Dostojewski Fiodor - Wspomnienia z domu umarłych.pdf

(1017 KB) Pobierz
Dostojewski Fiodor - Wspomnieni
tytuł: „WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH”
autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
PRZEŁOŻYŁ CZESŁAW JASTRZĘBIEC-KOZŁOWSKI
tytuł oryginału: „ZAPISKI IZ MIERTWOGO DOMA”
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut
Wydawniczy, Warszawa 1955, 1957, 1964. ISBN 83-06-00889-8
 
 
 
* * *
WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH
CZĘŚĆ PIERWSZA
WSTĘP I. DOM UMARŁYCH II. PIERWSZE WRAŻENIA III. PIERWSZE
WRAŻENIA IV. PIERWSZE WRAŻENIA V. PIERWSZY MIESIĄC VI.
PIERWSZY MIESIĄC VII. NOWE ZNAJOMOŚCI-PIETROW VIII. DESPERACI -
ŁUCZKA IX. IZAJASZ FOMICZ - ŁAŹNIA - OPOWIADANIE BAKŁUSZYNA X.
ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA XI. PRZEDSTAWIENIE
WSTĘP
W odległych okolicach Syberii, pośród stepów, gór albo nieprzebytych
lasów, z rzadka trafiają się małe miasta, liczące jeden, najwyżej dwa
tysiące mieszkańców, drewniane, niepozorne, o dwóch cerkwiach -
jednej w mieście, drugiej na cmentarzu - miasta podobnie j sze do
porządnej wsi podmoskiewskiej niżli do miast. Zazwyczaj bywają
obficie zaopatrzone w sprawników, ławników oraz we wszelki inny
podrzędny personel urzędniczy. W ogóle, choć to kraj zimny, służyć na
Syberii jest bardzo ciepło. Ludziska są prości, nic-liberalni;
porządki stare, mocne, wiekami uświęcone. Urzędnicy - słusznie
grający rolę szlachty syberyjskiej - to bądź tubylcy, rdzenni
Sybiracy, bądź przyjezdni z Rosji, przeważnie ze stolic, skuszeni
wypłacaną z góry pensją, podwójnymi | dietami i ponętnymi
perspektywami na przyszłość. Ci spośród nich, którzy umieją
rozwiązywać zagadkę życia, niemal zawsze pozostają na Syberii i z
rozkoszą się tu zadomowiają. Później zbierają bogaty i słodki plon.
Inni natomiast, ludzie lekkomyślni i nie umiejący rozwiązywać zagadki
żyda, niebawem mają dosyć Syberii i markotnie pytają siebie, po co tu
zawędrowali. Niecierpliwie odbywają swój ustawowy termin służby
państwowej, trzy lata, a po jego upływie niezwłocznie zaczynają się
starać o przeniesienie i wracają do siebie, pomstując na Syberię i
dworując z niej. Nie mają racji: nie tylko pod względem służbowym,
lecz i pod wielu innymi
można na Syberii świetnie żyć. Klimat wspaniały, mnóstwo
niepospolicie bogatych i gościnnych kupców, mnóstwo niezmiernie
zamożnych tubylców. Panienki kwitną jak róże i są w najwyższym
stopniu cnotliwe. Zwierzyna lata po ulicach i sama się nawija
myśliwemu. Szampana piją tu niezwykle dużo. Kawior wspaniały. Urodzaj
w niektórych okolicach bywa piętnastokrotny... Słowem, ziemia
błogosławiona. Trzeba tylko umieć z niej korzystać. Na Syberii umieją
z niej korzystać. W jednej z takich wesołych i zadowolonych z siebie
mieścin o najmilszej w świecie ludności, która zostawiła w mym sercu
niezatarte wspomnienie, poznałem Aleksandra Pie-trowicza
Gorianczykowa, osiedleńca, co się urodził w Rosji jako szlachcic i
ziemianin, potem za zabójstwo żony stal się zeslańcem-katorżnikiem
drugiej kategorii,’ po upływie zaś wyznaczonego mu przez prawo
dziesięcioletniego okresu katorgi skromnie i nieostentacyjnie
dokonywał żywota w miasteczku K., w charakterze osiedleńca. Właściwie
był przypisany do jednej z gmin podmiejskich, mieszkał wszakże w
mieście, mógł tu bowiem jako tako się przeżywić zarobkując nauczaniem
dzieci. W miastach syberyjskich nauczycielami częstokroć bywają
osiedleni zesłańcy; nikt nimi nie pogardza. Przeważnie uczą
francuskiego, który jest przecież nieodzowny na arenie życia, a o
 
którym, gdyby nie oni, nie miano by pojęcia w odległych okolicach
Syberii. Po raz pierwszy spotkałem Aleksandra Pietrowicza w domu
pewnego starego, zasłużonego i gościnnego urzędnika. Iwana Iwanycza
Gwozdikowa, ojca pięciu córek w różnym wieku, rokujących
najpiękniejsze nadzieje. Aleksander Pietrowicz udzielał im lekcji
cztery razy w tygodniu, po trzydzieści kopiejek srebrem od lekcji.
Jego wygląd zainteresował mnie. Był to ogromnie blady i chudy
człowiek, niestary jeszcze, może trzydziestopięcioletni, drobny i
wątły. Nosił się zawsze nader schludnie, po europejsku. Jeśli go kto
zagadnął, patrzył nadzwyczaj pilnie i uważnie, ze skrupulatną
grzecznością wysłuchiwał każdego ,słowa, jak gdyby mu zadawano jakąś
zagadkę albo chciano wyciągnąć zeń jakąś tajemnicę, i w końcu
odpowiadał jasno i zwięźle, ale tak ważąc każde słowo swej
odpowiedzi, że rozmówcy nagle robiło się jakoś głupio i wreszcie sam
był rad z ukończenia rozmowy. Natychmiast wypytałem o niego Iwana
Iwanycza i dowiedziałem się, że Gorianczykow pędzi życie nienagannie
moralne, w przeciwnym bowiem razie Iwan Iwanycz nie byłby go zgodził
do swych córek, lecz straszny zeń odludek, stroni od wszystkich, jest
niesłychanie uczony, wiele czyta, ale mówi bardzo mało, i w ogóle
dosyć trudno się z nim dogadać. Niektórzy twierdzili, że to
zdecydowany wariat, choć zresztą byli zdania, że to właściwie nie
taka znów wielka wada; że niejeden szanowny obywatel miasta gotów
przyhołubić Aleksandra Pietrowicza, że mógłby nawet być użyteczny,
pisać podania itd. Przypuszczali, że prawdopodobnie ma w Rosji
przyzwoitych krewnych, może nawet należących do dobrego towarzystwa,
wiedzieli jednak, że od chwili zesłania stanowczo zerwał z nimi
wszelkie stosunki - słowem, sam sobie szkodzi. Przy tym zaś wszyscy u
nas znali jego dzieje, wiedzieli, że zabił żonę od razu w pierwszym
roku pożycia, zabił ją z zazdrości i sam oddał się w ręce sądu (co
wielce złagodziło wymiar kary). Na takie zbrodnie ludzie zawsze
patrzą jak na nieszczęście i współczują. Mimo to jednak nasz oryginał
uporczywie się boczył i przychodził tylko wtedy, gdy musiał dawać
lekcje. Zrazu nie zwróciłem nań szczególnej uwagi, lecz - sam nie
wiem czemu - stopniowo zaczął mnie interesować. Miał w sobie coś
zagadkowego. Rozmówić się z nim było zupełnym niepodobieństwem.
Oczywiście, na moje pytanie, zawsze odpowiadał, i to nawet z taką
miną, jakby to poczytywał za święty obowiązek; jednakże po tych jego
odpowiedziach krępowałem się drożej go wypytywać; przy tym na jego
twarzy po takich rozmowach zawsze widniał wyraz cierpienia i
zmęczenia. Pamiętam, że pewnego razu, w śliczny wieczór letni,
szedłem z nim do Iwana Iwanycza. Wtem strzeliło mi do głowy zaprosić
go na chwilkę do siebie na papieroska. Nie potrafię opisać, jakie
przerażenie odmalowało się na jego twarzy; całkiem się stropił, jął
mamrotać jakieś słowa bez związku i raptem, łypnąwszy na mnie złym
okiem, puścił się pędem w przeciwną stronę. Ażem się zdziwił. Od tego
czasu, ilekroć mnie spotykał, spozierał na mnie jakby z przestrachem.
Nie dałem jednak za wygraną; coś mnie do niego ciągnęło, i w miesiąc
później, ni stąd, ni zowąd, sam wstąpiłem
do Gorianczykowa. Naturalnie było to z mojej strony głupio i
niedelikatnie. Mieszkał na skraju miasta, u starej mieszczanki, która
miała chorą na suchoty córkę, a ta znów - nieślubną córeczkę,
dziesięcioletnią ładną i wesolutką dziewczynkę. W chwili gdym wszedł,
Aleksander Pietrowicz siedział z nią i uczył ją czytać. Na mój widok
zmieszał się tak, jak gdybym’ go przyłapał na czymś zdrożnym.
Kompletnie stracił rezon, zerwał się z krzesła i patrzył na mnie jak
na upiora. Usiedliśmy wreszcie; badawczo śledził każde moje
spojrzenie, .jakby w każdym z nich podejrzewał ukryty a tajemniczy
sens. Domyśliłem się, f że jest obłędnie nieufny. Przyglądał mi się z
nienawiścią, omal nie pytając: „Czy rychło się stąd wyniesiesz?”
Zagadałem z nim o naszej mieścinie, o nowinach dnia; pomijał to
milczeniem i jadowitym uśmiechem; okazało się, że nie tylko nie zna
najzwyklejszych, wszystkim wiadomych nowin miejskich, ale w ogóle nie
chce ich znać. Następnie zagadałem o naszej prowincji i jej
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin