaniem silnej sprężyny.
Tuż za drzwiami znajdował się zalany słonecznym światłem park. Ujrzeliśmy wysypane piaskiem alejki,
przystrzyżone krzaki i ostrzeżenie „Nie chodzić po trawniku i nie jeść trawy". Naprzeciw stała żeliwna ławka z odłamanym
oparciem, a na ławce siedział dziwny człowiek w binoklach i czytał gazetę, ruszając drugimi palcami bosych nóg. Na nasz
widok zmieszał sienie wiadomo czemu, nie opuszczając gazety zdjął sprawnie nogą binokle, przetarł szkła o spodnie i
znów założył na nos. Następnie odłożył gazetę i wstał. Potężnego wzrostu, okropnie zarośnięty, ubrany był w czysty, biały
bezrękaw-nik oraz niebieskie płócienne spodnie na szelkach. Złocone binokle ściskały jego szeroką kość nosowąi
nadawały mu jakby cudzoziemski wygląd. Było w nim coś z politycznej karykatury w centralnej gazecie. Poruszył
wielkimi ostrymi uszami i zrobił kilka kroków na spotkanie.
- Witam w Tmuskorpionie i pozwólcie, że się przedstawię -rzekł ochrypłym, lecz sympatycznym głosem. -Fiodor,
człowiek śniegu.
Ukłoniliśmy się w milczeniu.
- Wy przecież z dołu. Chwała Bogu. Czekam na was dłużej niż rok - od czasu, gdy mnie zracjonalizowano.
Przysiądź-cie się. Do rozpoczęcia wieczornego posiedzenia Trójki została prawie godzina. Bardzo bym chciał, jeśli
pozwolicie, abyście pojawili się na zebraniu choć trochę przygotowani. Naturalnie, wiem niezbyt wiele, lecz pozwólcie, że
opowiem wam wszystko, co mi wiadome...
Sprawa nr 42 Staruszek Edelwejs
Przekroczyliśmy próg sali posiedzeń równo o piątej. Byliśmy poinstruowani, przygotowani na wszystko,
wiedzieliśmy, na co się decydujemy. W każdym razie tak nam się wydawało. Trzeba przyznać, że informacje otrzymane od
Fiedi trochę mnie uspokoiły, natomiast Edik wpadł w przygnębienie. Zdziwiło mnie to, ale jego przygnębienie próbowałem
tłumaczyć sobie tym, że Edik był zawsze człowiekiem czystej nauki, dalekim od wszelkich dzienników podawczych czy
rejestrów, dziurkaczy czy wykazów. Jego przygnębienie wzbudzało we mnie, człowieku stosunkowo doświadczonym,
poczucie przewagi, czułem się starszy i gotów byłem trzymać się twardo.
W sali obecny był tylko jeden człowiek - sądząc po charakterystyce danej przez Fiedię, komendant Kolonii,
towarzysz Zubo. Siedział za maleńkim stołem, trzymał przed sobą otwartą teczkę i aż podrygiwał z niecierpliwości i
zdenerwowania. Tęgi, podobny do Duremara, bez przerwy poruszał wargami, a oczy miał białe jak antyczne posągi. Z
4
Strugaccy A i B - Bajka o trojce
początku nas nie zauważył. Siedliśmy cichutko przy ścianie pod tabliczką „Przedstawiciele". Sala miała trzy okna, przy
drzwiach stał goły stół demonstracyjny, ogromny stół przy ścianie naprzeciw pokryty był zielonym suknem. W kącie
wznosił się po-czwarny brunatny sej f, zawalony biurowymi teczkami stół komendanta przycupnął u jego podnóżka. W sali
znajdował się również maleńki stolik pod tabliczką „Konsultant naukowy" oraz gigantyczny, na półtorej ściany długi
transparent. „Społeczeństwu zbędne są niezdrowe sensacje. Społeczeństwu potrzebne są zdrowe sensacje". Spojrzałem z
ukosa na Edika. Edik nie odrywał oczu od transparentu. Był kompletnie przybity.
Nagle komendant drgnął, obrócił wielki nos i zauważył naszą obecność.
- Postronni! - powiedział z pełnym przerażenia zdziwieniem.
Wstaliśmy, by się ukłonić. Nie spuszczając z nas oka, komendant wygramolił się zza swojego stolika, wykonał kilka
skradających się kroków i zatrzymawszy się przed Edikiem, wyciągnął dłoń. Dobrze wychowany Edik uśmiechnął się
blado, uścisnął mu dłoń, po czym cofnął się o krok i znów się ukłonił. Wydawało się, że komendant jest wstrząśnięty.
Dłuższą chwilę stał w poprzedniej pozie, potem uniósł dłoń do twarzy i obejrzał z niedowierzaniem. Coś się nie zgadzało.
Komendant zamrugał oczami, po czym z ogromnym zaniepokojeniem, jakby szukając czegoś upuszczonego, zaczął
oglądać podłogę przy swoich nogach. W tym momencie zorientowałem się.
- Dokumenty! - syknąłem. - Pokaż mu dokumenty!
Komendant, uśmiechając się niezbyt normalnie, dalej oglądał podłogę. Edik pospiesznie podał mu swoją
legitymację służbową i delegację. Komendant pożarł oczami najpierw delegację, potem fotografię w legitymacji, a na
zakąskę samego Edika. Zgodność fotografii z oryginałem wprawiła go w jawny zachwyt.
- Bardzo mi miło! - wykrzyknął. - Moje nazwisko Zubo. Miło mi powitać. Urządzajcie się, zakwaterujcie,
towarzyszu Amperian, mamy przed sobąpracy a pracy... -Nagle zatrzymał siei spojrzał na mnie. Trzymałem już w
pogotowiu swojąlegi-tymacjęi delegację. Procedura pożerania powtórzyła się. -Bardzo mi miło! - krzyknął komendant z
identyczną jak poprzednio intonacją. -Mojenazwisko Zubo. Komendant. Urządzajcie się, towarzyszu Priwałow,
zakwaterujcie...
- Jak z hotelem? - spytałem urzędowym tonem. Wydało mi się, że będzie to najwłaściwszy ton. Niestety, popełniłem
błąd. Komendant puścił moje pytanie mimo uszu. Właśnie oglądał delegację.
- Skrzynka Czarna Idealna - mruczał pod nosem. Mamy taką, jeszcze nie rozpatrywaliśmy... Mówiąca Pluskwa,
wiecie, już zracjonalizowana, towarzyszu Amperian... Nie wiem, nie wiem... Ławr Fiedotowicz jeszcze popatrzy, ale na
waszym miejscu byłbym ostrożny...
Nagle zamilkł, natężył słuch i kłusem rzucił się na swoje miejsce. W poczekalni rozległy się kroki, kaszel, drzwi
otworzyły się i na salę wkroczyła Trójka w pełnym swoim składzie -wszyscy czterej.
Ławr Fiedotowicz Winiukow całkowicie zgadzał się z opisem: biały, wypielęgnowany, potężny, nie zwracając
uwagi na nikogo, przemaszerował na miejsce przewodniczącego, siadł, postawił przed sobą ogromną teczkę, otworzyłjąz
trzaskiem i zaczął wykładać na zielone sukno przedmioty, niezbędne do skutecznego przewodniczenia. Była tam teczka na
papiery z krokodylowej skóry, komplet długopisów w safianowym etui, paczka papierosów „Hercegowina-Flor",
zapalniczka w kształcie łuku triumfalnego i pryzmatyczna lornetka teatralna.
Rudolf Archipowicz Chlebowwodow, żółty i chudy jak wiejski płotek, siadł po lewej ręce Ławra Fiedotowicza i
natychmiast zaczął szeptać mu coś do ucha, biegając bez celu zaczerwienionymi oczami po kątach sali.
Rudy, pulchny Farfurkis nie zasiadł za stołem. Demokratycznie zajął miejsce na twardym krześle naprzeciw
komendanta, wyjął gruby, zapisany notes w wyblakłej okładce i zaczął coś notować.
Konsultant naukowy, profesor Wybiegałło, którego poznaliśmy bez uciekania się do jakichkolwiek opisów, obejrzał
nas obój ętnie, zmarszczył brwi, podniósł na moment oczy do góry, jak gdyby starając się przypomnieć, gdzie to on miał
okazję nas już poznać. Powieważ jednak nie udało mu się to, siadł za swoim stolikiem i szybko rozpoczął przygotowania
do rozpoczęcia pełnienia obowiązków. Pojawił się przed nim pierwszy tom Małej Encyklopedii Radzieckiej, potem drugi,
trzeci, czwarty...
- Hrrrm - rzekł Ławr Fiedotowicz i spojrzał po obecnych wzrokiem przenikającym ściany i widzącym wszystko na
wylot. Wszyscy byli przygotowani: Chlebowwodow poszepty-wał, Farfurkis robił kolejną notatkę, komendant niczym
uczeń przed klasówką przewracał nerwowo kartki, a Wybiegałło położył przed sobą tom szósty. Jeśli chodzi o
przedstawicieli, to wedle wszelkich danych nie mieliśmy żadnego znaczenia. Spojrzałem na Edika i natychmiast się
odwróciłem. Edik był bliski kompletnej demoralizacji. Pojawienie się Wybiegałły zupełnie go wykończyło.
- Wieczorne posiedzenie Trójki uważam za otwarte - powiedział Ławr Fiedotowicz -Następny! Referujcie,
towarzyszu Zubo.
Komendant podskoczył i rozpoczął cienkim głosem, trzymaj ąc przed sobą otwartą teczkę.
- Sprawa numer czterdzieści dwa. Nazwisko: Maszkin. Imię: Edelwejs. Imię ojca: Zachar.
- Od kiedy to on się podaj e za Maszkina? - zapytał z obrzydzeniem Chlebowwodow. - Babkin, a nie Maszkin!
Babkin Edelwejs Piotrowicz. Pracowałem z nim w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku w Komitecie
Gospodarki Mlecznej. Edli Babkin, taki krępy facet, śliwki bardzo lubi... I niestety, to nie Edelwejs, tylko Edward
Piotrowicz Babkin...
Ławr Fiedotowicz zwrócił powoli kamienną twarz na Chlebowwodowa.
- Babkin? - rzekł. - Nie pamiętam... Kontynuujcie, towarzyszu Zubo.
- Imię ojca: Zachar - powtórzył komendant i zadrżał mu policzek. -Roki miejsce urodzenia: tysiąc dziewięćset
pierwszy, miasto Smoleńsk, narodowość...
- E-dul-wejs czy E-dol-wejs? - zapytał Farfurkis.
- E-del-wejs - powiedział komendant. - Narodowość: Białorusin. Wykształcenie: niepełne średnie ogólnokształcące,
niepełne średnie techniczne. Znajomość języków obcych: rosyjski -biegle, ukraiński i białoruski - ze słownikiem. Miejsce
pracy...
Chlebowwodow pacnął się nagle głośno w czoło.
- Ależ nie! - wrzasnął. - On umarł!
- Kto umarł? - drewnianym głosem zapytał Ławr Fiedo-towicz.
- No, ten Babkin. Jak dziś pamiętam - w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym, na zawał serca. Został wówczas
dyrektorem administracyjnym Wszechrosyjskiego Związku Odkrywców Przyrody i umarł. Dlatego coś się tu nie zgadza.
Ławr Fiedotowicz podniósł lornetkę i co jakiś czas badawczo spoglądał na komendanta, który całkowicie utracił dar
5
Plik z chomika:
jaro29-66
Inne pliki z tego folderu:
Strugaccy-Bezsilni tego świata.pdf
(1458 KB)
Strugaccy-Ekspedycja do piekła.pdf
(1318 KB)
Strugaccy-Historia Przyszłości-Koniec akcji Arka.pdf
(812 KB)
Strugaccy-Historia Przyszłości-Maks Kammerer 1-Przenicowany świat.pdf
(1652 KB)
Strugaccy-Historia Przyszłości-Maks Kammerer 2-Żuk w mrowisku.pdf
(1050 KB)
Inne foldery tego chomika:
Alistair Maclean
Barbara Marciniak
C.S. Lewis
Cejrowski Wojciech
Ernest Hemingway
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin