Sinkel_Bernhard_-_Bluff.rtf

(512 KB) Pobierz
Bernhard Sinkel

Bernhard Sinkel

BLUFF

Przełożyła Marie-Beata Mika

 

 

Dla R.

 

bluff I s, (headland), urwisko 2. adj. szorstki, ale serdeczny (inf); honesty, answer szczery.

bluff I v.i., bluffować, blagować. 2. s. bluff m. to call sb’s ~ dopuścić do tego; (make prove) wysłać kogoś na próbę.

 

 

Płomienie uniosły się po raz ostatni. Mieniąc się fioletowo jak błędne ogniki na zwęglonych belkach, niestrudzenie broniły się przed falą z działka gaśnicy. Wreszcie znikły w tryskającej kanonadzie wody. Półmrok, rozprowadzający się po spalonym domu i zniszczonym ogrodzie, zawierał jedynie nikłe wspomnienie spektaklu ubiegłej nocy.

Aby nie zasnąć, otworzył szeroko oczy i stanął bosymi stopami na lodowatej posadzce. Ze swojej kryjówki, szopy wzmocnionej deskami, miał dobry widok na prace gaśnicze. Czerwone i niebieskie światła kogutów mieniły się na usmarowanej sadzą twarzy i osmolonych rękach.

Wozy gaśnicze i służb pomocniczych odsunęły się już. Strażacy zwijali węże. Gapie także zaczęli znikać. Powoli wracali do swoich ciepłych łóżek. Gdy samochody wyjeżdżały na szosę, po raz ostatni zawyła syrena. Później wszystko ogarnął spokój i grobowa cisza.

Ostrożnie opuścił swoją kryjówkę. Musiał jeszcze raz wrócić do spalonego domu, który omal nie stał się dla niego śmiertelną pułapką. Żrący zapach spalenizny wisiał w powietrzu. Zalatywał chemikaliami i palonym plastikiem. Przedarł się na czworaka przez otwór w płocie. Jeszcze jako chłopiec odkrył go w czasie wakacji. W razie potrzeby chował się właśnie tam, w cieniu krzewów za grubym orzechowcem, dokładnie tak jak teraz.

Ogień roztopił już niemal cały śnieg w ogrodzie. Na polanie, która z ledwością mieściła masy piany gaśniczej, rozlały się czarne jak smoła potoki. Zwęglone słupy wspinały się do szarego nieba. Dach zapadł się całkowicie. Kłębki pożółkłej waty wypływały z pogorzeliska.

Najwięcej szkód było na piętrze. Pokój, w którym wcześniej stało jego łóżko, w zasadzie nie istniał. Rury kaloryferów, resztki instalacji powychodziły na wierzch z rozdartych ścian.

Powoli świtało. Oczy paliły go ze zmęczenia. Niebo nad pustkowiem szarzało od chmur pełnych śniegu. Właśnie chciał opuścić swoją kryjówkę, kiedy usłyszał głosy.

- Zrobiliśmy tak samo w Kosowie: butla gazu, odpaliliśmy świece i fru!

- Uważasz, że ktoś chciał zabić Kasunkę?

- Nie zdziwiłoby mnie, gdybyśmy znaleźli tu jego zwęglone zwłoki.

Dwóch urzędników z wydziału kryminalnego zabezpieczyło dom biało-czerowną, plastikową taśmą, jednocześnie zbliżając się do orzechowca. Raoul schował się jeszcze bardziej. Nagle usłyszał głośny śmiech.

- „From Moscow with love!” Trzymaj.

Jeszcze raz zakręcili taśmę wokół drzewa, coraz bardziej oddalając się od domu.

- Tak się właśnie dzieje z tymi, którzy zbyt często zmieniają strony!

Raoul odczekał, aż wrócą z powrotem do samochodu i odjadą. Wówczas wybiegł z ukrycia i przemknął przez trawę. Małe, kamienne schodki prowadziły do piwnicy. Stłuczone szkło nagłe zachrobotało pod jego butami.

Wszędzie panował niesamowity skwar. Resztki wody syczały na ścianach. Przedarł się do piwnicy, w miejsce dawnego holu. Otoczyły go szelesty, trzaski pogorzeliska, ciurkanie i kapanie wody - słowem odgłosy rodem z groty naciekowej.

Gdzieś tutaj musiał zgubić metalową odznakę. Butami rozgarniał zabłocony gruz. Żrący dym atakował jego oczy. Wszedł na swoje łóżko, które spadło przez dziurę w suficie. Ramieniem ochronił się przed żarem. Podłoga pod stopami była gorąca i parzyła go, dosłownie jak kuchenna płyta.

Ogień wyrządził najmniej szkód w gabinecie, jednak pod sufitem wciąż kłębił się dym. Ściskał usta, dusząc kaszel. Na regałach leżały napęczniałe wodą książki. Po środku tego chaosu znalazł prawie nienaruszony odtwarzacz wideo, a z boku zniszczony telewizor.

Raoul nadepnął na magnetowid. Obcas wystarczył, by dostać się do środka. Potrzebował taśmy. Wyrywał ją z kasety i nad żarem zmienił w obrzydliwie cuchnący zlepek plastiku. Był to winien Tatianie.

Pochylony, zaczął grzebać w mieszaninie błota i rozmokłego popiołu. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wcześniej uwiązał go Kasunke. Nareszcie udało mu się to znaleźć: nieśmiertelnik NVA Kasunki.

Zadowolony z siebie, ścisnął gorący metal w dłoni. Nawet nie poczuł, jak nieśmiertelnik parzył go w dłoń. Wszystko jakby w nim umarło. Nie czuł bólu. Jedynie smutek, złość i nieskończoną chęć zemsty.

 

Część I

Phoeniks, Arzona

 

1

- Proszę, przestań!

- Przecież jest chyba nieźle, prawda?

- Ale dostaję od tego gęsiej skórki.

- I co czujesz teraz?

- Jakbym nie miała głowy.

Raoul prawie nie zwracał uwagi na dialog gołej pary na płaskim ekranie telewizora.

Całą uwagę skupił na warkocie silników pod skrzydłami. Pod elastyczną powłoką samolotu od jakiegoś czasu dudniło. Opierał się plecami o ścianę pokładu, więc odbierał jakby jego oddychanie - samolot nabierał powietrza, wypuszczał je i krótko przed ponownym nabraniem znowu rzęził.

- I co teraz?

- Czuję niebiańskie wypełnienie w żołądku, jakby fruwały w nim motyle.

Podobne uczucie odbierał i on.

- Chcę, abyś właśnie to czuła, kiedy się kochamy!

Stewardesa przesunęła wózek z napojami. Spojrzał na nią, szukając pomocy. Odkąd przelecieli nad szczytami Rocky Mountains, samolot przechodził lekkie turbulencje. Skakał jak płaski kamyk rzucony na wodę. Jako mały chłopiec bawił się takimi kamykami nad jeziorem Werbellin.

- Szczytujesz?

- Jeszcze nie.

- Już.

Co będzie, jeśli czarter rozbije się jak w filmie katastroficznym? Niedawno oglądał taki w kinie „Zoo-Palast”. Ciepła, bezpieczna powłoka samolotu, wszystko wokół nagle zniknie, a on sam, przymocowany pasami do fotela, zostanie wystrzelony do nieba, wysoko w odbierający mu oddech, lodowaty chłód.Raoul ścisnął powieki i otrząsnął się z wymyślonego przed chwilą koszmaru. Gdy był mały, wierzył, że przy pomocy wyobraźni może wywołać eksplozję samolotu. Wystarczyło, że wyobraził sobie maszynę, kulę ognistą, i już cały, ze wszystkimi pasażerami na pokładzie, płonął.

Zdenerwowany, zerwał słuchawki z uszu. Otarł pot z czoła i zmienił film na trasę lotu. Czarter pozostawił za sobą Denwer i Kolorado Springs, i jako biały krzyżyk przesuwał się milimetr po milimetrze na zielonej powierzchni monitora: prędkość 850 km/h, wysokość lotu 10000 m n. p. m. Jeszcze 450 km do celu podróży do Phoenix w Arizonie.

Rolety były opuszczone. Półmrok otaczał całą klasę turystyczną. Raoul spojrzał na bok. Młoda blondynka obok spała spokojnie jak dziecko. Cienki kocyk podsunęła aż do podbródka, a rozluźnioną dłoń trzymała tuż przy twarzy.

Mignęły znaki kontroli proszące o zapięcie pasów. Raoula natychmiast przeszył paniczny lęk. Teraz tylko nie stracić kontroli!

Ukradkiem oczu śledził każdy ruch na pokładzie. Stewardesa, wracając z kuchni pokładowej, oczami wielkimi jak u lalki sprawdzała, czy każdy z pasażerów posłuchał pilota i zapiął pasy bezpieczeństwa.

Raoul odchylił głowę do tyłu i spojrzał na sufit. Dach kabiny obniżył się, ściany zaczęły się zsuwać, a miejsce przed jego siedzeniem nagle zwęziło się. Fotel, na którym siedział, wciągał go, a poręcze po bokach ściskały. Poczuł, jak z samolotu ucieka powietrze, i niczym w astmatycznym szale odsłonił do połowy roletę okienka. Ostry strumień światła padł prosto na twarz młodej, śpiącej obok kobiety.

- No nie, do cholery!

Zdenerwowana, spojrzała na rażące, wpadające do kabiny światło. Jej źrenice zwężyły się do malutkich, czarnych punkcików. W tym spojrzeniu wyczuł ogrom złości. Podniosła głowę. Miała zaspaną twarz. Gruby materiał tapicerki fotela wygniótł na twarzy kobiety deseń kratki. Włosy przykleiły się jej do skroni. Ziewając przeciągnęła się. Najwidoczniej musiała głęboko spać. Wąską twarz ozdabiały czerwonobrązowe odcienie opalenizny. Jedynie tam, gdzie na nosie leżały słoneczne okulary, widać było jasny pasek. Niezliczona ilość piegów pokrywała czoło i okolice nosa. Spod złocistej grzywki wystawały małe uszy.

- Zamknij wreszcie tą przesłonę! Posłusznie zasłonił okno.

- Chciałem tylko zobaczyć, jak daleko już jesteśmy.

Młoda kobieta nieporadnie zdjęła z siebie koc. Obcisłe, sprane dżinsy leżały tak nisko na jej biodrach, że widać było wąski pasek białego, płaskiego brzucha i krótki brzeg różowych majteczek. Mały biust kreślił się pod koszulką, a kiedy poprawiała ubranie, Raoul zobaczył, że ramię kobiety pokrywa delikatny meszek złocistych włosków.

- I co?

- Właśnie zostawiliśmy za sobą Saguache i La Garilla Mountains. Teraz przelatujemy nad Silverstone do Poole Creek Mountain.

Jego głos był wciąż niepewny. Miał krótki, wręcz płaski oddech. Delikatne drżenie samolotu sprawiało, że znów zamierał. Jeszcze mocniej ścisnął oparcie swojego fotela. Kości dłoni niemal przebiły się na wierzch skóry.

- Aż tak dokładnie nie chciałam wiedzieć! Był pan już tam? Raoul zaprzeczył skinieniem.

- Taki opis jest w przewodniku.

Z uszytej z łatek workowatej torby kobieta wygrzebała puderniczkę.

- Zapamiętałem ten rejon z mapy. Mam napisać o nim kilka artykułów.

Patrząc w lusterko puderniczki, szpiczastymi palcami poprawiła włosy i oceniła wygląd. Skupiając się na swoim odbiciu, kręciła głową na boki. Zwlekała. Jej mały różowy język dotknął górnej wargi.

- Jest pan kimś w rodzaju pisarza podróżnika. Mam rację? Raoul ostrożnie nalał sobie do kubka resztkę soku pomarańczowego.

- Jestem redaktorem sportowym. Moja redakcja w Berlinie chce, abym rozejrzał się po okolicy. Mam zrobić parę ciekawych obrazów z Dzikiego Zachodu jako suplement do zimowych igrzysk olimpijskich w Salt Lake City.

Nieoczekiwanie przerwał. Gwałtowne i niesamowicie silne wstrząśnięcie spowodowało, że cała maszyna zadrżała. Wokoło rozległy się krzyki. Jakaś olbrzymia ręka trzymała samolot w garści. Trzęsła nim z wielką siłą jak niegrzeczne dziecko. Znaki zapięcia pasów bezpieczeństwa ponownie zaczęły pulsować. Światło na pokładzie migotało i zgasło. Kabinę pokryła ciemność. Nagle zapaliły się światła awaryjne. Z głośników pod sufitem spłynął szorstki głos kapitana.

- Flight attendants, please sit down!

Głos kapitana samolotu brzmiał bardzo beztrosko i ufnie. Jego barwa przypomniała Raoulowi kowboja z Marlboro Country, który w kinie zachwalał bezkresną wolność, jaką daje ta marka papierosów.

- Ladies and Gentelman! Przelatujemy nad rejonem silnych turbulencji wywołanych pożarem lasu w Mesa Verde. Mogę dostrzec go państwo po prawej stronie samolotu.

- Mogę?

Zaciekawiona młoda kobieta pochyliła się nad Raoulem, by dostać się do okienka. Odsłoniła roletę. Wcisnął się głębiej w swój fotel, żeby lepiej mogła obserwować zdarzenie. Mleczny zarys jej biustu w wykroju koszulki pokryło rażące światło.

- Tam, proszę, niech pan zobaczy.

Zaryzykował i spojrzał w dół: jakby wybuchło pół tuzina wulkanów, brudne, siarkowożółte chmury unosiły się z Mesa Verde wprost do jasnego nieba. Gorące powietrze katapultuwało samolot do góry. Raoula wcisnęło jeszcze silniej w fotel jak astronaute w czasie startu. Nagle olbrzymi kadłub samolotu podniósł się. Potem gwałtownie zaczął spadać w dół. Rzeczy ze schowków, torby i płaszcze z rumorem zaczęły fruwać po kabinie, czasem trafiając w niektórych pasażerów. Rozległy się pomieszane głosy i krzyki. Nagle zapanowała cisza.

Airbus zaplątał się i przeleciał nad kilometrowymi kłębami dymu, które unosiły się nad morzem ognia.

- Czy czegoś panu brakuje?

Sąsiadce najwidoczniej w niczym nie przeszkadzał powstały przed chwilą tumult.

- Czego ma mi brakować?

- Siedzi pan w fotelu jak pogryziona mysz, która przywlokła do domu kota. Boi się pan?

Po chwili przyjrzała mu się bliżej, jednocześnie nie ukrywając swej ciekawości: młody, barczysty mężczyzna, krótko przed trzydziestką, z ciemnymi oczami i lekko kręconymi, kasztanowymi włosami. Jego niebieski, kaszmirowy sweter był stanowczo za ciepły na duszącą temperaturę klasy turystycznej. Aby lepiej chwytać powietrze, poluźnił znoszone sztruksy pod pasem bezpieczeństwa. Wzruszył ramionami i popatrzył na nią. Był zażenowany. Nagle przytaknął głową.

- To niech mi pan da rękę.

Podał jej wilgotną dłoń jak wierny pies łapę swemu panu.

- A teraz ściskamy pośladki i utrzymujemy powagę przed rozbiciem się. Tego uczą już w kinie.

W podziękowaniu Raoul skinął głową. Poczuł uspokajający uścisk jej suchej dłoni.

- Mam na imię Dorothy, a pan?

- Raoul!

Kosmyk włosów spadł mu na czoło, fruwając przy jego ciężkim oddechu do góry i na dół.

- Tylko bez paniki, Raoul! Dopiero jak przyjdzie odpowiednia pora, będziemy musieli się pożegnać.

Raoul westchnął. Z przerażeniem rejestrował niemal każdy odgłos: głuche uderzenia, złowieszcze poświstywanie powietrza, chrupanie jakby tłuczonego szkła. Nagle z sufitu kabiny wyfrunęły maski z tlenem. Airbus wleciał w dziurę powietrzną. Przez ułamek sekundy siła ciążenia zanikła. Sok pomarańczowy rozlał mu się na spodniach.

- Cholera!

Dorothy parsknęła śmiechem jak mała dziewczynka.

- Dobrze się pani bawi?

- Sorry! Prędko, niech pan mówi! To odwraca uwagę.

- O czym?

- Obojętnie. Na przykład: jak zostać reporterem sportowym?

- Każdy może nim zostać. Każdy, kto tylko interesuje się sportem.

Jego głos brzmiał, jak ściśnięty.

- Jedyna trudność polega na tym, że trzeba pisać wciąż o tej samej grze zawsze na nowo. O typach, którzy robią co chcą, ale tak dobrze, jak tylko oni to potrafią, bo inaczej nie robiliby tego. Przepraszam na chwilę.

Raoul rozpiął pasy.

- Dokąd pan idzie?

- Do toalety!

- Proszę się zapiąć! Inaczej połamie pan sobie wszystkie kości. Dorothy wyjęła z siatki znajdującego się przed nią fotela torebkę jednorazową.

- Proszę, niech pan weźmie, na wszelki wypadek. I niech pan natychmiast mówi dalej.

- Sport jest ostatnim miejscem, gdzie można kłamać. Sportowiec nie może powiedzieć: wygrałem, jeśli przegrał. To różni go od polityka. Polityk kłamie. Kino kłamie. Jedynie sportowiec nie może kłamać.

Raoul, trzymając torebkę przy twarzy, oparł się wygodnie w fotelu. Jego oddech był szybki i płaski. Usiłował się uśmiechnąć. Na jego bladej twarzy pojawił się jednak jedynie skamieniały i zlękniony grymas małego chłopca, który przed chwilą nabroił.

- Przepraszam.

- Wszystko w porządku! Nie pan jeden na pokładzie się boi. A teraz proszę oprzeć się wygodnie, wziąć maskę z tlenem, i starać się oddychać przeponą.

Raoul przyłożył plastikową maskę do twarzy i zamknął oczy. Jego serce biło jak szalone. Starał się rozluźnić. Tlen miał dawać złudzenie bezpieczeństwa. Miał za zadanie intensywnie uspokoić pasażerów, aby przy rozbiciu każdy grzecznie siedział zapięty na swoim fotelu.

Wdzięczny, mocniej ścisnął rękę Dorothy i wyobraził sobie, że siedzą na łódce. Wiosłują razem na jeziorze Werbellin. Szkwał wzburza wodę. Barka kołysze się na falach.

Zadziałało. Powoli rozluźnił się. Wreszcie oddychał normalnie.

Gdy miewał, tak jak teraz, napady lęku, wystarczało, że przy jakimkolwiek niebezpieczeństwie uciekał w świat fantazji i wyobraźni. Ten niespotykany dar odkrył u siebie jeszcze jako mały chłopiec. Za pomocą fantazji potrafił ogarnąć wszystkie realne obrazy. Karmił je niezwykłą pamięcią, w której nie funkcjonowało rozróżnienie barw, dźwięków, smaków czy zmysłu dotyku. Odczuwał jedynie dziwne, rozproszone emocje, które z trudnością mógł nazwać. Każde negatywne odczucia dnia codziennego bez większego wysiłku potrafił zamienić w pozytywne doznania. Dlatego wszyscy, którzy go znali, widzieli w nim wiecznego marzyciela. Któregoś dnia odkryto jednak, że powodem tego zjawiska była jego wręcz fenomenalna pamięć.

Nigdy nie był pewien, czy obrazy, które wyciągał z dziecinnej pamięci, funkcjonowały jak zdjęcia, czy jak film. Powstawały za to zawsze wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebował. Stawały mu przed oczami niczym punkt, który pozostaje po spojrzeniu na słońce. Tak, jakby były przyczepione do siatkówki: na początku mgliste, potem coraz wyraźniejsze jak fotografie podczas wywoływania.

Gdy był już starszy, popisywał się tą niezwykłą umiejętnością przed rodziną. Później, razem ze swoim dziadkiem, znanym magikiem z NRD, Zappem i jego białym królikiem, występował na służbowych jubileuszach zasłużonych działaczy lub na wieczorach Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ). Odbywało się to zazwyczaj w ciemnych salach, na scenach z kiepskim oświetleniem.

Za każdym razem trema wywoływała w nim wielki lęk. Wtedy wyciągano go zwykle na scenę, co często doprowadzało publiczność do rechotu.

Dawniej, kiedy czekał za sceną na swój występ, zauważył, że trema gaśnie, gdy tylko wyobrazi sobie siebie jako inną postać stojącą na scenie.

 

Był wtedy ładnym chłopcem z kasztanowymi lokami, tworem Murillo w miękkim świetle, które padało ze sceny na ciemne przejście za kulisami.

- Błazen, który się upije, szybciej upada na pysk niż kominiarz, który spada z dachu.

Jedynie ciężka zasłona dzieliła go od dwóch mężczyzn. Raoul słyszał, jak cicho rozmawiali. Schylił się troszeczkę do przodu, aby sprawdzić, do kogo należą te głosy. Szczuplejszy mężczyzna miał na sobie skórzaną kurtkę. Drugi nosił wojskowy, oliwkowy płaszcz, który podkreślał jego potężną sylwetkę. Był wyższy o głowę.

Raoul widział go już parę razy, jak kręcił się za sceną. Nosił dobrze skrojony mundur oficera Narodowej Armii Ludowej (NVA). Szeroki, lśniący, skórzany pas ściskał jego okrągły brzuch, czyniąc go twardym jak skała. Duży, skrzywiony nos i wyraziste, bursztynowe oczy nadawały mu wygląd sępa, a gęste czerwonomiedziane, zaczesane do góry włosy wyglądały jak pióropusz, i tym samym jeszcze silniej podkreślały i tak już drapieżny wizerunek. Mężczyzna w skórze zachichotał.

- Ten stary kompletnie mnie nie interesuje, jeśli się zgadza wszystko, co mi mówiliście o tym chłopcu, towarzyszu pułkowniku.

Raoul z zaskoczeniem spostrzegł wpatrujące się w niego oczy pułkownika. Paliły jak żar papierosa. Cały zadrżał. W tym samym momencie dziadek wziął go za rękę i wyciągnął na scenę.

Głowa dziadka bez cylindra wydała się mu nagle naga. Te kilka włosów, które dziadek jeszcze miał, spadały na kołnierz wokół cienkiej szyi. Wyglądały jak szare frędzle dywanu. Dziadek nie golił się od kilku dni i miał podkrążone oczy. Był wychudzonym mężczyzną z pełnym zmartwień, nieobecnym spojrzeniem. Poza tym miał zapadniętą i źle dopasowaną szczękę.

Obu przywitał zachęcający aplauz. Na sali włączono światła. Raoul miał jedynie kilka minut, aby zapamiętać każdą osobę z publiczności.

Potem światło zgasło. Zakryto mu oczy, a na głowę narzucono gruby kaptur. Chwilę potem dziadek zszedł ze sceny do publiczności.

- A teraz, drogie panie i drodzy panowie, proszę o państwa wejściówki!

Na chybił trafił wybrał jednego kandydata, który na moment stał się pośmiewiskiem. Poprosił go, by wstał. Był to młody mężczyzna w źle dopasowanej, brązowej marynarce, z rzadkimi włosami na głowie. Dziadek wziął jego wejściówkę. Czytał.

- Rząd 18, na prawo, miejsce 35.

Raoul zrobił krok do przodu tuż przed scenę. Jak dyrygent wyciągnął ręce do góry.

- Dobry wieczór, mój panie. Cieszę się, że to właśnie pan. W 18 rzędzie, na prawo, na miejscu 35, gdzie pan siedział, gdyż wydaje mi się, że w międzyczasie pan wstał. Ubrany jest pan w brązową marynarkę, która wygląda na trochę pogniecioną.

Część sali wybuchła śmiechem. Młody mężczyzna wzruszył nerwowo ramionami i marynarka ułożyła się na nim jeszcze gorzej niż wcześniej.

- I pana włosy są już trochę przerzedzone. Skonsternowany młody mężczyzna zbadał resztki włosów, które z lewej strony zasłaniały jego gołe czoło. Aplauz! Raoul schylił się.

- A kto nam poświadczy, że ten stary z młodym nie są w spółce? Mężczyzna w skórze nieznacznie wyszedł z cienia, akurat na tyle, aby nikt z publiczności nie mógł go zauważyć. Pułkownik pociągnął go jednak z powrotem w ciemny zaułek za kulisami. Dźwięk jego głosu był bardzo ostry.

- Dlatego zastawiliśmy na nich małą pułapkę. Proszę, teraz uważajcie towarzyszu.

Na jego znak światło reflektora skierowano wprost na wzbudzającą trwogę matronę w mocno opiętym kostiumie i włosach spiętych w kok. Obok niej siedziała mała dziewczynka z długimi, czarnymi włosami i wplecionymi w nie różowymi kokardkami. Nosiła srebrny aparat ortodontyczny. Pod spódniczką, z dziecinnym zniecierpliwieniem, stukała gołymi kolanami. Z wyrazem twarzy, który zdradzał plan, wyciągnęła rękę z wejściówką. Dziadek odchrząknął. W jego głosie czaił się kaszel.

- Rząd 7, na lewo, miejsce 9.

Mężczyzna w skórze zaciekawiony zerkał w dół ciemnej sali. Matrona stanęła. Raoul odpowiedział po chwili, gdyż przez jakiś czas patrzył przed siebie.

- Halo, młoda damo! Wydaje mi się, że jesteś niewiele starsza ode mnie!

Raoul zawahał się. Niektórzy zaczęli się śmiać. Matrona poruszyła głową. Jej kolczyki zabrzęczały.

- Masz na sobie fryzurkę jak Alicja z krainy czarów, a w twoich ustach świeci się coś, czego jeszcze nie mogę dostrzec. Możliwe, że masz na zębach aparat.

Matrona poruszyła jeszcze silniej głową. Jej kolczyki zaświeciły w świetle reflektorów. Publiczność śmiała się drwiąco, z wyraźną, wręcz złośliwą satysfakcją. Dziadek skierował wejściówkę do światła.

- Tu jest napisane, rząd 7, na lewo, miejsce 9.

Suchy kaszel zagnieździł się nagle w jego głosie. Stał się nieoczekiwanie coraz bardziej chrypiący.

- Mój chłopcze, zacznij proszę od nowa. Tylko spokojnie! Wejściówka zadrżała w jego dłoni. Zapanował niepokój. Pułkownik NVA zwrócił się do mężczyzny w skórze.

- Najgorsze, co może się przytrafić, to gdy taki zaniedbany błazen będzie oczekiwał jeszcze współczucia.

Raoul podniósł ręce. Nagle zrobiło się cicho. Wszyscy z zaciekawieniem spoglądali na scenę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin